Wszystkie drogi prowadzą do Syrii

Krzysztof Strachota, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich: Wojna syryjska może ciągnąć się przez lata, chyba że nastąpi mocna i konstruktywna interwencja z zewnątrz. Chętnych na nią nie widać.

22.11.2015

Czyta się kilka minut

W północnej Syrii i północnym Iraku główną siłą walczącą z tzw. Państwem Islamskim są Kurdowie. Na zdjęciu: żołnierze kurdyjscy i członkowie ochotniczej samoobrony jezydów podczas ofensywy na Sindżar w irackiej prowincji Niniwa, 13 listopada 2015 r.  / Fot. Safin Hamed / AFP / EAST NEWS
W północnej Syrii i północnym Iraku główną siłą walczącą z tzw. Państwem Islamskim są Kurdowie. Na zdjęciu: żołnierze kurdyjscy i członkowie ochotniczej samoobrony jezydów podczas ofensywy na Sindżar w irackiej prowincji Niniwa, 13 listopada 2015 r. / Fot. Safin Hamed / AFP / EAST NEWS

WOJCIECH PIĘCIAK: Następnego dnia po paryskiej masakrze zaczął się w Turcji szczyt G-20. Świat obiegło zrobione tam zdjęcie: Putin i Obama siedzą obok siebie, rozmawiają, ich głowy się stykają, ich mowa ciała wyraża niemal bliskość... Znajomy z Niemiec powiedział, że przypomniało mu to zdjęcie Roosevelta i Stalina – jest wspólny wróg, różnice na bok... Putin to największy polityczny wygrany paryskiej rzezi?

KRZYSZTOF STRACHOTA: W pewnym sensie tak. Wprawdzie na tę chwilę Putin pracował intensywnie od dłuższego czasu. Ale rzeczywiście, to paryskie zamachy zniosły ostatnie bariery przeszkadzające mu w powrocie do globalnej polityki. Wcześniej takim momentem był 30 września, gdy zaczęła się rosyjska interwencja wojskowa w Syrii. Putin pokazał wtedy wszystkim, zwłaszcza Zachodowi, że jest tam na miejscu z konkretnymi siłami i podejmuje realną walkę, i że odtąd nie można rozwiązać problemu Syrii wbrew rosyjskim interesom, bo inaczej trzeba by wyeliminować obecne tam siły rosyjskie. Pokazał determinację i stworzył nowe realia dla rozmów o Syrii, z czym Amerykanie musieli się pogodzić. A kolejnym czynnikiem, ułatwiającym Putinowi przełamanie izolacji, był zamach na rosyjski samolot na Synaju, do którego przyznała się lokalna komórka terrorystyczna, przedstawiająca się jako część tzw. Państwa Islamskiego...


...ale choć Londyn i Paryż od dawna twierdziły, że ten samolot zniszczyła bomba, Rosjanie przyznali to dopiero teraz, po zamachach w Paryżu. Dlaczego?
Bo emocjonalnie stawia ich to po stronie Paryża i Zachodu. Rosjanie mogą teraz mówić, że są moralnie w podobnej sytuacji co Francuzi, że są po tej samej stronie barykady, gdyż oni również zostali zaatakowani przez terrorystów z Państwa Islamskiego (IS).


Przed chwilą widziałem agencyjną depeszę: Putin ogłosił, że nakazał siłom rosyjskim w Syrii prowadzić wspólne operacje razem z Francuzami. 
W praktyce wiele z tego pewnie nie wyniknie, ale to kolejny sygnał polityczny. Interwencja w Syrii, zamachy w Paryżu, teraz ta deklaracja: Putin pokazuje, że jest w podobnej sytuacji co Zachód, i że jest równie zdeterminowany co prezydent Francji François Hollande, aby walczyć z terrorystami. Choć gdyby przejść z poziomu deklaracji do konkretów, na miejscu w Syrii, sytuacja zaczęłaby się zaraz komplikować – np. w retoryce Putina terroryści to nie tylko IS, ale też umiarkowana syryjska opozycja, która od 4,5 roku walczy z reżimem Baszara al-Asada i otrzymuje pewne wsparcie od Amerykanów.


Cofnijmy się do września. Sytuacja była inna. Wprawdzie Putin przedstawił Zachodowi ofertę: zapomnijmy o tym, co nas dzieli, o Ukrainie, stwórzmy wspólny front przeciw terrorowi, który jest jak faszyzm... Wtedy Zachód na to nie poszedł. Potem zaczęły się naloty. Po co Putin zaangażował się w Syrii?
Miał dwa powody. Mógł się obawiać, że prezydent Asad może już nie wytrzymać, a upadek Asada oznaczałby, że Rosja traci swój najważniejszy dziś przyczółek na Bliskim Wschodzie, w tym swój jedyny wojenny port na Morzu Śródziemnym, w Tartus. Ale przede wszystkim chodziło o to, aby zademonstrować, że bez Rosji Zachód nie może rozwiązać kwestii syryjskiej. Ani zakończyć wojny, ani ograniczyć kryzysu migracyjnego, gdy Syria jest dziś jednym z jego głównych źródeł. A nawet więcej: bombardując te siły syryjskich powstańców, które są wspierane przez USA, Putin pokazał, że jest gotów na konfrontację militarną z Zachodem na terenie Syrii.


Co to zmieniło?
Jeśli idzie o relacje Zachód–Rosja, wszystko. Jeszcze we wrześniu, przed rosyjskimi nalotami i Paryżem, o Syrii można było myśleć w kategoriach tzw. wojny zastępczej. Coś na podobieństwo konfliktów z czasów „zimnej wojny”, np. Afganistanu, gdzie z jednej strony byli Amerykanie, a z drugiej Sowieci oraz lokalni sojusznicy jednych i drugich. Tymczasem dziś, w połowie listopada, mamy już inną sytuację: Zachód i Rosja są o krok od sojuszu.


Zachód uczyni ten krok. Będzie sojusz? 
Trudno powiedzieć. Amerykanie są nadal mocno zdystansowani wobec rosyjskiej oferty. Ale też problem syryjski nie jest dla nich tak bardzo palący. W Europie jest dużo większe zainteresowanie propozycją sojuszu ze strony Putina – bo zamachy były w Paryżu, bo kryzys migracyjny w dużym stopniu jest związany z uchodźcami syryjskimi. Syria mniej dotyka Amerykanów, a bardziej Europejczyków, Angelę Merkel, a teraz także Hollande’a. Wydaje mi się, patrząc na głosy środowisk opiniotwórczych w Europie, że zrozumienie dla oferty Putina jest tu większe niż w USA. Po Paryżu słychać coraz liczniejsze głosy zachęty, aby się jednak z Rosją ułożyć i próbować wspólnie rozwiązać problem syryjski, skoro bez Rosji czy wbrew Rosji rozwiązać go nie można.


To nie tylko głosy mediów. Zaraz po paryskich zamachach Nicolas Sarkozy – lider centroprawicowej opozycji we Francji, z ambicjami na prezydenturę w 2017 r. – mówił, że sankcje wobec Rosji były „wielkim błędem” i trzeba wspólnie podjąć walkę z IS.


W przypadku Sarkozy’ego to niestety nic nowego. Na chwilę przed zamachami w Paryżu był w Moskwie i składał tam deklaracje bardzo prorosyjskie. Wprawdzie pojęcie „Russland-Versteher” to słowo niemieckie [od verstehen: rozumieć – red.], ale nie tylko w Niemczech narasta dziś presja, aby zapomnieć o Ukrainie i ułożyć się na nowo z Rosją, nie tylko zresztą w kwestii Syrii.


Czy Syria jeszcze istnieje?
Podobnie jak Irak, Syria nie istnieje jako państwo w takim sensie jak państwa w Europie. W obu tych krajach rządy mają ograniczoną legitymację polityczną i społeczną. Tu i tam są okrzepłe już twory parapaństwowe, z własnymi siłami zbrojnymi i czasem z własną polityką zagraniczną. Tu i tam nominalne rządy nie kontrolują terytorium i granic. Choć w Syrii jest gorzej. Asad popełnił tyle zbrodni, że jego legitymacja do rządzenia jest kwestionowana na całym świecie – z wyjątkiem Rosji i Iranu, które go wspierają. W Europie nikt się z nim nie spotka, wielu polityków grozi mu sądem.


Jak wygląda dzisiaj polityczno-wojskowa mapa Syrii?
Wybrzeże, główne miasta i główne drogi kontrolują siły wierne Asadowi. Trudno ocenić, jaką rolę w tym proreżimowym obozie odgrywa dziś jeszcze syryjska armia rządowa, a jaką walczące po jej stronie wojska irańskie i siły Hezbollahu, tej szyickiej paraarmii z Libanu. Wiemy tylko, że po stronie Asada walczą tysiące żołnierzy irańskich i milicjantów Hezbollahu, a także członkowie szyickich milicji z Iraku. Choć więc na mapkach drukowanych w gazetach ten „kolor” opisany jest zwykle jako „syryjskie wojska rządowe”, w istocie jest to koalicja wielu sił.


Drugi „kolor” to dwa osobne terytoria kurdyjskie na samej północy kraju, zwane Rożawą, które od początku wojny kontrolują syryjscy Kurdowie z Partii Unii Demokratycznej (PYD). To właściwie parapaństwo, któremu brakuje tylko deklaracji niepodległości i uznania międzynarodowego. To także sól w oku sąsiedniej Turcji, która uważa PYD, powiązany z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), za terrorystów.


Bardziej dynamiczna jest sytuacja na obszarach, które dziś kontroluje tzw. Państwo Islamskie, ze stolicą w mieście Rakka nad Eufratem. To głównie wschodnia Syria, ale też ogromne obszary zachodniego Iraku z Mosulem, drugim co do wielkości miastem kraju – i to jest trzeci „kolor” na naszej mapie.


Wreszcie „kolor” czwarty: obszary kontrolowane przez Dżaghat an-Nusra, filię Al-Kaidy. I „kolor” piąty: tereny pod kontrolą antyasadowskiej opozycji, zwanej umiarkowaną. Mamy tu wiele różnych grup, czasem zwanych zbiorczo Wolną Armią Syryjską. Nusra i WAS zachowują wobec siebie neutralność, czasem wchodzą w lokalne sojusze przeciw armii rządowej.


Co zmieniła na tej mapie interwencja rosyjska?
Rosyjskie naloty zapewniły armii rządowej panowanie w powietrzu, bo jej lotnictwo było już mocno zużyte, niemal go nie używano, i w ogóle bardzo wzmocniły militarnie obóz Asada. Rosyjskie samoloty stworzyły też parasol ochronny dla sił irańskich, które są przerzucane do Syrii. Rosyjskie naloty koncentrowały się na oddziałach Wolnej Armii Syryjskiej i Nusry, które w środkowo-północnej części kraju stanowiły największe zagrożenie dla sił wiernych Asadowi. Dzięki temu żołnierze Asada mogli odzyskać trochę terenu.


Ale czy interwencja Rosjan przełamie ten pat, jaki istnieje w Syrii od kilku lat? Na razie wygląda to tak, jakby wszyscy uczestnicy tej wojny byli za słabi, by pokonać innych, ale za mocni, by dać się pokonać.
Nie wiemy, jak będą wyglądać dalsze działania rosyjskie, np. czy po tym pewnym otwarciu w relacjach z Zachodem rosyjskie samoloty zaczną atakować także pozycje IS. Być może tak się stanie, bo Putin będzie chciał podkreślić, że jest tym pożądanym sojusznikiem. Ale nie sądzę, aby celem Putina było dokonanie jakiegoś przełomu. Myślę, że on wcale nie chce, by Asad zbyt szybko stanął na nogach, ani tym bardziej, aby jego wrogowie zostali definitywnie pokonani, a wojna zakończona.


Dlaczego?
Bo wtedy rosyjska obecność w Syrii straciłaby rację bytu, a Putin nie byłby już potrzebny jako sojusznik Zachodu. Poza tym, bez tego komponentu militarnego znaczenie Rosji w regionie by spadło, wzrosłoby natomiast znaczenie Iranu.


Kilka lat temu nie było jeszcze IS, a po stronie wrogów Asada dominowała umiarkowana opozycja. Był moment, gdy zdawało się, że Zachód udzieli jej wsparcia i Asad upadnie. Ale tak się nie stało, powstała próżnia, w którą weszli IS i Putin. Czy gdyby USA wtedy interweniowały, sytuacja byłaby dziś inna?
Bez wątpienia inna. Choć wiele zależałoby tu od tego, co konkretnie zrobiliby Amerykanie. Dziś wiemy, że Obama, który przyjął rolę anty-Busha, nie zdecydował się na to, i że do rangi doktryny wyniósł unikanie wszelkich interwencji, które by przypominały Irak. Wątpię więc, że – nawet gdyby doszło do nalotów na siły Asada po tym, jak użyły broni chemicznej – Obama zdecydowałby się potem, po upadku dyktatora, na misję stabilizacyjną z udziałem sił lądowych USA.


Gdyby tak jednak zrobił, gdyby posłał siły lądowe, byłoby to na pewno kontrowersyjne i kosztowne. Ale sądzę, że to by ustabilizowało sytuację – przynajmniej w takim stopniu jak w Iraku, gdzie do momentu odwrotu wojsk USA sytuacja jednak się stabilizowała. Natomiast gdyby Obama postąpił tak, jak postąpili Brytyjczycy i Francuzi w Libii, wtedy pewnie sytuacja byłaby gorsza. W Libii naloty brytyjsko-francuskie zapobiegły najpierw rzezi powstańców, a potem przyczyniły się do upadku Kaddafiego. Ale Londyn i Paryż nie zdecydowały się na żadną formę zaangażowania na miejscu – nastał chaos i za chwilę mieliśmy atak na konsulat USA w Bengazi i faktyczny zanik państwa libijskiego.


Ale Obama nie zrobił w Syrii nic. 
Myślę, że doświadczenia afgańskie, irackie i libijskie, które ciągle są przedmiotem niekończącej się dyskusji, sparaliżowały polityków zachodnich. Ale to jest taka sytuacja – także teraz w Syrii – gdy każda decyzja, także zaniechanie, ma jakieś skutki.


Jedni uważają, że każda interwencja jest zła. Inni, że zły jest także brak interwencji. Albo że swoją cenę mają też środki połowiczne. Tak czy inaczej: we wszystkich tych trzech opcjach – interwencja, brak interwencji, środki połowiczne – jest tak, że nacisk kładziony jest na koszta i ryzyka, nie zaś na szanse i konieczności, co dziś paraliżuje polityków zachodnich.


Niedawno pisał Pan, że nie tylko w Syrii, ale na całym Bliskim Wschodzie obserwujemy załamanie się porządku, który stworzono sto lat temu, po I wojnie światowej. Czy my na Zachodzie możemy być tylko obserwatorami tego procesu?
Niestety, jestem pesymistą: to rola obserwatora albo najwyżej kogoś, kto może ingerować tylko punktowo. Dziś widzimy, że nie udał się projekt modernizacji Bliskiego Wschodu – ani środkami militarnymi, ani politycznymi, bo mieliśmy też przecież kilka programów politycznych po stronie UE, dziś zapomnianych. Nie ziściły się też nadzieje, że zwesternizowana Turcja będzie promieniować na region. Ale również brak działania się mści – przykładem Syria i kryzys migracyjny. Niestety, nie widzę po stronie Zachodu żadnego pomysłu, żadnej nowej idei, jak można by podejść do problemów Bliskiego Wschodu. Jest kompletny paraliż.


Nie dało się choćby odciąć Asada od pieniędzy? Jakim cudem przetrwał już niemal pięć lat wojny? Skąd ma pieniądze w budżecie na armię, skoro gospodarka leży?
Asad przestawił gospodarkę Syrii na tzw. ekonomikę wojenną, gdzie nie ma znaczenia, czy budżet się domyka. To nic niezwykłego, tak funkcjonowała choćby Wielka Brytania podczas II wojny światowej, na granicy bankructwa czy już jako bankrut, z punktu widzenia reguł finansowych. Ponadto część społeczeństwa syryjskiego – zwłaszcza, ale nie tylko, Alawici: grupa etniczno-religijna, z której Asad się wywodzi – wykazała wielką determinację, by za niego walczyć. Dostawał on też wsparcie finansowe od Rosji i Iranu. Nie wiemy, jak duże, ale na pewno pokaźne – bez niego by nie przetrwał.


Wedle szacunków, na stu cywilów zabitych w Syrii przez siły Asada przypada jeden-dwóch zabitych przez dżihadystów. Kto jest groźniejszy: IS czy Asad?
To zależy, jaką perspektywę przyjmiemy. Z perspektywy Zachodu, po Paryżu, groźniejsze jest IS, bo Asad nie organizuje zamachów w Europie. Inaczej wygląda to z perspektywy Syrii: tu nieporównanie więcej ludzi zabiły siły Asada. One mają lotnictwo i artylerię, oblegają miasta. Także większość z tych co najmniej 4 mln ludzi, którzy całkiem opuścili Syrię, oraz z 8 mln, którzy są tzw. uchodźcami wewnętrznymi, uciekła przed siłami Asada. Natomiast gdy latem 2014 r. swą wielką ofensywę zaczęło IS, uciekło przed nim około miliona ludzi. Asad uderza na masową skalę, zaś IS prowadzi terror punktowy, eksterminując nieakceptowane grupy, jak jezydzi i chrześcijanie, czy terroryzując sunnitów. Sunnickie Państwo Islamskie prześladuje też muzułmanów: szyitów i Kurdów. Ale faktycznie, ogromna większość uchodźców to „produkt” wojny Asada. Zresztą w gruncie rzeczy także IS jest jej „produktem”...


Czym jest IS? To państwo czy organizacja terrorystyczna?
Zaczynali jako organizacja terrorystyczna, aby w pewnym momencie zbudować siły stricte militarne. A od półtora roku, po proklamowaniu niepodległości i kalifatu, czyli „państwa bożego”, działają jak państwo: od poziomu quasi-rządu i administracji centralnej po poziom wodociągów i sprzątania śmieci. Zdaje się, że funkcjonuje to całkiem skutecznie. Zresztą warto pamiętać, że kadry IS tworzą nie tylko fanatyczni muzułmanie, ale też oficerowie i urzędnicy wywodzący się z sunnickich elit z czasów Saddama Husajna w Iraku. Po upadku Saddama w 2003 r. ludzie ci utracili swe pozycje, znaleźli się za burtą i sprzymierzyli z fanatykami z Al-Kaidy, potem ISIS i teraz IS. Państwo Islamskie jest też otwarte na lokalne sunnickie elity. Zachęcali oni muzułmanów z innych krajów, inżynierów czy techników, by przybywali do kalifatu. Są więc pragmatyczni. I mają sporą akceptację ze strony ludności lokalnej – sunnitów z Iraku i Syrii. A zarazem mamy tutaj cały sztafaż religijny, eschatologiczny: wizję misji dziejowej i końca świata.


Ale ataki w Turcji, na Synaju, w Bejrucie i Paryżu sugerują, że IS wraca do korzeni, tyle że w wymiarze już nie lokalnym, lecz globalnym.
Można tu sformułować kilka hipotez. Po zwycięskiej ofensywie z lata 2014 r. ekspansja terytorialna IS utknęła, może więc uznali, iż potrzebują spektakularnych ataków poza Syrią, by przypomnieć światu, że są i walczą. Inna opcja: zamachy w Turcji i Libanie wymierzone były w ludzi, z którymi IS walczy: w Turcji byli to Kurdowie, a w Bejrucie dzielnica szyicka, ostoja Hezbollahu. To mieści się w logice atakowania bezpośredniego wroga na jego zapleczu. Jeśli idzie o Synaj, możliwych jest kilka opcji – także to, że bombę w samolocie podłożyli na własną rękę lokalni dżihadyści, nominalnie tylko związani z IS. Wcale nie ma też stuprocentowej pewności, że to „kalif Ibrahim” z Rakki kazał uderzyć na Paryż, czy też uczyniły to lokalne komórki, z Francji i Belgii, deklarujące swą podległość pod IS. Taki brak pewności, kto za co odpowiada, znamy zresztą od czasu Al-Kaidy. Na pewno wiemy tylko, że IS przyznało się do zamachów w Paryżu.


Skąd tak wielka atrakcyjność IS dla młodych muzułmanów, także z Europy?
Myślę, że z poczucia, że oto ucieleśnia się idea, o której wcześniej ci ludzie czytali, o której marzyli: „państwa bożego”, radykalnego, bezkompromisowego, a przy tym nieskażonego brudnymi pieniędzy z Arabii Saudyjskiej czy Iranu. A dla niektórych także mordowanie czy niszczenie zabytków jest pociągające – przez radykalizm, nihilizm wobec zastanego porządku społeczno-politycznego, kulturalnego. Budowę nowego świata zaczyna się od zniszczenia starego, zgodnie z bolszewicką wrażliwością. Idea organizacji życia wedle reguł religijnych, aż po budowę państwa, jest mocno wpisana w islam, a w wersji IS trafia do wielu młodych muzułmanów odrzucających zastany porządek, nadaje sens ich życiu i śmierci. Daje im poczucie spełnienia.


IS ma swój wywiad, tworzą go też byli oficerowie wywiadu Husajna. Zarazem potwierdzają się informacje, że niektórzy z zamachowców z Paryża trafili tam „trasą bałkańską” z imigrantami. Czy to możliwe, że wśród tych setek tysięcy ludzi są agenci IS? 
Byłoby to dość naturalne. Po pierwsze, jeśli IS chciałoby podjąć jakieś działania operacyjne w Europie, kryzys migracyjny to atrakcyjna okazja. W takiej masie ludzi łatwo się ukryć, łatwo penetrować teren, sprawdzać, jak działają systemy rejestracji, ochrona granic itd. Po drugie, znamy przypadki z historii, że duże grupy sfrustrowanych uchodźców są podatne na radykalizację i agitację – myślę np. o uchodźcach palestyńskich, do dziś żyjących w Jordanii czy Libanie w miastach-obozach, które są zapleczem dla radykałów. Po trzecie, ten milion uchodźców czy imigrantów, którzy w tym roku trafili do Niemiec, nie zostanie przecież szybko zintegrowany. Wyjściowe warunki udanej integracji to język i praca. Możliwe, że spora część z tego miliona ludzi przez lata będzie żyć w obozach-schroniskach, z coraz mniejszą nadzieją na lepsze życie. Podatni na agitację islamskich radykałów, mogą się radykalizować. Pytanie tylko, jak duża będzie tego skala.


Doświadczenie wcześniejszych fal imigracji do Europy pokazuje, że język i praca nie są gwarancją integracji. 
W przypadku imigrantów z Turcji, Bliskiego Wschodu czy Afryki Północnej, którzy przybywali kiedyś w celach zarobkowych do krajów zachodnich, nie tylko zresztą do Europy, mieliśmy do czynienia z ciekawym zjawiskiem. Imigranci ci nie stanowili zagrożenia dla bezpieczeństwa wewnętrznego swych nowych ojczyzn i sprawiali wrażenie, że się dobrze integrują. Problem zaczął się pojawiać w drugim pokoleniu: wiele dzieci nie cieszyły już zdobycze i awans społeczny rodziców, były wyczulone na wszelkie niedostatki i okazywały się bardziej otwarte na radykalizację. Rozmawiałem z wieloma ludźmi z tego drugiego pokolenia – byli to nie tylko np. Francuzi, ale też Kanadyjczycy czy Australijczycy. Sami wprost o tym mówili: że rodzice nie byli religijni, że byli zajęci tylko pracą, a oni, drugie pokolenie, mieli już więcej czasu, by zajmować się pomysłami na życie, w tym nad powrotem do korzeni. Uważali, że ich aspiracje i ambicje nie znajdują ujścia w krajach, w których mieszkają.


Spotykał ich Pan podczas podróży po Bliskim Wschodzie? 
Przed laty dość dużo czasu spędziłem na rozmowach z cudzoziemcami, głównie z Zachodu, przyjeżdżającymi do Iranu, by studiować tam islam.


Przyjeżdżali szukać sensu życia? 
Trochę tak. Albo raczej: potwierdzić sens życia, jaki już znaleźli, w islamie. Z perspektywą powrotu do swoich krajów i służenia społecznościom islamskim u siebie.


W sposób pokojowy?
Niekiedy widziałem u nich sporo agresji czy wrogości wobec kraju, z którego przybyli. Ale nie sprawiali wrażenia, że są na terrorystycznym obozie, aby potem wrócić i dokonać zamachu w Kanadzie czy Wielkiej Brytanii. Nastawiali się głównie na działalność misyjną. Swoją drogą, czasami drażnił ich też Iran, z nostalgią myśleli wtedy o swoich domach czy odreagowywali, słuchając „zdegenerowanej” muzyki.


Wracając do Syrii: jakie scenariusze są tu teraz możliwe?
Traf chciał, że w dzień po paryskich zamachach w Wiedniu odbyła się międzynarodowa konferencja na temat Syrii. Przyjęto tam projekt, który zakłada, że nastąpi zawieszenie broni i proces pokojowy między stroną rządową i opozycyjną. Szczegóły tego procesu miałyby być ustalone w ciągu 6 miesięcy, a w ciągu kolejnych 18 miesięcy miałyby nastąpić przygotowania do wolnych wyborów i ogólna stabilizacja. Równocześnie miałyby być prowadzone akcje zbrojne przeciw organizacjom terrorystycznym... To scenariusz napisany w Wiedniu, który ucierał się w rozmowach między USA, Rosją i krajami Unii oraz regionu Bliskiego Wschodu, także Iranu.


Realny?
Zupełnie nierealny. To projekt ustalony przez mocarstwa, bez uwzględnienia faktów. Zostawiono na boku kwestię, czy Asad ma dalej rządzić i czy mógłby startować w tych wolnych wyborach – bo to punkt sporny między Rosją a Zachodem. Dalej: nikt nie pytał poważniejszych grup umiarkowanej opozycji ani Kurdów, co o tym sądzą. A wyłączenie z planu pokojowego IS i Nusry oznaczałoby kontynuację wojny.


Co będzie się więc dziać teraz w Syrii? 
Jestem pesymistą: będzie, jak było dotąd. Nic nie wskazuje, aby stan posiadania Asada miał się skurczyć, nie po to Rosjanie tam wchodzili i nie po to Iran go wspiera. Zapewne też Kurdowie utrzymają swoje tereny. Wprawdzie Turcja ich nienawidzi, ale są atrakcyjnym partnerem zarówno dla Zachodu – który ich uzbraja, gdyż walczą z IS – jak też dla Rosjan. Nie wyobrażam też sobie, jak z syryjskiej układanki wyeliminować IS. Można zrzucać bomby na ich liderów i obozy, ale działania z powietrza to za mało. Tymczasem ani Zachód, ani Rosja raczej nie poślą wojsk lądowych do walki z IS, zaś inni syryjscy aktorzy są na to za słabi. W Syrii będzie więc trwać obecna „wojenna równowaga”. Chyba że nastąpi jakaś mocna i konstruktywna interwencja z zewnątrz. Ale na razie chętnych nie widać.


Wielu polityków z Zachodu wydaje się jednak wierzyć, że Putin „zrobi porządek” w Syrii i zażegna kryzys migracyjny...
Taki wariant całkowicie wykluczam. Putin nie zdecyduje się na operację lądową. Byłaby zbyt kosztowna finansowo i społecznie, nie rokuje nadziei na łatwe zwycięstwo. Putin pamięta lekcje afgańskie i irackie. Wreszcie – powtórzę – nie sądzę, żeby widział w tym interes polityczny.


Stan obecny może trwać latami?
Obawiam się, że tak.
A więc trwać będzie też kryzys migracyjny... Co pozostaje Unii: przekonać czy wręcz przekupić Erdoğana, by Turcja zatrzymała falę imigrantów i przyjęła deportowanych?
Między Unią Europejską a Turcją trwają właśnie rozmowy, ich agenda tak właśnie wygląda. Na koniec listopada planowany jest szczyt Unia–Ankara, może zapadną tam decyzje. Plan jest taki: Unia przekaże Turcji pieniądze, a Turcja uszczelni granice, tak aby imigranci nie mogli przejść przez tureckie terytorium. Turcja miałaby też zacząć współpracować z Unią w ochronie jej granicy morskiej, czego teraz w ogóle nie robi – uchodźcy opuszczają turecki brzeg i płyną na greckie wyspy nie niepokojeni przez tureckie służby. A w zamian za to wszystko Ankara dostanie nie tylko pieniądze, ale odmrożony zostanie też proces akcesyjny Turcji do Unii. Erdoğan oczekuje z kolei, że USA i kraje Europy przestaną zbroić Kurdów w Syrii. Wydaje mi się, że w ogólnym zarysie ten projekt jest w zasadzie już przyjęty – poza ostatnim punktem.


Czy nie ma w tym hipokryzji: unijni politycy krytykowali Orbána, że zbudował swój mur, a teraz chcą, by Turcja stała się jednym wielkim murem, „przedmurzem” Unii?
Cóż, w gruncie rzeczy do tego się to sprowadza.


Wychodzi na to, że na kryzysie syryjskim i migracyjnym wszyscy tracą, politycznie lub/i moralnie, a jedynym, który może uważać się za wygranego, jest Putin?
Putin – oraz Iran. Teheran wyrasta na regionalne mocarstwo: nie tylko wychodzi z izolacji, po porozumieniu nuklearnym, ale rozbudowuje swe wpływy na Bliskim Wschodzie. A jeszcze niedawno Iran był pariasem i drżał przed zachodnimi nalotami. Przy sukcesach, jakie Iran odniósł dzięki konfliktowi syryjskiemu, sukcesy Putina są tylko cieniem.


Jednak Putin może wyjść z izolacji. I to mimo że przecież nie odpuścił wcale Ukrainy...
Jego izolacja faktycznie zdaje się dobiegać końca. Wprawdzie ciężko mi wyobrazić sobie, że Zachód wraca do takich relacji z Rosją, jakie były przed jesienią 2013 r. – przed Majdanem, aneksją Krymu i wojną w Donbasie. Ale dziś, gdy układ w globalnej Wielkiej Grze zmienia się tak szybko, wszystko jest możliwe. Sama Syria ostatnich czterech miesięcy to ciąg nieprzewidywalnych zwrotów: kryzys migracyjny, dla Unii zaskakujący rozmiarem i skutkami, interwencja rosyjska, zamachy w Paryżu, rozmowy przy jednym stole Zachodu, Rosji i Iranu... A także co pół roku inny kryzys w Europie, niespodziewane przybladnięcie gwiazdy kanclerz Merkel, dziwny początek kampanii prezydenckiej w USA... Nie jest łatwo nadążyć, jeszcze trudniej wstrzelić się z prognozą. ©℗

Rozmowę przeprowadzono 17 listopada.

KRZYSZTOF STRACHOTA jest ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich im. M. Karpia w Warszawie (osw.waw.pl), w którym kieruje działem Turcji, Kaukazu i Azji Centralnej. W „TP” opublikował wiele tekstów o Bliskim Wschodzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2015