Wszyscy wiedzą, mało kto pamięta

Podczas rzezi dokonanej przez UPA Polacy ginęli także na terenie Podola. Oto wędrówka śladami kilku miejsc. Oraz ludzi: Polaków i Ukraińców.

05.07.2021

Czyta się kilka minut

Cmentarz w Baryszu, czerwiec 2019 r. / ANNA WYLEGAŁA
Cmentarz w Baryszu, czerwiec 2019 r. / ANNA WYLEGAŁA

Jest upalny czerwcowy dzień roku 2019. Gdy wchodzę do domu pani Anastasiji – urodzonej w 1923 r. mieszkanki Barysza na Tarnopolszczyźnie, w rejonie (powiecie) Buczacz – moja ukraińska współpracowniczka, która wcześniej rozmawiała z panią Anastasiją, patrzy na mnie wymownie i bezgłośnie szepcze: „Tylko się nie odzywaj”.

Życzę więc jedynie po ukraińsku dobrego dnia, uśmiecham się i potakuję. Wprawdzie mówię płynnie po ukraińsku, ale moje twarde polskie „l” mogłoby zdradzić, że jestem Polką. A obecna przy rozmowie córka Anastasiji zaczyna właśnie podejrzliwie dopytywać, dlaczego tak nas interesują ci Żydzi i Polacy? – Nie możecie pytać o naszą historię, o ukraińską? A pani to w ogóle Ukrainka, bo takie ciemne i kręcone te włosy? – pyta.

Koleżanka, by potwierdzić swoją ukraińskość, zaczyna opowiadać historię swojej babci, łączniczki w UPA, ale atmosfera robi się gęsta.

Kwestia miękkiego „l”

6 lutego 1945 r. kureń (batalion) UPA „Szare Wilki”, dowodzony przez Petra Chamczuka ps. „Bystry”, dokonuje w miasteczku Barysz masakry polskiej ludności. Ginie ok. 130 osób, głównie kobiety i dzieci. Dzień wcześniej większość Polaków zdolnych do noszenia broni – członków tzw. istrebitelnych batalionów i na co dzień broniących miejscowej społeczności polskiej – została wezwana przez władze sowieckie do Buczacza. UPA to wykorzystuje i dokonuje jednej z większych w tym regionie zbrodni na Polakach.

W 2019 r. moje twarde polskie „l” jest istotne o tyle, że może sprawić, iż nie dowiemy się już nic więcej od najstarszej mieszkanki Barysza, bo jej czujna rodzina nas wyprosi. 75 lat wcześniej nie miałoby to znaczenia. Inaczej niż na Wołyniu czy we Lwowskiem, tu, na Tarnopolszczyźnie – historycznie będącej częścią dawnego Podola – Polacy mówili na co dzień po ukraińsku (choć w spisie powszechnym często podawali polski jako język ojczysty) i poza rzymskokatolickim wyznaniem niewiele różniło ich od ukraińskich sąsiadów. A było tu Polaków sporo – przed rokiem 1939 r. najwięcej w całej Galicji Wschodniej. W niektórych powiatach, np. Trembowla czy Skałat, stanowili ponad 40 proc. ludności.

Na Tarnopolszczyźnie ogromna większość miejscowości, także wiejskich, była mieszana etnicznie, powszechne były małżeństwa polsko-ukraińskie. Nie oznaczało to bynajmniej braku konfliktów. Raczej to, że wrogość, która pojawiła się w czasie wojny, nie sprowadzała się „tylko” do wyrżnięcia jakiejś odległej polskiej kolonii, lecz dzieliła rodziny i społeczności, niszcząc na zawsze jedne i drugie.

Dwa dni po nerwowej wizycie w Baryszu siedzę w polu młodej kukurydzy we wsi Kurzany koło Brzeżan i prowadzę improwizowany wywiad z 89-letnią panią Anną. Kobieta mówi, że pod koniec wojny prawie nie sypiała w domu, wieczorami szła w pole. Jej bracia zostawali w domu, bo po ojcu byli Ukraińcami i byli bezpieczni. Ona, po matce Polka, mogła zginąć (córki chrzczono tu w wyznaniu matki, chłopców w wyznaniu ojca). Gdy pytam, kogo się bała, Anna ucieka wzrokiem i mówi: „Naszych, no przecież to nasi chłopcy ze wsi byli u tych partyzantów”.

W płytkim masowym grobie

Czystka etniczna dokonana przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach w Galicji Wschodniej była częścią ogólnego planu eksterminacji ludności polskiej w dawnych południowo-wschodnich województwach II Rzeczypospolitej, jednak jej chronologia i charakter były inne niż na Wołyniu.

Podczas gdy na Wołyniu największe rzezie odbyły się latem 1943 r., w Galicji dochodziło wtedy do pojedynczych mordów na wybranych przedstawicielach społeczności polskiej. Miały zastraszyć Polaków i skłonić do opuszczenia domów. Masowe zbrodnie – jak w Baryszu, pobliskim Korościatynie (28/29 lutego 1944 r., ok. 150 zabitych) czy Puźnikach (12/13 lutego 1945 r., ok. 120-150 zabitych) – zaczęły się tutaj, gdy przez Wołyń przetoczyła się już fala największych mordów, i były mniej liczne. Szacuje się, że łącznie w Galicji Wschodniej zginęło 20-25 tys., a na Wołyniu do 60 tys. Polaków.

Zanim kureń „Bystrego” wymorduje kobiety, dzieci i starców, w Baryszu zdarzają się pojedyncze zabójstwa. Giną głównie członkowie przedwojennej elity. Np. pod koniec 1943 r. upowcy zabierają z domu Mariana Chmielowskiego, przed wojną właściciela sklepu z butami. Rodzina znajduje go w lesie z odciętą głową.

Ginie też ojciec 12-letniego wówczas Władysława Skiby, z którym w 2020 r. rozmawiam na Dolnym Śląsku. Przed wojną jego ojciec, Jan, jest pocztowcem i działaczem PSL, ma sklepik w centrum miasteczka. W pewnym momencie tak jak pani Anna przestaje sypiać w domu, ukrywa się. Gdy w 1944 r. przez kilka tygodni nie pojawia się, rodzina zaczyna się niepokoić. W tym czasie znika też kilkunastu innych Polaków z Barysza. Wszystkich znajdują wkrótce – pochowanych w płytkim masowym grobie. Żonie Jana Skiby o miejscu pochówku męża donosi znajomy Ukrainiec, życzliwy rodzinie.

Przemoc narasta i narasta, by wreszcie znaleźć kulminację w mordzie z lutego 1945 r. Po masakrze i pochowaniu ofiar na miejscowym cmentarzu pozostali przy życiu Polacy uciekają z Barysza do Buczacza, skąd wkrótce wyjadą aż na Dolny Śląsk.

Kiedy mordują swoi

Od większości tarnopolskich wsi Barysz różni zarówno fakt, że zbrodnia miała charakter tak masowy, jak i to, że dokonali jej ludzie z zewnątrz. O ile zabójcy Jana Skiby i jego współtowarzyszy, pochowanych wraz z nim, pozostają nieustaleni, o tyle wiadomo, że nocą z 5 na 6 lutego 1945 r. mordował tu oddział UPA pochodzący z innej części Galicji. Mord wydaje się bardziej odrażający i ma bardziej destrukcyjne skutki dla społeczności, jeśli mordują swoi.

We wsi Kurzany koło Brzeżan Polaków jest mało, ledwie kilkanaście rodzin. Z kolei wielu młodych Ukraińców idzie w 1944 r. do lasu, do partyzantki. To ich boi się wieczorami Anna, córka Polki i Ukraińca. 15 sierpnia 1944 r. Janina Kamińska, córka ostatniego właściciela majątku Kurzany, która jesienią 1939 r. uciekła z rodziną do Brzeżan, notuje w dzienniku: „Tej nocy bandy ukraińskie napadły na Kurzany. Wymordowali polskie rodziny, jak młynarza Cichowskiego i innych we wsi, podpalili folwark, pali się cały dzień, co będzie w mieście?”. Na szczęście Kamińska jest w mieście bezpieczna. Tymczasem we wsi prócz Cichowskich giną też inni.

Gdy rozmawiam z panią Mariją (urodzoną w Kurzanach w 1930 r.), kobieta wspomina, jak pewnego dnia jesienią 1944 r. idzie do szkoły, i jak pierwszą rzeczą, którą widzi po wyjściu z domu, jest nagie ciało sąsiada, Ludwika Smarygowskiego. Na pytanie, czy Smarygowski był kimś ważnym – może przedwojennym działaczem, może „polskim nacjonalistą”? – pani Marija zaprzecza. Banderowcy go zabili, bo był Polakiem i akurat na niego padło.

Na oczach całej wioski

Podobny charakter mają mordy w Hlebowie, przed wojną dużej wsi w powiecie skałackim, zamieszkanej mniej więcej po równo przez Polaków i Ukraińców (oraz kilka rodzin żydowskich).

Już latem 1941 r., tuż po wkroczeniu Niemców, miejscowe bojówki OUN mordują tu kilku Polaków, m.in. Franciszka Stebnickiego, byłego podwójta z gminy zbiorowej Grzymałów, a także Józefa Kiebałę, weterana Polskiej Organizacji Wojskowej. Jan Gęsicki, Polak z Hlebowa, który po wojnie osiadł w Miliczu na Dolnym Śląsku, zapisze we wspomnieniach: „Ładu nie było żadnego, wojsko maszerowało, a cywile Ukraińcy chodzili z bronią w ręku z Niemcami i robili co chcieli, strzelali do tych, co im byli niewygodni”. Niemcy wkrótce zaprowadzają porządek, ale pojedyncze zabójstwa Polaków zdarzają się w Hlebowie przez całą okupację niemiecką.

Wreszcie, w niedzielę 6 listopada 1944 r., w Hlebowie ginie ponad 20 osób – niemal same kobiety i dzieci. Atak wymierzony jest w mężczyzn, ale oni, ostrzeżeni, zdążyli się ukryć. Tam, gdzie upowcy nie znajdują głowy rodziny, mordują żonę, czasem też dzieci. Mordują swoi – jedna z ocalałych ofiar, wówczas 10-letnia Janina Rudnik, rozpoznaje w zabójcach Ukraińców z Hlebowa: Iwana Jacyszyna i Pawła Hnidę. Janinę ratuje inny sąsiad, Ukrainiec Bukata.

Mordy na Tarnopolszczyźnie są równie brutalne jak na Wołyniu. Natomiast o ile te na Wołyniu nie mają charakteru czystki pokazowej – tam UPA chce po prostu zabić wszystkich Polaków – o tyle tutaj celem jest wymordowanie na pokaz niektórych, żeby reszta uciekła. Morduje się więc na oczach całej społeczności, aby inni widzieli, że zamordowano. W zabójstwach często biorą udział partyzanci UPA rekrutujący się z miejscowej ludności, a cała wieś schodzi się, by oglądać ciała. Młynarz Cichowski z Kurzan nie zostaje po prostu zabity: zwłoki jego, żony, córki i syna zostają znalezione nad ranem na progu ich domu, nadpalone.

Moje ukraińskie rozmówczynie z Kurzan, wówczas kilkunastoletnie, pamiętają, że córka Cichowskich leżała na wierzchu stosu trupów, rozebrana do pasa. W Hlebowie Franciszka Stebnicka, żona Leona, zostaje zamknięta we własnym domu i spalona żywcem. Jej imienniczka, także Franciszka Stebnicka (nazwisko Stebnicki było tu popularne), ale żona Pawła, ginie wraz z trzema nastoletnimi córkami; ich ciała poniewierają się porzucone na drodze. Gdy w 2019 r. rozmawiam w Hlebowie z panią Olhą o morderstwie Stebnickich, kobieta zakrywa twarz i szepcze: „Ja nawet o tym nie chcę myśleć, o tych dziewczynkach”.

Nikt już od nich nie żyje

O tym, kto, kogo i jak mordował, wiedziała więc zwykle cała społeczność. Wiedzą to też w większości Ukraińcy, z którymi rozmawiam podczas badań terenowych prowadzonych na Tarnopolszczyźnie w ostatnich kilku latach.

Nie zawsze chcą się tą wiedzą podzielić. Gdy w Hlebowie siedzę w domu pani Jewhenii urodzonej w 1928 r., jej świetna pamięć zaczyna nagle zawodzić, kiedy dopytuję o mordy na Polakach. Gdy wymieniam nazwiska ofiar, niechętnie potwierdza, dorzucając tu i ówdzie szczegóły („wywlekli ją za włosy”, „zatłukli na progu domu”). Gdy pytam o sprawców, wymieniane przeze mnie nazwiska kwituje krótkim: „nikt już od nich nie żyje”, „wyjechali do Buczacza”, „ten to siedział w ruskim więzieniu i długo potem nie pożył”.

Podobnie jest podczas rozmowy z panią Anną z Kurzan: gdy chcę się dowiedzieć, co stało się po wojnie z chłopcami ze wsi, których się tak bała, ucieka wzrokiem i mówi, że to już tyle lat, że już nie pamięta. Trudno się dziwić, że po wojnie kobieta wybrała taką strategię przetrwania i wolała nie rozpoznawać na ulicy niedawnych prześladowców. Jak wiele małżeństw mieszanych, jej rodzice zostali w Związku Sowieckim, a ona musiała żyć w społeczności złożonej ze sprawców i ich niedoszłych ofiar.

Także młodsi wiedzą

Niepamięć na pokaz nie oznacza bynajmniej, że o mordach na Polakach zapomniano, ani że nie wiedzą o tym młodsi, także ci urodzeni wiele lat po wojnie.

Pani Olha z Hlebowa, która do dziś płacze po siostrach Stebnickich (były jej koleżankami ze szkoły), nie chce rozmawiać o tym, jak wyglądał ich pogrzeb na miejscowym cmentarzu. Ale gdy jej wnuczka odprowadza mnie do kolejnego rozmówcy, rozgaduje się i opisuje dokładnie, kto woził trupy na cmentarz, gdzie kogo pochowano i jak krew ściekała z wozu. Musiała o tym słyszeć od babci wielokrotnie. Po chwili przypomina sobie, że jestem Polką, i milknie.

Byłoby zapewne inaczej, gdyby nie moje twarde polskie „l”. Ale także moje ukraińskie współpracowniczki nie zawsze są w stanie wyciągnąć z rozmówców więcej. Podczas gdy starsi zasłaniają się niepamięcią, młodsi pamiętać nie chcą, choć zazwyczaj wiedzą.

W Baryszu bardzo pomocne w innych kwestiach panie z silrady, rady wiejskiej, gdy prosimy je o pomoc w znalezieniu respondentów, dziwnym trafem kierują moje współpracowniczki do osób, które do Barysza przyjechały po wojnie, albo do takich, których krewni zginęli z rąk Polaków. Gdy w końcu udaje się im dotrzeć do osób pamiętających masakrę z lutego 1945 r., wszystko idzie gładko do chwili, gdy koło sędziwych rozmówczyń pojawiają się troskliwi młodsi członkowie rodziny, pilnujący, by ludziom z zewnątrz – z uniwersytetu! – opowiedziana została właściwa historia. Właściwa, czyli taka, która pokaże społeczność od dobrej strony.

Argumenty usprawiedliwiające

W niegdyś mieszanych społecznościach, które w czasie II wojny światowej przestały istnieć w dawnym kształcie – za sprawą represji sowieckich i niemieckich, czystki dokonanej przez UPA i wskutek powojennych przesiedleń – fakt czynnego uczestnictwa członków własnej wspólnoty w zbrodniach nie budzi dziś szczególnej satysfakcji.

Czasami komuś z najstarszego pokolenia wymsknie się, że właściwie to szkoda, że Polaków pobili. Np. Olha z Hlebowa spuentuje swoją relację smutnym stwierdzeniem, że źle się stało, bo ludzie potracili rodziny, nie tylko na skutek zbrodni, ale i będącego (w jej odczuciu) ich konsekwencją wyjazdu Polaków ze wsi. Linie podziału na sprawców i ofiary przebiegały przecież nie wzdłuż teoretycznych granic wspólnot etnicznych, lecz w poprzek rodzin i wspólnot sąsiedzkich.

Nikt dziś mocno nie zaprzecza temu, że Polacy byli mordowani. Czasami słyszymy klasyczne argumenty usprawiedliwiające rzeź: to Polacy zaczęli; to wszystko przez to, że w międzywojniu Ukraińcom było gorzej; to Niemcy przyszli i ludzi podzielili. Ludzie nie chcą pamiętać swoich rodziców i dziadków jako zbrodniarzy.

W pamiętaniu nie pomaga współczesny trend gloryfikowania sprawców – UPA jest dziś na Ukrainie symbolem zrywu narodowowyzwoleńczego, a krytyczne podejście do historii UPA należy do rzadkości zarówno w środowisku akademickim, jak i w debacie publicznej. Trend ten ma zresztą głębokie korzenie. Już w swoich wewnętrznych raportach z 1944 i 1945 r. UPA często przedstawiała mordy na Polakach jako zwycięskie walki z oddziałami polskimi w służbie NKWD. Np. w raporcie z akcji w Baryszu czytamy, że walczono z oddziałem 200 uzbrojonych „strybków” (tj. członków istrebitelnych batalionów), że w boju „zlikwidowano wielu bolszewickich służalców”, a „na skutek wznieconego przez bolszewików pożaru spaliło się wiele zabudowań”.

Znamienny jest przypadek Dobropola, niewielkiej wsi położonej 20 km na północ od Buczacza, gdzie też nagrywamy wywiady. Gdy po wsi rozchodzi się wieść, że Polacy wypytują staruszków o wojnę, dostajemy oficjalne zaproszenie na herbatę i ciastka w siedzibie silrady. Przewodniczący, mężczyzna w średnim wieku, z triumfem wręcza nam opublikowaną niedawno historię wsi i mówi, że możemy nagrywać, u nich żadnego Polaka w czasie wojny nie zamordowano (w Dobropolu rzeczywiście nikt nie zginął; w sąsiednich Petlikowcach owszem).

Spotkanie na cmentarzu

Niechęć do pamiętania dotyka w równej mierze sprawców i ofiary – wszak trudno byłoby upamiętniać ofiary, nie wspominając o ich katach. Na Podolu, tak jak na Wołyniu, nie ma w zasadzie upamiętnień polskich ofiar, które powstałyby z inicjatywy lokalnych ukraińskich społeczności, a nie polskich władz czy dawnych polskich mieszkańców.

W Baryszu na grobie Polaków zamordowanych w 1945 r. stanęła w 2012 r. tablica ufundowana przez krewnych i sąsiadów, którzy zostali przesiedleni do pojałtańskiej Polski. Granitowa tablica poświęcona jest pamięci „135 polskich mieszkańców Barysza, którzy zginęli tragicznie w nocy z 5/6 lutego 1945 r.”.

Na ceremonii jej poświęcenia stawiła się cała wieś i miejscowy proboszcz greckokatolicki. Byli też baryszanie z Dolnego Śląska, fundatorzy tablicy. To nie było łatwe spotkanie, ale ze wspomnień baryszan byłych i obecnych wynika, że potrzebne. Ukraińcy z Barysza początkowo byli wobec inicjatywy niechętni: bali się oskarżeń, pretensji i polskiego poczucia moralnej wyższości. Polacy z Dolnego Śląska bali się niechęci, wyśmiania i własnych złych wspomnień. Gromadny udział w ceremonii obecnych mieszkańców Barysza pokazuje, że o zbrodni sprzed lat trudno jest pamiętać, ale jeszcze trudniej jest o niej zupełnie zapomnieć.

Na tym samym cmentarzu jest skromny nagrobek Jana Skiby; postawili go po 1989 r. jego synowie, regularnie odwiedzający Barysz. W Hlebowie nie udaje mi się znaleźć grobów Polek zamordowanych jesienią 1944 r. – rzymskokatolicka część cmentarza jest tak zarośnięta, że daję za wygraną.

Mogiła w ogrodzie

Po rozmowach w Kurzanach wiem, że na próżno szukałabym tu na cmentarzu grobu Cichowskich, których nadpalone ciała leżały na progu ich domu latem 1944 r. Rodzinę młynarza pogrzebano w ich ogrodzie: sąsiedzi-Ukraińcy w milczeniu zasypali wykopany naprędce grób i uciekli do domów.

Żona młynarza była ciotką pani Hanny, wówczas 18-letniej. Gdy rozmawiamy z nią w 2019 r., pani Hanna opowiada, jak w przeddzień morderstwa siedziała z kuzynami do późna w ogrodzie. Nastolatki śmiały się, były piosenki i flirty. Następnego ranka kuzynów już nie było. Hanna nigdy więcej nie weszła do ich domu, który później kupili przyjezdni z Brzeżan.

Nie udaje mi się z nimi porozmawiać. Nie wiem, czy zdają sobie sprawę z tego, że ciała Cichowskich do dziś spoczywają w ich ogrodzie. ©

Autorka jest socjolożką, pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. W latach 2017-20 jej zespół nagrał ponad 150 wywiadów historii mówionej z najstarszymi mieszkańcami ukraińskiej Galicji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2021