Ulica skrojona na miarę

Nowa miejskość zrywa sojusz z motoryzacją, otwiera się na potrzeby mieszkańców. Kusi na nowo tych, którzy wybrali współczesne arkadie na przedmieściach. A nowi mieszczanie udowadniają, że życie w centrum też może być dobrym życiem.

10.12.2012

Czyta się kilka minut

Boisko pod biurowcem. Dworzec Południowy, Warszawa 2009 r. / Fot. Tomasz Wiech
Boisko pod biurowcem. Dworzec Południowy, Warszawa 2009 r. / Fot. Tomasz Wiech

Jeszcze niedawno było odwrotnie. Cel westchnień mieszczucha, umęczonego spalinami i zgiełkiem: Walden. Jezioro-symbol, nad którym uwił sobie gniazdko Henry David Thoreau, amerykański pisarz i filozof, uciekający od XIX-wiecznej cywilizacji, i żył tak przez dwa lata w zgodzie z naturą, wydając – jak skrupulatnie wyliczył – ok. 27 centów na tydzień. To punkt odniesienia, wersja idealna, trudna do naśladowania. W praktyce było zazwyczaj tak: zieleń przedmieść, z wciąż miejskim adresem (bo ów moloch zapewnia niezbędną do przetrwania, lepiej płatną pracę), brama sterowana przyciskiem pilota, monitoring wliczony w czynsz. Remont, przeprowadzka. Po początkowej euforii odkrycie, że architekci zaprojektowali, owszem, ciekawe budynki, ale zapomnieli o infrastrukturze: parkach, placach zabaw, boiskach. Nie mówiąc o kinie, kawiarni, restauracji.

Jeśli więc ekskluzywność ma polegać na siedzeniu w nowoczesnych czterech ścianach, to świeży emigrant szybko za nią dziękuje. Nie chce też wychowywać dziecka w martwej okolicy. Winą za rozczarowanie arkadią obarcza przede wszystkim osoby odpowiedzialne za wydawanie pozwoleń budowlanych. Byle więcej, bez ładu i składu, żeby szybko sprzedać. Czysty zysk – złości się i znów zaczyna przeglądać oferty nieruchomości. Tym razem ustawiwszy jako kryterium nie tylko cenę, ale i jak najmniejszą odległość od centrum.

WIĘZIEŃ NA ŻYCZENIE

Weźmy Bartka i Olę, parę trzydziestolatków. Kiedy przyjeżdżam do Krakowa i umawiamy się na wieczór w Podgórzu, żadne z nich nie planuje ekscesów. Na spotkanie dotarli samochodem. Do ich arkadii kursuje jeden autobus na godzinę. Kursy kończą się o dwudziestej trzeciej, dla taksówkarzy to już strefa podmiejska, więc gdyby zostali dłużej, cała wyprawa, wliczając konsumpcję, kosztowałaby ponad sto zł. Co dla właściciela jednoosobowej firmy, walczącej o zlecenia i płatności od kontrahentów, nie jest kwotą bagatelną.

Kilka lat temu, gdy planowali kupić pierwsze wspólne lokum, uwiódł ich modny wówczas Ruczaj. Przyjaznym budownictwem, przypominającym bardziej kolonie domów wielorodzinnych niż klasyczne bloki. Przyrodą i spokojem (na wycieczki rowerowe ideał – przyznają). Młode, obiecujące otoczenie, niedaleko uniwersyteckiego kampusu. No i korzystna cena. Tyle że gdy Bartek, już zameldowawszy się pod nowym adresem, odkrył, iż dojeżdżając do pracy musi spędzić minimum godzinę w samochodzie, i przeliczył to na koszty benzyny, korzyści cenowe zmalały. Potem, gdy korporacja zmusiła go do założenia działalności gospodarczej, nawet się ucieszył perspektywą posiadania biura w domu. Tylko szybko się mu to znudziło. Bo ile można siedzieć przed komputerem, patrząc w okna sąsiadów? Ewentualnie wyjść na ławkę przed blokiem, gdzie krążą głównie matki z dziećmi, sfrustrowane brakiem placu zabaw. Chętnie wziąłby laptop i poszedł na kawę w podgórskiej Drukarni, lecz o tej porze wydaje się odległa jak nigdy, o godzinną wyprawę wśród spalin. Chwilami czuje się więc jak więzień. Na własne życzenie.

– Arkadia? Nie żartuj. To raczej współczesne blokowisko, gdzie ludzie są stłoczeni blok przy bloku, brakuje miejsc parkingowych i dróg dojazdowych – mówi. – Za kilka lat zostaną tylko ci, których nie będzie stać na przeprowadzkę do centrum. I wtedy zamieni się we współczesne slumsy, jak dziś kolonie bloków z lat 70. na obrzeżach europejskich miast – dodaje z goryczą.

Więc kierunek Podgórze. Dlaczego? – Stara dzielnica, ale rozwija się dynamicznie, ma potencjał i wszystko, czego potrzebujesz do życia, niezależnie od tego, czy jesteś singlem, bezdzietną parą, czy kilkupokoleniową rodziną.

Odkładają więc. Może im się uda, za jakiś czas, gdy trend znów się odwróci, bo mieszkania w ich okolicy, odkąd rozczarowanych arkadią przybywa, ostatnio potaniały.

ZMIANA WARTOŚCI

– Powoli zaczynamy doganiać zachodnią Europę – mówi na to dr Michał Beim z poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza, specjalizujący się w zagadnieniach zrównoważonego transportu i polityki miejskiej. – Tam powrót do centrów miast widać od lat 90. ubiegłego wieku, a prawdziwy boom zaczął się w 2000 r. W skrajnych przypadkach, jak w niemieckim Fryburgu Bryzgowijskim, do centrum przeprowadza się już więcej osób z przedmieść, niż z niego ucieka. Im lepiej utrzymane śródmieście – tym trend silniejszy. Widać go też w USA, ale na większą skalę.

Miasta zaczęły bowiem rewidować swoje polityki i odchodzić od modelu autogerechte Stadt (niem. „miasto przyjazne dla samochodów”), orientując się na ludzi i ich potrzeby. Stąd nadrabianie błędów z poprzednich dekad i tworzenie w centrach przestrzeni dla mieszkańców: poszerzanie trotuarów, uspokajanie ruchu, wprowadzanie zieleni przyulicznej, odnawianie parków i placów zabaw. Alternatywny względem prywatnych aut transport publiczny: czyste tramwaje, dopracowane konstrukcyjnie jak dzieła sztuki (choćby w Nicei) drogi rowerowe uzupełniane strefami spokojnego ruchu. I cieszące oko lub przydatne detale, jak rodzaje zieleni, gatunki posadzek, mała architektura czy WiFi dostępne w pojazdach komunikacji miejskiej. Powrót do centrum uchodzi za świadectwo konkurencyjności – jest dowodem na dobrą urbanistykę, wysoką jakość życia > i stwarza szansę na rozwój branż wysokich technologii, których pracownicy mogą przebierać w ofertach zatrudnienia, więc wybiorą miejsca, gdzie będą się czuć najlepiej.

Główna przyczyna? – Zmiana hierarchii wartości – twierdzi ekspert. – Jakość życia zaczęła dominować nad chęcią posiadania dóbr. Pojawiły się pytania: „Co z tego, że mam apartament z garażem i drogie auto, skoro jedną trzecią czy nawet dwie trzecie pensji pochłania jego utrzymanie, a poza tym stoję w korkach?”. „Czy wszystkie spotkania towarzyskie muszą odbywać się bez alkoholu i o wczesnej porze, bo trzeba wrócić do siebie poza miasto?”.

Jednym z piewców nowego urbanizmu jest duński architekt Jan Gehl, projektant przestrzeni publicznych Kopenhagi, a także wielu innych współczesnych miast świata. Wskazuje na potrzebę projektowania przestrzeni zewnętrznych w miastach tak, by były dostosowane do ludzkiej skali. Tym, co najbardziej interesuje człowieka w mieście, są inni ludzie – dowodzi Gehl w książce „Życie między budynkami”, niedawno wydanej w Polsce. Ludzie przyciągają ludzi. Podaje przykład stolicy Danii: gdy w 1962 r. przekształcono jej główną ulicę w trakt pieszy, jako pierwsze tego typu założenie w mieście skandynawskim, krytycy dowodzili, że pozostanie pusta, bo „aktywność miejska po prostu nie leży w tradycji północnoeuropejskiej”. Dziś wypełniona jest ludźmi, spacerującymi, obserwującymi siebie nawzajem, odwiedzającymi sklepy, słuchającymi muzyki i rozmawiającymi. „Życie miejskie w Kopenhadze było wielce ograniczone, gdyż wcześniej nie miało fizycznych możliwości zaistnienia” – pisze Gehl.

– Poszukiwania miasta nowego typu, czy też raczej powrotu do dotychczasowej, tradycyjnej i historycznie zakorzenionej idei miasta rozpoczęły się na długo przed odejściem od niej – mówi Małgorzata Hanzl, adiunkt w Instytucie Architektury i Urbanistyki Politechniki Łódzkiej, zajmująca się współczesnymi trendami w miejskim projektowaniu. Przywołuje Camilla Sittego, który w swej książce „Planowanie miasta według zasad sztuki”, wydanej w 1889 r., rozważał wpływ idei Oświecenia na kształt formy miejskiej oraz zastanawiał się nad krajobrazem miejskim, spełniającym potrzeby człowieka w zakresie piękna. Czemu więc tylu porzuciło miasto z ulgą na rzecz domków na przedmieściach i dlaczego ucieczka z metropolii zaczęła się kojarzyć z dobrym życiem?

DWIE FALE EKSODUSU

Fatalny splot czynników – tak eksperci mówią o przyczynach spadku atrakcyjności centrów miast w Polsce. Najpierw powojenna rzeczywistość z jej logiką niechęci względem „mieszczańskich przeżytków”, w efekcie której nawet centrum takiego miasta jak Kraków, o koncentrycznym układzie, rozplanowanego na ludzką miarę, zmieniało się z wolna w pustynię, w 1983 r. zamieszkiwaną – jak podaje w „Dziejach Krakowa” Andrzej Chwalba – przez zaledwie 8,2 tys. osób. „Stare centrum jest dniem dzielnicą przewalających się przez nią tłumów ludzkich, wieczorem napawającą grozą pustynią” – pisano wówczas.

Dekadę później do głosu doszedł młody kapitalizm, szukający miejsca pod zyskowną działalność. W odnawianych stopniowo kamienicach rozgościły się banki, firmy ubezpieczeniowe, w mieszkaniach biura. Zaczęto jednak zauważać, że okna domów położonych wzdłuż głównych traktów świecą pustką, a przechodnie wolą spacerować gdzie indziej. Bo – co pokazała analiza atrakcyjności przeprowadzona na kopenhaskim Stroget, do której odnosi się Jan Gehl – piesi najrzadziej zatrzymują się przed bankami, biurami, salonami i nudnymi wystawami, np. kas fiskalnych, mebli biurowych czy porcelany. Wolą kioski, wystawy fotografii, sklepy odzieżowe i z zabawkami. A tłum zgromadzony wokół ulicznych malarzy rozchodzi się, gdy ci tylko skończą pracę – mało kto woli patrzeć na same obrazy.

Jeszcze później pojawiło się to, co Sharon Zukin, profesor socjologii Uniwersytetu Miejskiego w Nowym Jorku, cytowana w książce Davida Harveya „Bunt miast”, nazywa „pacyfikacją przy użyciu cappucino” – sztuczne, podobne do siebie jak krople wody enklawy, złożone z sieciowych kawiarni, butików i fastfoodów, finansowane przez międzynarodowe korporacje z myślą o lepiej sytuowanych mieszkańcach grodzonych osiedli. To nie jest prawdziwe miasto, twierdzi Harvey. To ersatz. I przeciwstawia mu przykład El Alto w Boliwii, gdzie na bazie tworzonych przez bezrobotnych górników sąsiedzkich stowarzyszeń powstały oddolne modele miejskiej organizacji, przyjazne lokalnym społecznościom i integrujące je dzięki drobnym wydarzeniom kulturalnym.

Zdaniem Małgorzaty Hanzl za degradację śródmieść odpowiada przede wszystkim modernizm, pod wpływem którego zaczęły powstawać ośrodki stanowiące zaprzeczenie podstawowego podziału przestrzeni na publiczną i prywatną. – Słynne hasło Le Corbusiera, by „zabić tradycyjną ulicę-korytarz”, znalazło liczne grono wiernych odbiorców wśród Europejczyków poszukujących szybkiej odbudowy miast ze zniszczeń wojennych. Niestety, rozwiązania stosowane przez modernistów na dłuższą metę okazały się nieefektywne – mówi urbanistka. – Rozdzielenie funkcji doprowadziło do konieczności ciągłego przemieszczania się z miejsca na miejsce, co zaowocowało przerostem transportu. Unifikacja zabudowy wznoszonej z gotowych elementów w fabrykach domów spowodowała, że miasto utraciło wiele z dotychczasowej funkcji nośnika znaczeń.

A więc wszystkiemu winni moderniści? W Brasilii, zaprojektowanej przez zmarłego w ubiegłym tygodniu Oskara Niemeyera, dobrze żyć się nie dało. W idealnym centrum zabrakło miejsca dla robotników, którzy pracowali przy jego budowie. Ale już mieszkańcy warszawskiego Muranowa, projektowanego w tym samym duchu jako odrębna dzielnica, którą dla odmiany właśnie lud miał wejść do Śródmieścia, mimo bagażu tragicznej przeszłości (powstało na ruinach i z ruin getta) doceniają jego zalety: kameralność, zieleń, rozplanowanie według zasad jednostki sąsiedzkiej, z przedszkolami, żłobkami, sklepami i innymi „urządzeniami społecznymi” w obrębie bloków. Tu wciąż lokatorzy zatrzymują się na plotki pośrodku podwórka, plac z przyszłym Muzeum Historii Żydów Polskich pełni rolę nieformalnej agory, gdzie wychodzi się na spacery z psami i rozpoznaje znajome twarze, a sprzedawczynie w sklepach, nie widząc klienta dłuższą chwilę, zagadują: „Gdzie to się podziewało?”.

Luiza Kajtaniak, trzydziestolatka, matka dwójki dzieci, wróciła na Muranów po kilku latach przerwy: – Oaza spokoju w środku miasta, a jednocześnie blisko do kin, kawiarni, teatrów, dobrej szkoły dla dzieci. Nic się nie zmieniło od naszej wyprowadzki do strzeżonego osiedla na Białołęce, na którą zdecydowaliśmy się wiedząc, że powiększy się nam rodzina – opowiada Luiza. Stopniowo udało się im oswoić nowe otoczenie, ale egzystencję w zamkniętym osiedlu trudno było nazwać życiem miejskim, do jakiego przywykli. – Sąsiedzi słabo się znają, traktują swoje lokum jak sypialnię, pustoszejącą w weekendy i święta, kiedy wyjeżdża się „do siebie” – mówi Kajtaniak. Tamten etap traktuje jak nauczkę, przerwę, rodzaj dłuższego wyjazdu. – Już się z Muranowa nie ruszę – deklaruje.

Małgorzata Hanzl zauważa, że miasta nowego typu rozpoznały te potrzeby i starają się być atrakcyjne dla szerokiego grona odbiorców, włączając w to młode rodziny. – Przykładem mogą być choćby działania podejmowane przez władze austriackiego Grazu, dostosowujące sposób urządzania miejskich przestrzeni dla potrzeb najmłodszych – mówi. Pomysły nieobce i dawnym modernistom, zaangażowanym w tworzenie osiedli społecznych.

KAWIARNIANA REWOLUCJA

– Funkcje przyjaznego miasta mieszają się ze sobą. Na ulicy można spotkać biznesmena, matkę z dzieckiem, zakochaną parę studentów czy starszą panią z psem. To miasto, które uwzględnia potrzeby różnych swoich użytkowników, gdzie w centrum, oprócz banków, sklepów z alkoholem i używaną odzieżą, znajdziemy piekarnię, księgarnię, serwis rowerowy, kawiarnię i wiele innych potrzebnych lokalnie usług, a w wymiarze projektowym jest dostępne – nie tworzy barier architektonicznych dla osób starszych, niepełnosprawnych czy rodziców poruszających się z wózkami – mówi Monika Komorowska, socjolog i architekt, działająca w stowarzyszeniu „Odblokuj”, które stawia sobie za cel zwiększenie udziału mieszkańców we współtworzeniu miast. – Monofunkcyjne kwartały biurowe po godzinach pracy pustoszeją i traci na tym całe miasto. Mieszkania w osiedlach pozbawionych usług nie są już atrakcyjnym towarem – dodaje, podkreślając, że w Warszawie, uchodzącej dotąd za zaprzeczenie tej tezy, od kilku lat widać coraz więcej rowerzystów i coraz więcej kawiarni. – Rynek sam zweryfikował, że miasto przyjazne wszystkim się opłaca. To symptomy pokazujące, że miasto się uczłowiecza, że dominujące kilka lat temu marzenie o domku na przedmieściu i samochodach, odchodzi w przeszłość.

Dla Aleksandry Scheybal-Rostek, miejskiej radnej z Warszawy (klub PO), która kilka lat temu przeniosła się z nowego osiedla w podmiejskiej dzielnicy Ursus do kamienicy na Powiślu, gdzie urodziła się i wychowała, powroty do starego centrum mają jeszcze jeden wymiar: – Nadal spotykam tu kolegów z przedszkola i z podstawówki. Część z nich, jak ja, w efekcie następstwa pokoleń odziedziczyła mieszkanie po dziadkach. Jesteśmy dziećmi miasta – naturalne są dla nas stare kamienice. Tu czujemy się dobrze. W moim domu znam wszystkich sąsiadów od urodzenia. Nie jestem obca. Nie potrzebuję ochrony i drutu kolczastego, windy, podziemnego garażu ani nawet balkonu. To mój dom. Wróciłam do siebie – mówi.

Choć, jej zdaniem, taki powrót na stare śmieci dotyczy głównie tych, którzy mieszkali jako dzieci w centrum razem z rodzicami, a często i dziadkami – warszawiakami lub przyjezdnymi, osiadłymi po wojnie w stolicy. – Dla kogoś przybywającego do stolicy za pracą centrum cenowo jest poza zasięgiem – dodaje.

Także Michał Beim przyznaje, że choć powroty do centrum stały się nowym trendem, wielu nadal uciekać będzie na przedmieścia właśnie ze względów ekonomicznych: stosunek jakości do ceny śródmiejskiego życia jest wciąż zachwiany. Zwłaszcza w Warszawie. – Ale chcąc przyciągnąć do centrum nowych mieszkańców, ważne jest też systemowe rozplanowanie terenów zielonych. Tak, by do placu zabaw nie było dalej niż np. 5 minut spacerem, a do zieleńca np. 10 minut.

Miasta – podkreśla ekspert – mogą tworzyć takie zasady najmu czy nawet sprzedaży mieszkań komunalnych, które preferowałyby młode małżeństwa, wnoszące nowe życie do śródmieść. Tę drogę przeszły dekadę temu miasta byłej NRD (jak Lipsk czy Drezno), borykające się z podobnymi problemami co miasta polskie. – Trzeba dbać też o nieco mniej istotne sprawy. Władze miejskie mogą choćby wymuszać, aby galerie handlowe w centrum nie były wysysającymi z ulic klientów „jamochłonami”, ale miały aktywne fasady, umożliwiające wejście do sklepów na parterze prosto z ulicy. Dodatkowo trzeba zmienić prawo, wprowadzając ustawę rewitalizacyjną – dodaje Beim.

Zdaniem Moniki Komorowskiej, potrzebna jest także zmiana podejścia do parków, nie tylko tych historycznych. W wielu miastach zachodnioeuropejskich istnieje tradycja kawiarnianych pawilonów parkowych z leżakami i kocami, które w ciepłe dni pozwalają korzystać ze słońca. Jak w amsterdamskim Vondelparku czy londyńskim Kensington Gardens. – W Polsce ciągle parki traktuje się wyłącznie jako alejki do spacerowania, choć i tak jest lepiej niż kilka lat temu, kiedy obowiązywał zakaz siadania na trawie – mówi Komorowska.

Jeśli miasto nie weźmie sprawy w swoje ręce, zrobią to sami mieszkańcy. Bo nowa miejskość to przede wszystkim aktywność. – Działania mieszkańców na rzecz najbliższego otoczenia podszyte pasją. Zaangażowanie w losy najbliższego otoczenia: od ratowania zapomnianego neonu po opiekę nad bezdomnymi zwierzętami – podkreśla Natalia Bet, animatorka kulturalna, która wspólnie z grupą znajomych założyła pierwszy w Polsce społeczny miejski ogród warzywny na warszawskiej Pradze. Jako lokalizację wybrali ogród utworzony w XIX w. przez założyciela Nowej Pragi, Ksawerego Konopackiego, wiele lat niedostępny dla miejscowych. – To filozofia: jesteśmy tylko małą częścią miasta, w którym żyjemy, dlatego róbmy coś dla niej dobrego. Nie wyobrażam sobie, że moje życie mogłoby się ograniczać tylko do zajmowania się rodziną i pracą. Pomysł na grządki sprawdził się rewelacyjnie. Z czasem w uprawę warzyw zaangażowali się sąsiedzi, których do tej pory nie znaliśmy – mówi Natalia.

Po cichu dodaje jednak, że współczesna miejskość powinna być też narzucona przez lokalnych urzędników. Otwartych i chętnych do współpracy, bo bez ich pomocy nowy mieszczanin nie zdziała wiele. Niektóre polskie miasta, jak Sopot, zaczynają to rozumieć. Taką jaskółką są choćby pierwsze budżety partycypacyjne, nazywane też obywatelskimi. Centralne lub dla poszczególnych dzielnic. Pozwalają mieszkańcom współdecydować o najbliższym otoczeniu w sposób bezpośredni – bo są tworzone z ich udziałem.

Małgorzata Hanzl: – W wypowiedzi przytoczonej w filmie Gary’ego Hustwita „Zurbanizowani” Jan Gehl porównuje dobrze zaprojektowaną przestrzeń publiczną do świetnej imprezy, podczas której czas ucieka na tyle niepostrzeżenie, że nie wiadomo, kiedy minął. O takie miasta należałoby się upominać. 


BEATA CHOMĄTOWSKA jest autorką książki „Stacja Muranów” i założycielką Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych „Stacja Muranów”. Pracuje w dziale ekonomicznym „Rzeczpospolitej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2012