Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zakończył się już po raz dwunasty, a ja wciąż nie wiem, czego dokładnie jest to festiwal. Jeżeli „muzyki wokół Chopina” (co narzuca się bardziej, niż dosłowne rozumienie tytułu), czyli takiej, która na niego wpływała i którą on z kolei inspirował (oraz oczywiście jego własnej muzyki), to skąd taka ilość utworów, które akurat z Chopinem naprawdę trudno powiązać? Chyba że za panujący dogmat uznamy panchopinizm: Chopin, niczym ewangeliczne Słowo, przez które wszystko się stało, co się stało. Czuję, że błądzę, odpowiedź wymyka się coraz bardziej, więc pozostaje tylko stwierdzić: a jednak się kręci. Może nie wiem, wedle jakich zasad, ale działa. Nie muszę wszystkiego rozumieć.
Tegoroczna edycja nosiła tytuł „Z ziemi włoskiej do Polski: od Mozarta do Belliniego” – i już nawet nie ja, przyzwyczajony do nierozumienia, zadałem pytanie, dlaczego. Widać, wciąż jeszcze chcemy, by słowa niosły znaczenie. Więc kolejna próba: może dlatego, że na festiwalu, obok Mozarta i Chopina z Lisztem, ale i Mahlera, i Szostakowicza, ponownie pojawiło się włoskie belcanto, do którego Chopin się jawnie odwoływał? I ponownie w postaci opery Belliniego, jedynego współczesnego autora, o którym Chopin miał dobre zdanie? Przypomnijmy: Fabio Biondi z doborową obsadą poprowadził „I Capuleti e i Montecchi”. A także Requiem Donizettiego – rzadki utwór, z wykonania którego powstanie DVD – inicjatywa niemal doskonała (bo wolałbym lepsze do słuchania CD), gdyż będzie to pozycja bezcenna w dyskografii kompozytora.
Możliwe, że nie pomaga mi to, że warszawski festiwal jest imprezą, z której zmuszony jestem wyłuskiwać najsmaczniejsze (dla mnie) kąski. W tym roku zadanie miałem ułatwione, gdyż program w znacznej mierze opierał się na funkcji (re)play wobec ubiegłorocznego Konkursu Chopinowskiego. Nie chciałem przeżywać jeszcze raz – wolałbym posłuchać tych młodych pianistów nieco później, gdy to, co się w nich „częło” (jak powiedziałby Chopin) już by się wreszcie „zaczęło” – by wrócili jako ukształtowani artyści, a nie wciąż jeszcze ta sama młodzież, tyle że w szczycie nawały pokonkursowych zajęć. Które zresztą spowodowały, że przez wielu najbardziej oczekiwana Kate Liu odwołała koncerty, nie wytrzymując kondycyjnie.
Wybór więc, jeżeli chciałem pozostać przy pianistach (którzy są jednak wyraźną dominantą festiwalu), był ułatwiony. Austriaka Tilla Fellnera znam z bardzo mądrze, wnikliwie budowanych kreacji, nie pozbawionych przy tym dramatycznego rozmachu. Chciałoby się posłuchać raczej recitalu, niż Kwintetu Brahmsa, ale przecież to też pozycja nie do pogardzenia, zwłaszcza że grana z topowym Belcea Quartet. Tego samego dnia Ian Bostridge śpiewał pieśni Brahmsa i Schumanna, z Juliusem Drake'em przy fortepianie – też nie do przegapienia. No i na zakończenie młoda gwiazda Beatrice Rana, w tytanicznym II Koncercie Prokofiewa.
Tilla Fellnera nie miałem dotąd okazji słuchać na żywo – i poniekąd niewiele się w tej kwestii zmieniło. Wspaniały Kwintet Brahmsa daje wprawdzie możliwość zaprezentowania się pianiście, jednak raczej w postaci organizatora przestrzeni brzmieniowej, formotwórczego współkreatora dzieła, niż koncertującego wirtuoza (co nie znaczy, że wirtuozerii do zagrania go nie potrzeba) – i tę rolę pianista spełnił znakomicie, inteligentnie wyprowadzając tematy, także ukryte w głębszych warstwach gęstego utworu, a zarazem czujnie nie narzucając się partnerom. I tu właśnie pogrzebany jest pies pewnego niedosytu – bardzo wyraziście grający Kwartet Belcea zyskał w Fellnerze idealnego tło-twórcę, a niekoniecznie idealnie równego sobie partnera. Za co – jestem przekonany – w znacznej mierze (czy decydującej?) odpowiedzialność ponosi sama estrada Filharmonii Narodowej. Po raz kolejny stwierdzam, że problematyczna i niewdzięczna. Fortepian, jak to bywa, ustawiony został w głębi, za smyczkami – i mimo pełnego, koncertowego otwarcia, jego dźwięk pozostawał jednak oddalony, mniej wyrazisty – po prostu słabszy, niż Kwartetu. Przynajmniej, gdy słuchało się z parteru – możliwe, że na samym przodzie balkonu, tym umieszczonym niemal nad estradą, efekt był lepszy.
Sam Kwartet Belcea jest niewątpliwie mistrzowski – i właśnie dlatego, gdyż mówimy o najwyższym poziomie, trochę chce mi się pokręcić nosem. Kwintet Brahmsa poprzedzony został równie wielkim Kwartetem d-moll Schuberta, z wariacjami na temat sławnej pieśni Śmierć i dziewczyna. I chyba nie potrzeba tak szybkiego tempa pierwszego tematu – ciekawiej byłoby położyć nacisk na dramaturgię narracji, niż agogiki, kosztem melodii (oparcie na długich nutach, kosztem wyrazistości krótkich). Drugi temat już jednak wypadł pięknie, podobnie jak wszystkie bardziej liryczne fragmenty (też te bardziej kapryśne, jak np. pierwsza wariacja) – nie gubiące się tu w sentymentalizmie, natomiast wyśpiewane z emocjonalną precyzją i wdziękiem. Pewne forsowanie dynamiki dawało o sobie znać natomiast we fragmentach architektonicznych i dynamicznych, które – choć efektowne – traciły na czytelności. Np. tak podobający się rytm w finale mógłby być jeszcze znacznie bardziej wyrazisty – w gruncie rzeczy pęd nadawał mu sam Schubert (bo tak rzecz jest napisana), a wykonawcy mimo szybkości nieco charakter rytmu zacierali. Niemniej – całość, niezwykle dynamiczna, bogata wyrazowo, robiła duże wrażenie i nie zostawiała wątpliwości, jakiej klasy zespołu słuchamy.
Fascynującym doświadczeniem był koncert Iana Bostridge'a i Juliusa Drake'a. Dlaczego? Bo właściwie występ złożony był z elementów, które nie powinny do siebie pasować: przecież głos angielskiego tenora ma niewyrównane rejestry, nierzadko forsuje górę (gdzie niekiedy zdaje się wchodzić w falset) a czasami i średnicę; dla odmiany doły są słabe i zduszone. Do tego średnia dykcja, no i jeszcze ciągłe miotanie się po estradzie – a jednak słucha się całości nadzwyczaj dobrze! Może nie jak koncertu gwiazdy wokalistyki, lecz jak występu w salonie, gdzie gospodyni zaprasza, bo jeden z gości, Mr. Bostridge, znany historyk, zgodził się zaśpiewać troszkę niemieckich Lieder – i pan Ian o artystycznej duszy wychodzi i śpiewa, żarliwie wciągając nas w świat opowiedziany przez Heinego i Schumanna.
I wszyscy są zachwyceni. Mimo estrady Bostridge zrobił z nas słuchaczy salonowych (w dobrym rozumieniu tego słowa) – a wszystko sprawdziło się idealnie, bo po to właśnie Schumann czy Brahms pisali swoje pieśni.
Sukces wymknąłby się jednak, gdyby nie świetny pianista, doskonale rozumiejący swoją rolę. To on zbierał, łączył i nadawał formę pewnym manieryzmom śpiewaka, on z nim dialogował, on – przeżywając na równi nastrój – współkreował go.
Co innego ostatni, finałowy występ, w którym sięgnięto po wielką symfonikę – wielką przynajmniej w skali. Z clou wieczoru – II Koncertem fortepianowym Prokofiewa. Solistka – Beatrice Rana, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej, dyrygent – Jacek Kaspszyk. Warto było być: II Koncert należy do najbardziej monumentalnych utworów tego gatunku w wieku XX, zwłaszcza w pierwszej części tworząc niezwykle podniosłe, gigantyczne wręcz spiętrzenie mas brzmienia i napięcia, kulminujące, gdy po wymagającej, potężniejącej kadencji, w ostatnim momencie przechodzącej w rytmizowane ostinato, potężnymi krokami wchodzi masa orkiestry. Młoda Włoszka, już zresztą gwiazda, potrafiła stworzyć kreację imponującą – „stalowy trust” pisali krytycy o pianistyce samego Prokofiewa, i niewątpliwie autorytatywna wizja i realizacja udźwignęła to porównanie.
Bardziej problematyczna okazała się orkiestra. Choć w I części współpraca dyrygenta z solistką zaowocowała np. logicznym przejmowaniem motywów, to jednocześnie kryjące brzmienie kotłów czy dętych zdecydowanie ciążyło nad tym wykonaniem. Jeszcze bardziej dojmujące było to w następującej na koniec „Symfonii Polonia” Emila Młynarskiego. Z rozbudowanego dzieła, operującego językiem późnoromantycznym, nie bez wpływów wczesnego Ryszarda Straussa (raczej z „Symfonii alpejskiej” lub „Sinfonia domestica”, niż „Dyla” albo „Zaratustry”), z trudem można było wyłowić jakiekolwiek tematy, skutecznie zagłuszane przez akompaniament. Po raz kolejny zastanawiałem się, czy te bardzo wysoko podniesione miejsca, jakie w Filharmonii Narodowej zajmują instrumenty najgłośniejsze (blacha, kotły), definitywnie nie odbierają orkiestrom szansy na równowagę brzmienia. Bo przecież to nie jedynie problem orkiestry warszawskiej – przypomnijmy sobie choćby ubiegłoroczne występy słynnej The Philharmonia Orchestra: rozkrzyczane. Gdy słuchałem tego samego zespołu w Berlinie, była to jedna z najlepszych orkiestr świata. Więcej: sama Orkiestra Filharmonii Narodowej zaskoczyła mnie klasą podczas koncertu w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu.
Trwa jeszcze Festiwal Goldbergowski w Gdańsku, jednak można stwierdzić, że kończący wakacje Chopin i Jego Europa zamknął cykl festiwali letnich. Nic straconego – czekają nas jesienne. Już 3 września rusza Wratislavia Cantans. A dla miłośników gór i kameralistyki – Muzyka na Szczytach w Zakopanem. Atrakcji nie ubywa.
CZYTAJ TAKŻE