Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Noc, autostrada, uderzenie – Wojtek pamięta tylko tyle. Choć obydwa samochody były bardzo zniszczone, nikomu nic poważnego się nie stało. Mimo to Wojtek trafił do szpitala. Tam stwierdzono u niego zwapnienia w płucach; wdała się też sepsa. Z tego powodu był hospitalizowany przez trzy tygodnie. Wystarczająco długo, żeby zastanowić się nad swoim życiem. Od lat cierpiał na bezsenność; wpadł też w pracoholizm. Postanowił: „Muszę się odsunąć od wszystkiego, zacząć inaczej”. Tak trafił do wspólnoty Cenacolo.
Dziś mówi: – To była wola Boża.
Trzy filary
Cenacolo (po włosku „Wieczernik”) założyła w lipcu 1983 r. włoska zakonnica Elvira Petrozzi. Widząc młodych ludzi pogubionych i uzależnionych od narkotyków, postanowiła im pomóc. Jako podstawę funkcjonowania wspólnoty siostra Petrozzi, nazywana przez podopiecznych Matką Elvirą, przyjęła trzy filary: pracę, modlitwę i przyjaźń. Na oficjalnej stronie wspólnoty można przeczytać, że ma być ona „nie tylko miejscem pomocy społecznej, ale też szkołą życia, wielką rodziną, gdzie osoba przyjęta może czuć się jak w domu i odnaleźć własną godność, uzdrowienie ran, pokój w sercu, radość życia i pragnienie kochania”. Zainteresowanym proponuje się „prosty i rodzinny styl życia”, „szczerą przyjaźń jako fundament relacji międzyludzkich i braterskiej miłości” oraz „modlitwę i wiarę w Jezusa Chrystusa jako odpowiedź na nieskończone pragnienie miłości istniejące w ludzkim sercu”. Zasady te okazały się atrakcyjne dla młodych ludzi – od początku swego istnienia wspólnota przyciągała coraz większą ich liczbę. I to nie tylko do swojego pierwszego domu w miasteczku Saluzzo w Piemoncie, ale także do kolejnych ośrodków na terenie Włoch i poza granicami tego kraju. Dziś Cenacolo ma 71 ośrodków w 20 krajach świata na trzech kontynentach: w Europie, Ameryce Północnej i Południowej. Jest uznawana przez Kościół jako Międzynarodowe Stowarzyszenie Wiernych.
W Polsce istnieją cztery domy tej wspólnoty: w Porębie Radlnej pod Tarnowem, w Giezkowie koło Koszalina, w Jastrzębiu Zdroju oraz w leżącym nieopodal Suszcu.
Krzyk w sercu
Wokół łagodnie pofalowane pagórki, tu i ówdzie – domostwa zanurzone we wszechobecnej zieleni okolicznych pól. – Jest tu jak na wsi, choć przecież nasz dom stoi o krok od sporego śląskiego miasta – śmieje się w progu Grzegorz, opiekun domu Cenacolo w Jastrzębiu Zdroju. Duży, schludny budynek. – Dostaliśmy go 19 lat temu od sióstr Służebniczek Śląskich – tłumaczy Grzegorz.
Ma 34 lata, pochodzi z okolic Rzeszowa. W Cenacolo jest od ponad pięciu – najdłużej ze wszystkich przebywających tu obecnie dziewięciu chłopaków. To też jedna z panujących we wspólnocie reguł: opiekunem danego domu jest zwykle osoba z najdłuższym stażem.
Jak Grzegorz tu trafił? Problemem w jego życiu był od wielu lat alkohol. I to tak poważnym, że w pewnym momencie trafił do szpitala – prosto pod kroplówkę.
– W zamyśle założycielki wspólnota miała służyć głównie narkomanom – tłumaczy – ale przez lata zakres pomocy się rozszerzał. Dziś do Cenacolo wstępują osoby, które czują potrzebę bliskiego kontaktu z Panem Bogiem i pragną przemienić swoje życie. Są one najczęściej uzależnione od alkoholu, ale także od narkotyków i komputerów; sporo jest też osób z depresją. Grzegorz bronił się jak mógł przed przystąpieniem do wspólnoty.
– Byłem bardzo zamkniętą osobą, nie dogadywałem się z własnym ojcem. Była też chęć zaimponowania rówieśnikom, zaistnienia w grupie. Alkohol, imprezy. Koledzy jednak zaczęli zmieniać swoje życie – znaleźli żony, zaczęli studia – a ja w tym zostałem. Od pewnego momentu nie potrafiłem funkcjonować bez alkoholu, cały czas musiałem być na gazie. Pomagał mi on dosłownie we wszystkim, także w nawiązywaniu relacji z ludźmi. Doszło do tego, że gdy byłem trzeźwy, zwracano mi uwagę, że coś jest ze mną nie tak. W pracy ciągle kombinowałem, cały czas żyłem w kłamstwie. Potrafiłem zabrać siostrze złoty łańcuszek i sprzedać, aby kupić butelkę wódki. Widziałem, jak mama cierpi, jak moje dwie siostry się ode mnie odwracają. Przerażało mnie, do czego byłem zdolny. Byłem bardzo nieszczęśliwy.
W końcu zdecydował się na terapię – spędził w niej sześć tygodni. Gdy wyszedł, wyprowadził się z domu, wyjechał do Wrocławia. Tam jednak, wspomina, znów wpadł w nałóg. Po pół roku rodzice zawieźli go w strasznym stanie fizycznym prosto do szpitala. Z samochodu jego matka zadzwoniła do Cenacolo i umówiła go na spotkanie. Po wyjściu ze szpitala postanowił spróbować. Ostatni raz.
– Mimo iż wiara zawsze była ważna w moim życiu, to w ostrym stadium nałogu obraziłem się na Boga – za to, że zabrał mi kobietę, którą kochałem, pracę, prawo jazdy. W moim sercu pozostał jednak krzyk, pragnienie dobra. I modlitwa, która ostatecznie została wysłuchana.
Bolało, gdy dzwonił telefon
Historia Wojtka jest inna. Ma 32 lata, także pochodzi z okolic Rzeszowa; we wspólnocie jest od ponad trzech lat (pomaga Grzegorzowi w jej prowadzeniu). Po studiach zaczął pracować w firmie oferującej chemię gospodarczą. Jeździł po całej Polsce jako handlowiec. Kręciło go to – pracował od rana do wieczora, także w weekendy. Praca była dla niego wszystkim. Przemieszczał się między miastami w nocy – po to, żeby jak najpóźniej trafić do hotelowego łóżka. Bo jego bezsenność postępowała – z roku na rok było coraz gorzej. Próbował wszystkiego: brał leki nasenne, najpierw słabe, potem coraz mocniejsze, poddawał się różnym terapiom, odwiedzał psychologów i psychiatrów – nic nie pomagało. Rok przed wstąpieniem do wspólnoty spał zaledwie godzinę dziennie – nad ranem, przy komputerze.
– Do łóżka wtedy już w ogóle nie chodziłem, nie chciałem leżeć i płakać przez długie godziny. W ciągu dnia też nie było lepiej. Gdy dzwonił telefon, w całym ciele czułem ból. W jednej z klinik snu terapeutka powiedziała do niego: „Jesteś wierzący – spróbuj w Cenacolo”.
Przed przystąpieniem do wspólnoty zainteresowani biorą udział w tzw. kolokwiach, które odbywają się raz w tygodniu – zazwyczaj w sobotę – przez okres około 1,5 miesiąca (w czasie pandemii spotkania są online). Chłopcy chętni do przyłączenia się do Cenacolo opowiadają o sobie, mówią, jaki mają problem i dlaczego chcą wstąpić. Sprawdza się w ten sposób m.in., czy nie kieruje nimi jedynie wola rodziców. W domach Cenacolo na świecie przebywają zarówno chłopcy, jak i dziewczyny. W polskich ośrodkach wspólnoty mieszkają na razie wyłącznie chłopcy. Dom w Suszcu, obecnie zamieszkany przez chłopaków, ma być docelowo przeznaczony dla dziewczyn.
Wojtek: – Na kolokwia jeździłem do Tychów, spodobało mi się, więc wstąpiłem do wspólnoty. Przez pierwsze cztery miesiące nadal jednak nie spałem. Ale obowiązywał przymus – o dziewiątej wieczorem musiałem już być w łóżku. I leżąc w nim, nie miałem już wyboru: powoli, powoli zacząłem w końcu zasypiać. Dziś Wojtek śpi lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
– I stało się to bez jakiejkolwiek farmakologii. Przedtem jadłem witaminy, masę różnych suplementów, bo jeszcze ćwiczyłem na siłowni, do tego leki od lekarzy. Wszystko to skumulowałem – było tego bardzo dużo. Dodaje: – Wierzę, że pomógł mi Jezus, którego tutaj odnalazłem. Gdyby nie moja droga do wspólnoty, to w końcu kogoś bym zabił samochodem.
Z ciemności do światła
Kaplica w jastrzębskim domu znajduje się na parterze. Nie jest duża – w środku kilka ławek, niewielki ołtarz. W kącie gitara. Tu mieszkańcy domu – ci, którzy są chętni – zaczynają każdy dzień o piątej rano od porannej adoracji Najświętszego Sakramentu.
O szóstej jest już pobudka dla wszystkich. – Odmawiamy wtedy na kolanach różaniec i dzielimy się słowem Bożym – opowiada Grzegorz. – Wierzymy, że właśnie w kaplicy dokonuje się nasza przemiana.
Wedle Grzegorza modlitwa towarzyszy mieszkańcom wspólnoty przez cały dzień. – Różaniec odmawiamy jeszcze po obiedzie i wieczorem, obchodząc pobliską wioskę. To taka nasza tradycja – chcemy w ten sposób dać świadectwo naszej wierze, bo właśnie dzięki sile modlitwy funkcjonujemy tutaj tak zgodnie, że nikt się nie pobije. To jest cud – bo przecież jesteśmy bardzo różni. Oczywiście, ktoś się czasami pokłóci – jak w domu, w rodzinie. Jeśli już coś takiego się zdarzy, staramy się to przede wszystkim przemyśleć, pomodlić się nad tym, przyznać się ewentualnie do swojego błędu i przeprosić. Powiedzieć drugiemu prawdę w oczy, która boli, czasami nie jest łatwo. Staramy się tu budować prawdziwe przyjaźnie – oparte na bezinteresowności i prawdzie. W ten sposób wychodzimy z ciemności do światła.
– Jakie zasady obowiązują we wspólnocie?
– Pierwszy miesiąc jest taką zaprawą przygotowawczą – mówi Grzegorz. – Na początku jest przeszukanie – do domu nie mogą trafić narkotyki, alkohol czy choćby papierosy. Każdy nowo przybyły dostaje swojego „anioła stróża” – innego brata, który wprowadza go we wszystkie reguły panujące w domu i towarzyszy mu 24 godziny na dobę. I przede wszystkim jest pierwszym przyjacielem – wspiera, wysłuchuje, stara się zrozumieć.
– Panujące u nas zasady przypominają reguły zakonne – dodaje Wojtek. – Na pierwszym miejscu są modlitwa i praca, mamy też podobny jak w klasztorze rytm dnia. Wszyscy mieszkańcy zwracają się do siebie per „brat”. Przez kilka pierwszych miesięcy jest się w dobrowolnym zamknięciu. Pierwsze spotkanie z rodziną może się odbyć po około pół roku. Później organizujemy różnego rodzaju rekolekcje, spotkania, święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc. Na zewnątrz jednak właściwie prawie w ogóle nie wychodzimy – poza codziennym, wieczornym różańcem.
Grzegorz: – Radio, telewizja, muzyka – rezygnujemy z tego wszystkiego na pewien czas, żeby zreflektować nasze życie i aby znaleźć rany, które trzeba uleczyć. A można je znaleźć, tylko i wyłącznie izolując się od świata zewnętrznego. Wejść w pewien tryb wyciszenia, medytacji. To wszystko jest formą terapii – tylko że u nas nie ma żadnych psychoterapeutów. Modlitwę staramy się przenieść na dzień codzienny. To znaczy, że próbujemy żyć według tego, co nakazuje Pismo św. Mówić sobie prawdę. Każdy mieszkaniec ma obowiązkowe prace do wykonania: sprzątanie, gotowanie, pranie, opieka nad zwierzętami, praca w ogrodzie. Są one wymienne – chodzi o to, żeby członkowie wspólnoty nauczyli się wykonywać różne obowiązki.
– Czy pobyt we wspólnocie jest ograniczony czasowo?
– Nie, każdy może tu przebywać tak długo, jak chce – tłumaczy Grzegorz. – Proponujemy jednak zawsze pewne minimum, czyli 2–3 lata pobytu w domu. Potem można wyjść i spróbować swoich sił na zewnątrz.
Niektórzy zostają dłużej. Zrobił tak choćby Wojtek – chciał po prostu być pomocny w domu.
A Grzegorz? Stało się tak, mówi, bo doświadczał coraz więcej łaski. Widział, że jego dłuższy pobyt daje owoc. Teraz to on był po drugiej stronie – pokazywał chłopakom wstępującym do wspólnoty, że istnieje lepsze życie. – Mogę powiedzieć o sobie, że dzięki wspólnocie zmartwychwstałem. Teraz jestem szczęśliwy i chce mi się żyć.
Pokora nad talerzem
W kaplicy nad ołtarzem widnieje włoski napis: „Il signore vede” (Pan widzi). Koło gitary śpiewnik – też po włosku.
– W domach naszej wspólnoty włoski jest językiem niejako obowiązującym – objaśnia Wojtek. – Modlimy się po włosku, w tym języku też śpiewamy i spełniamy obowiązki.
– Obowiązki?
– Raz w miesiącu mamy spotkanie, na którym każdy z chłopaków opowiada, jak w ostatnich tygodniach żył modlitwą i pracą, i jak w ostatnich tygodniach układały się jego relacje z innymi braćmi. Następnie każdy z uczestników mówi, co w minionym miesiącu widział w zachowaniu i postawie tego brata. Na koniec gremialnie wybierane są dla niego określone obowiązki. Gdy na przykład ktoś zawsze odpowiada czy się tłumaczy, jeśli mu się mówi prawdę w oczy, to dostaje obowiązek pozostania w ciszy.
Obowiązki nas zmieniają – często brak pokory, posłuszeństwa są przeszkodą w duchowym rozwoju. Lista obowiązków wisi na ścianie. Wojtek tłumaczy z języka włoskiego kilka z nich: – „Podzielić się tym, czym żyję”, czyli któryś brat ma powiedzieć innemu bratu o swoich bólach. „Być obecnym w życiu codziennym”. I jeszcze jeden: „Znaleźć czas na proste rozmowy z braćmi”. Po jadalni rozchodzą się smakowite zapachy. W kuchni uwija się jeden z chłopaków. Dziś na obiad – jakże by inaczej! – spaghetti bolognese.
Grzegorz: – Kuchnia to jedno z pomieszczeń, gdzie też uczymy się pokory. O tym, co kucharz gotuje, decyduje osoba odpowiedzialna za magazyn żywności. Kucharz musi być wobec niej posłuszny. Efekt gotowania jest różny. Ale zgodnie z zasadą obowiązującą we wspólnocie wszystko zjadamy, nic się nie może zmarnować.
– Więc choć czasami zupa jest za słona, to cierpimy i zjadamy ją bez mrugnięcia okiem – dodaje ze śmiechem.
Z własnych plonów
Większość produktów używanych w kuchni pochodzi z własnego ogrodu. – Właściwie nie robimy żadnych zakupów – powiada Grzegorz. – Czasami dostajemy od okolicznych mieszkańców dary – chleb od piekarza, coś od masarza.
– Skąd macie na rachunki?
– Dajemy świadectwa w kościołach – podczas mszy opowiadamy o naszej wspólnocie. Datki zbierane podczas takich nabożeństw są przeznaczone na naszą wspólnotę.
Ogród leży na łagodnym zboczu. Pośród grządek w lipcowym słońcu trzej bracia wspólnotowi: Hubert, Przemek i Maciek. Uprawiają cebulę, truskawki, pomidory, kapustę, paprykę, marchewkę, buraki, bób...
Obora. Krowy akurat nie ma – pasie się gdzieś na łące. Jest za to świnka – Pepe. Są jeszcze kury, dwa psy i cztery koty.
Bliżej domu – wielka czereśnia. Gałęzie powyginane od nadmiaru owoców. Zbiera je Michał z Nowego Sącza. Był już kiedyś sześć lat we wspólnocie, wyszedł, teraz wrócił, żeby pobyć z chłopakami przez kilka miesięcy.
Po lewej stronie niewielki magazyn. W nim mnóstwo drewnianych ławek – mieszkańcy domu naprawiają je dla pobliskiego hospicjum.
Nieco dalej zewnętrzna kaplica. Na niewielkim placyku przed nią – dwa olbrzymie drzewa orzechowe. – W niedzielę często ustawiamy pod nimi ławki i jemy tu obiad – tłumaczy Wojtek.
Żegnamy się w ich przyjemnym cieniu. Gdy Wojtek się odwraca, mogę w końcu dostrzec napis, który widnieje z tyłu na jego koszulce: „Mówię ci, wstań”. ©