Szczęście alkoholika

Po przebudzeniu potrafiłem policzkować się, wymyślając sobie od najgorszych. A teraz mam poranną radość, że jestem trzeźwy.

05.03.2018

Czyta się kilka minut

 / IL. JOANNA RUSINEK
/ IL. JOANNA RUSINEK

45-LETNIA URSZULA, pediatra:

Jako jedyny z rodziny miał cierpliwość wytłumaczyć mi zasady odczytywania godzin z tarczy zegarka. I nie skarcił, kiedy wyszło na jaw, że wykradałam czekoladki z pudełka schowanego na dnie jego szafy. W latach 70. to było peerelowskie „złote runo” – wujek Jędrek skombinował je spod lady, znał pół miasta, był „konikiem”, stał pod peweksem z plikiem szeleszczących dolarów w kieszeni marynarki w kratę.

Gdy miał dni trzeźwe, zakładał idealnie wyprasowaną koszulę, buty pastował, golił się, spryskiwał wodą kolońską – wzór człowieka, tylko opuchlizna na twarzy zdradzała, że coś z nim jest nie tak. W trzeźwości nadrabiał stracone dni – pastował podłogi, mył okna, trzepał dywany, gotował obiady – na nowo chciał wskrzesić świat po alkoholowym armagedonie.

Ale jak pił, to na umór – od świtu do świtu, od poniedziałku do poniedziałku, od listopada do grudnia. Leżał pod bramą zasikany, nieraz we własnych rzygowinach. Głowa rozbita, oko fioletowe – strzęp człowieka.

Co rusz portfel mu ginął, co chwila izba wytrzeźwień. Jak był w lepszej formie, to na ostrej bani wracał do domu dorożką – na podwórku stukot końskich kopyt anonsował jego wejście, ściślej rzecz biorąc: wczołganie się na trzecie piętro. Nie awanturował się, nie podnosił ani głosu, ani ręki. Kilka razy podciął sobie żyły – wtedy mój ojciec, a jego brat, wzywał pogotowie. Pamiętam moje ośmioletnie nogi z waty, kiedy spostrzegłam kałużę krwi i wujka Jędrka nieprzytomnego. Nie chciał żyć? Czy nie chciał już pić i nie miał pojęcia, jak to przerwać, więc wolał przestać żyć?

Z wujkiem Jędrkiem pod jednym dachem mieszkaliśmy przez dziesięć lat. On ze swoją mamą, a moją babcią w jednym pokoju, my – rodzice, brat i ja – w pokoju obok. Wspólna kuchnia, łazienka, toaleta. Mama miała obsesję, że wujek Jędrek nie wiadomo jaką zarazę do domu przywlecze. Z tego powodu wydała radykalny zakaz kąpania się w wannie, mogłam wziąć wyłącznie prysznic. Do dziś ten nawyk mi został...

A babcia kochała wujka Jędrka miłością małpią. Może ona jedyna wiedziała, że to była choroba: on pije nie dlatego, że lubi, tylko dlatego, że jakaś siła nie do opanowania pcha go w stronę wódy. Najpierw umarła babcia, a za dwa lata wujek uznał, że najwyższa pora iść do niej w zaświaty. Wtedy mieszkaliśmy już w innej dzielnicy Krakowa, w końcu komuna przydzieliła rodzicom ciasne M-2.

Mój brat przyszedł do wujka, by mu przypomnieć, że punkt dziewiętnasta czekamy na niego przy wigilijnym stole. Brat dzwoni. Cisza. Puka. Cisza. Szarpie klamkę. Cisza.

Drzwi otwiera zapasowym kluczem. Wujek leżał w przedpokoju lodowaty, spokojny i, jak mówił wówczas 20-letni brat, uśmiechnięty. Umarł w nocy, nie trzeźwiał od trzech dni, wykończył go spirytus.

Jezus się rodził, wujek Jędrek odchodził. Smutne to bardzo.

Na pogrzebie zażenowany ksiądz plótł farmazony. Pani pyta, co miał powiedzieć? Nie mam pojęcia, jaka teologiczna reguła pasowałyby do topionego w wódzie doczesnego życia. Ale akurat ja wujka Jędrka lubiłam. I szanowałam.

Na raty

W Polsce na śmierć zapija się tylko w jednym roku 10 tys. osób, w tym 7 tys. umiera wskutek marskości wątroby, krwotoku żylaków przełyku, przedawkowania. Jak długo tych 10 tys. osób popełnia to samobójstwo na raty? – bo tym właśnie jest choroba alkoholowa. 10, 20, 40 lat?

Zaczyna się od przysłowiowego okocimia, sączonego małymi łykami na prywatce w szkole średniej. Potem więcej prywatek i więcej alkoholu. I z górki: kilka piw wieczorem, a rano trzeba „walnąć klina”, bo głowa łupie, wytrzymać się nie da. Z czasem organizm reaguje wyłącznie na mocniejsze trunki – whisky jest w porządku, gorzka żołądkowa też. Przychodzi moment, kiedy nie można sobie przypomnieć fragmentów z dnia poprzedniego, ma się czarne dziury w mózgu. A przecież coś się dziać musiało, skoro okno wybite, ręka zraniona, kolana zdarte.

2 procent

Według Ministerstwa Zdrowia w Polsce żyje ok. 600-700 tys. alkoholików – 2 proc. społeczeństwa. Co piąty pijący popada w alkoholizm i nie sposób przewidzieć, kto się uzależni. To loteria. Pewne jest tylko to, że alkoholikiem może być każdy: od uniwersyteckiego profesora po absolwenta podstawówki, od bezdomnego po rentiera. I rzecz kluczowa: alkoholizm nie jest dowodem braku silnej woli i wypaczonej moralności. To choroba, która odbiera kontrolę. Człowiek musi pić, nawet jeśli nie chce. Nie ma kontroli nad tym, ile pije, co pije, z kim, w jakich okolicznościach. Pije, choć wie, że to dla niego szkodliwe. Pije, choć chce się z picia wyrwać. Pije, choć cierpi. W Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób ICD-10 choroba alkoholowa trafiła do grupy F, uznana za „zaburzenia psychiczne i zaburzenia zachowania”.

Kokon

Degeneracja w chorobie alkoholowej postępuje w każdym paśmie: somatycznym, umysłowym, duchowym. Codzienność alkoholika kręci się wokół butelki, wszystko inne idzie na bok. Jednym z kryteriów diagnozy choroby alkoholowej jest niemożność rzucenia picia mimo doświadczanych negatywnych skutków: utraty pracy, rozpadu rodziny, kulejącego zdrowia, wszczynania publicznych skandali.

W tym mentalno-materialnym bałaganie pijący człowiek wykazuje się niebywałym sprytem: tworzy system obronny zwany mechanizmem iluzji i zaprzeczania. Owija się w kokon chroniący go przed kontaktem z rzeczywistością i przyznaniem się przed samym sobą, że to, co robi, jest kładką w stronę nicości.

Stosując wyrafinowane strategie, podporządkowuje sobie otoczenie. To prosta droga do współuzależnienia: bliscy stają się uzależnieni od choroby alkoholika, tak jak on od butelki. Fałszywie pojmując troskę, zapewniają mu komfort picia: przejmują obowiązki domowe i ukrywają absencję w pracy. Słowem, umacniają alkoholika w nałogu, dopieszczając go w nim każdym ochronnym gestem.

Przykład. Pan Jędrek z dwoma promilami we krwi w drodze do domu zasypia na trawniku. Sąsiedzi donoszą żonie: „Zobacz, gdzie twój Jędrek leży”. Zawstydzona żona mobilizuje siły własne i dzieci, by go wciągnąć na górę, rozebrać, umyć, położyć do czystej pościeli. Pan Jędrek rano budzi się, trochę go suszy, ale widzi, że świat wkoło całkiem jest przyjemny, bo i schludnie, i szklanka wody na stoliku. Oczywiście nie ma pojęcia, że w nocy narozrabiał. I za kilka dni ta sytuacja na pewno się powtórzy.

Istnieje też druga możliwość: pan Jędrek budzi się o trzeciej nad ranem nieopodal domu, w błocie, bez jednego buta i portfela pełnego kart kredytowych. Ponosi więc konsekwencje picia, a wraz z tym pojawia się cień szansy, że nie będzie chciał tego powtarzać.

Piję, bo...

Marzeniem alkoholika jest wypić, ale w taki sposób, by móc kogoś za to obwinić. Szuka wkoło usprawiedliwienia, każdy pretekst jest dobry.

Tę pokrętną logikę brawurowo tłumaczy Juruś, narrator powieści Jerzego Pilcha „Pod Mocnym Aniołem”: „Piję, bo piję. Piję, bo lubię. Piję, bo się boję. Piję, bo jestem obciążony genetycznie. Wszyscy moi przodkowie pili. Pili moi pradziadowie i dziadowie, pił mój ojciec i piła moja matka. Nie mam ani sióstr, ani braci, ale jestem pewien: gdyby byli na świecie, wszystkie moje siostry by piły i wszyscy moi bracia również by pili. Piję, bo mam słaby charakter. Piję, bo coś mi się przestawiło w głowie. Piję, bo jestem zbyt spokojny i chcę się ożywić. Piję, bo jestem nerwowy i chcę ukoić nerwy. Piję, bo jestem smutny i chcę rozweselić duszę. Piję, kiedy jestem szczęśliwie zakochany. Piję, bo daremnie szukam miłości. Piję, bo jestem zbyt normalny i potrzebuję odrobiny szaleństwa. Piję, gdy coś mnie boli i chcę ukoić ból. Piję z tęsknoty za kimś. I piję z nadmiaru spełnienia, kiedy ktoś przy mnie jest. Piję, kiedy słucham Mozarta i kiedy czytam Leibniza. Piję z powodu cielesnego uniesienia i piję z powodu seksualnego głodu. Piję, kiedy wypijam pierwszy kieliszek, i piję, kiedy wypijam ostatni kieliszek, wtedy piję tym bardziej, ponieważ ostatniego kieliszka nie wypiłem nigdy”.

Właśnie – ostatni kieliszek. Alkoholik permanentnie odkłada go na zaś. Dialoguje z własnym sumieniem przekonując je, że dziś wychyli ten ostatni, a od jutra koniec. Gdy nadejdzie dzień, w którym znajdzie moc, by z niego świadomie zrezygnować, robi pierwszy krok w stronę trzeźwienia. Drugi krok... I tu zaczynają się serpentyny, i na pewno nie ma drogi na skróty.

Wyleczalni

Choć w lecznictwie wędrowało się latami właśnie na skróty. Kierowano na odwyk nakazem prawnym na mocy ustawy z 1959 r. Po odbyciu kuracji i przyjmowaniu anticolu pacjent stawał przed stołem nakrytym zielonym suknem. Major MO oznajmiał: „W myśl ustawy antyalkoholowej jesteście wyleczeni”, siedząca obok przedstawicielka Ligi Kobiet potakiwała głową. Pacjent wracał do domu z dokumentem poświadczającym ozdrowienie i natychmiast wysyłał żonę po flaszkę.

Popularne były też „rzyganki” – polegające na wytworzeniu odruchu warunkowego. Podawano środek wymiotny, następnie alkohol, i się wymiotowało.

Lub pod skórę wszywało się esperal pełniący funkcję straszaka. Lęk budziła reakcja między nim a alkoholem, dlatego nadużywający decydował się na abstynencję, w kalendarzu odliczając dni do chwili, kiedy esperal przestanie działać i ponownie, na luzie, będzie można odkręcić pół litra.

W ostatnich czasach wielkie nadzieje rozbudziły cudowne pigułki – akamprozat i naltrekson – zmniejszające alkoholowy głód.

DOKTOR BOHDAN T. WORONOWICZ

psychiatra, specjalista terapii uzależnień, prawie całe zawodowe życie poświęcił pomaganiu osobom z problemem alkoholowym i ich bliskim, z rezerwą odnosi się do farmakoterapii:

Zażywając naltrekson pije się mniej, ale gdy się go odstawi, wraca się do poprzedniego modelu picia. Jeszcze inna historia wiązała się z nalmefenem, który w 2013 r. został zatwierdzony do stosowania w Europie w leczeniu uzależnienia od alkoholu. Wkrótce w Polsce grupa utytułowanych specjalistów, z których część od dawna współpracowała z firmą produkująca nalmefen, wydała zalecenia dotyczące leczenia nim uzależnienia od alkoholu. Zalecano, aby każdy pacjent, który trafia do sieci lecznictwa odwykowego, obligatoryjnie otrzymywał ten lek, którego jedna tabletka kosztowała ok. 20 zł., czyli mniej więcej tyle, ile pół litra najtańszej wódki. Jeśli przemnożyć te dziesiątki tysięcy osób, które są w lecznictwie, to ktoś mógłby zrobić na tym niezły interes. Na szczęście ten pomysł nie przeszedł. I dobrze, bo dwa lata później szkoccy naukowcy z University of Stirling stwierdzili, że nie ma wystarczających dowodów na jego skuteczność w ograniczaniu spożywania alkoholu, a pozytywna ocena wydana przez European Medicines Agency oparta była głównie na wynikach trzech badań sponsorowanych przez producenta leku.

Moim zdaniem ludzie piją tylko częściowo ze względu na niedobory w układzie opioidowym, bo po spożyciu alkoholu wzrasta poziom tzw. hormonów szczęścia – endorfin, czyli endogennej morfiny – ale głównie dlatego, że nie radzą sobie z różnymi życiowymi sytuacjami. Mają deficyty emocjonalne – alkoholizm to „choroba duszy”.

W połowie lat 70. w Polsce zaczęliśmy się przymierzać do psychoterapii uzależnień. To ona właśnie uczy, jak można funkcjonować bez alkoholu; żadna tabletka tego nie zrobi. Osoba uzależniona od alkoholu powinna dokonać zmian na najgłębszym osobistym poziomie – najpierw musi przyznać się przed samą sobą, że jest chora. Tego też żaden lek za nią nie załatwi.

W procesie radzenia sobie z uzależnieniem ogromne znaczenie ma Wspólnota Anonimowych Alkoholików. To ona wspiera niektórych nawet dożywotnio. Na mityngach spotykają się ludzie znający problem z autopsji. Pacjentowi, który przejdzie program psychoterapii uzależnienia, gdzie uzyskuje podstawową wiedzę na temat choroby, sugeruję wsparcie płynące ze Wspólnoty AA. Tam alkoholik spotyka takich samych jak on – trzeźwiejący alkoholik jest dla trzeźwiejącego alkoholika największym wsparciem. Poza wszystkim zdrowieć w samotności jest niezwykle trudno, w grupie o wiele łatwiej.

Il. Joanna Rusinek

12 kroków

Kolebką AA są Stany Zjednoczone. W roku 1935 spotkało się w Akron dwóch mężczyzn. Jeden był człowiekiem interesu, drugi – chirurgiem; obaj zdążyli zapić się niemal na śmierć. Próbowali różnych kuracji i wielokrotnie przebywali w szpitalach. Wydawało się pewne, także dla nich samych, że nie ma już ratunku. Przypadkiem stwierdzili zdumiewający fakt: kiedy przebywają w swoim towarzystwie, kiedy rozmawiają, nie chce im się sięgać po alkohol. Powiadomili o tym trzeciego alkoholika, prawnika, przykutego do łóżka szpitalnego. On też postanowił spróbować. Wszyscy trzej zaczęli pomagać innym alkoholikom. Kontynuując to zajęcie, nieznana z nazwisk garstka niepijących alkoholików uświadomiła sobie w 1937 r., że dwudziestu z nich zachowuje trzeźwość. Ustalili, że powinni spisać swoje przeżycia, aby ich doświadczenia można popularyzować. Tak powstały pierwsze grupy Anonimowych Alkoholików. Początkowo ich działania obejmowały terytorium USA i Kanady, ale z czasem swoim zasięgiem AA objęła cały świat.

W Polsce gwałtowny rozwój AA przypada na drugą połowę lat 80. Wielkim propagatorem tej idei był m.in. Wiktor Osiatyński, zmarły w kwietniu ubiegłego roku po 34 latach życia w trzeźwości profesor nauk prawnych, specjalista w zakresie prawa konstytucyjnego i historii doktryn polityczno-prawnych, wykładowca akademicki, który podczas pobytu w USA poddał się leczeniu odwykowemu w ośrodku Caron Foundation – Chit Chat Farms, co stało się zarzewiem do napisania książki „Rehab”.

Dziś w Polsce działa ok. 2400 grup AA. Spotykają się w wynajmowanych lokalach, często przy kościołach lub poradniach odwykowych. Realizują program 12 Kroków. Polega on na zmienianiu siebie, właśnie krok po kroku, tym samym na dostosowywaniu się do wymagań, które stawia życie bez kropli alkoholu. Pozostają anonimowi nie tylko po to, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa, lecz także by podkreślić, że różnica płci, wykształcenie, zamożność, pozycja społeczna nie mają znaczenia, gdyż ich podstawową cechą jest bycie alkoholikami. Kto przychodzi do AA? Pierwsze grupy zakładali robotnicy, dziś dużą część członków stanowią aktorzy, muzycy, adwokaci, lekarze, dziennikarze, księża i siostry zakonne.

Modlitwa o „Pogodę Ducha”

W Krakowie biorę udział w mityngu otwartym, czyli takim, w którym mogą uczestniczyć osoby spoza wspólnoty zainteresowane ideą AA (pierwszy mityng AA w Krakowie odbył się 33 lata temu, 8 grudnia).

Spotkanie zaczyna się od „modlitwy o Pogodę Ducha” – modlitwy w przesłaniu świeckiej i skierowanej do Siły Wyższej, a nie do Boga z konkretnej religii (choć ponawiane próby opublikowania Dwunastu Kroków w polskiej prasie lat 60. i później były kolejno odrzucane przez Urząd Kontroli Prasy właśnie ze względu na odwołanie się do Boga jako istoty wspomagającej trzeźwienie).

Na mityngu każdy może się wypowiedzieć – krótko, na temat, nie oceniając innych i odnosząc się wyłącznie do swojego alkoholowego doświadczenia. Każdy, kto zabiera głos, przedstawia się z imienia i deklaruje, że jest alkoholikiem.

Uderza mnie ogromna samoświadomość tych ludzi, otwartość w mówieniu o najintymniejszych sprawach, nazywanie rzeczy po imieniu i, to zaskakujące, ogromne poczucie humoru. Czas spędzony na mityngach pozwala mi zrozumieć, że najlepszym wsparciem dla alkoholika będzie drugi alkoholik, o ile naprawdę zdrowieje i odmienia swoje życie. Przywoływanie dramatycznych epizodów z „piciorysu” jest tu jak najbardziej uzasadnione – każda z tych osób ma podobne wstydliwe epizody z przeszłości związane z kradzieżami, przemocą, nieuczciwością, nielojalnością, kłamstwami itp. Świadomość tego, już na początku zdrowienia, uzmysławia poniesione straty, pozwala na rozliczenie się z przeszłością i pomaga w zadośćuczynieniu.

Il. Joanna Rusinek

Inni ludzie

– Kiedy wiele lat temu usłyszałem: „jestem szczęśliwy, że jestem alkoholikiem” – to patrzyłem na tego człowieka ze zdziwieniem i z niedowierzaniem – mówi Bohdan T. Woronowicz. – Dopiero z czasem pojąłem, że skutki niekontrolowanego picia alkoholu zmusiły tę osobę do gruntownego zastanowienia się nad sobą samym, do przeanalizowania swojego życia. I wywrócenie do góry nogami dotychczasowego myślenia. Dziś to są inni ludzie – po zaprzestaniu picia dokonali wielu istotnych zmian i są teraz o wiele bardziej zadowoleni ze swojego życia niż przeciętny śmiertelnik niemający pojęcia, po co chodzi po świecie, bo nigdy nie zadał sobie tego pytania. AA uratowało na całym świecie miliony ludzi i wlało w ich egzystencję sens.

Kilka dni temu zadzwonił do mnie dawny pacjent Kazik, który nie pije od 38 lat. Wkrótce zadzwonił drugi – Ryszard, niepijący od 37 lat. Kiedy ci dwaj ludzi leczyli się u mnie, zorientowałem się, że pracują w tym samym zakładzie. Skontaktowałem ich ze sobą. I ten „starszy” wspierał w niepiciu „młodszego”. Powiedziałem, że jak stuknie im czterdziestka abstynencji, to niech się czują przeze mnie zaproszeni na elegancki obiad.

MAM NA IMIĘ KAMIL

Jestem alkoholikiem...

Pić zacząłem, gdy miałem sześć lat. Mieszkałem z rodzicami w Suchej Beskidzkiej. W rodzinie byłem najmłodszym dzieckiem. Jedyną moja zabawką była łódeczka zrobiona z puszki po byczkach w tomacie. Czułem się nieszczęśliwy, bo starsze siostry studiowały w Warszawie, blisko miały dziadków, a ja całymi dniami chodziłem wokół domu sam: mama w pracy, tata w pracy, jakaś sąsiadka opiekowała się mną albo spędzałem długie godziny w kiosku Ruchu; do dziś czuję ten zapach – kredek, gazet, kolorowego druku. Lecz pewnego dnia łódeczka odpłynęła w siną dal, gdy ją puszczałem w potoczku. Płakałem za nią dwa dni. Tę zaznaną wówczas samotność i lęk za wiele lat zacząłem zapijać.

Życie toczyło się swoim rytmem: przeprowadzka do Warszawy, dorastanie, kompleksy, pierwszy nieudany seks, liceum, z którego mnie wyrzucają, komuna, która podcina skrzydła. Popijałem po lekcjach, w barze blisko szkoły.

Z całkiem dobrym wynikiem ukończyłem architekturę – to była połowa lat 70. Mam dyplom, mam pieniądze, bo dostaję olbrzymi spadek, i udaje mi się rozkręcić firmę architektoniczną. Dziewczyny tylko nie mam. Po pięciu latach, tuż przed ślubem, Anka zostawia mnie z dwiema obrączkami. Jej rozmiar palca – 12.

Wtedy mam pierwszy ciąg: trzy miesiące piję dzień w dzień, od rana.

Kiedyś pojechałem w interesach na Śląsk i przy okazji odwiedzam kumpla. A u niego impreza. Wojtek żegna swoją dziewczynę, która wylatuje do Argentyny. W jednym pokoju mnóstwo ludzi. Palą i tańczą. W pokoju obok – siedzę z Wojtkiem na podłodze, każdy trzyma swoją flaszkę i pije z gwinta. Wojtek płacze, ja go obejmuję i pocieszam. Z dzisiejszej perspektywy oceniam to jako typowe pijackie sceny, a wtedy dla mnie to był dowód przyjaźni.

W pewnym momencie otwierają się drzwi i wchodzi śliczna kobieta z burzą rudych włosów. Przedstawia się: – Jestem Justyna. Pytam: – Jaki masz numer pierścionka? Justyna: – Dwanaście.

Następnego dnia oświadczam się obrączką po Ance.

Ślub za dwa miesiące. Za rok rodzi się Kasia, za dwa – Maciek.

Piję dużo mniej, są momenty, że w ogóle. Justyna jest wspaniałą kobietą, kocham i czuję się kochany. Tworzymy dobrą rodzinę, mamy dla siebie uwagę i czułość. Nawet gdy Justyna z dziećmi jedzie na wakacje, a ja zostaję w Warszawie, bo firmy trzeba doglądać, nie mam tęsknoty za alkoholem. Justyna jest prawnikiem, prowadzi kancelarię. Pod Warszawą budujemy ogromny dom. To marzenie Justyny: chce założyć dom dziecka. Przeznaczamy na to 27 pokoi. Część prywatna dla naszej czwórki – 200 metrów.

Rok 2000. Maciek ma 13 lat, Kasia – 15. W lipcu pojechaliśmy wszyscy na wakacje do Włoch. Justyna, po długiej przerwie, była w kolejnej w ciąży. We wrześniu prosi, byśmy raz jeszcze pojechali do tego samego miasteczka nad Adriatykiem – tylko my. Dzieci zostawimy pod opieką dziadków. Boję się tej podróży, czuję, że może wydarzyć się coś złego. Ostatniego dnia pobytu – 17 września – idziemy potańczyć na dach hotelu. Jest tam taras otoczony metalowymi barierkami. Justyna założyła czerwoną sukienkę, ciąży jeszcze nie widać. Jest piękna. Pijemy wino. Ona pół kieliszka, ja resztę butelki. Ale dla mnie to pryszcz. Wtedy na raz potrafiłem wychylić litr wódki. Przy jednym z obrotów Justynie łamie się szpilka. Nie utrzymuję jej, skronią uderza o metalową barierkę. Umiera na miejscu.

Nie miałem odwagi zadzwonić do Polski. Gdy alkoholik nie ma odwagi, to wydaje mu się, że gdy wypije litr wódki, na pewno jej nabierze. Ale ja piję i nie nabieram. Horror trwał półtora tygodnia – Justynę pochowałem sam. Jej ciała nie mogłem do Polski od razu przewieźć, bo lato, bo chłodnia, bo prokurator, bo dochodzenie, jak do tego doszło. Dopiero gdy wróciłem do Warszawy, powiedziałem dzieciom, że mamy nigdy już nie zobaczą. Koszmar. Ciało Justyny udało mi się sprowadzić na warszawski cmentarz dopiero sześć lat później.

Od tego momentu piłem praktycznie non stop. Głównie w nocy. W dzień udawałem, że opiekuję się dziećmi. Ale średnio mi to wychodziło. Tamtej jesieni wiozłem Kasię na basen, kołem ostro zahaczyłem o krawężnik. Córka zaczęła półszeptem śpiewać – zawsze tak robiła, gdy widziała ojca pijanego.

Mieszkaliśmy w trójkę w domu z 27 pokojami. Wszędzie widywałem Justynę z jej marzeniem o domu dziecka, którego ja – wiecznie pijany – nie potrafiłem zrealizować. Robiłem ruchy pozorowane: wymieniłem wykładziny, umeblowałem pokoje i zgłosiłem do sanepidu do odbioru. Ale gdy przychodziła data kontroli, regularnie byłem pijany. Odwoływałem sanepid. Dzwoniłem mówiąc, że jednak jeszcze nie skończyłem. Mimo że wszystko było gotowe. Wstydziłem się siebie.

Czerwoną sukienkę Justyny odzyskałem. To ważne, bo świadczy o tym, jak ciężko jestem chory. Zamknąłem ją w metalowym pudełku, zakleiłem skoczem i 17 września puszczałem z laptopa ,,Lady in red” – piosenkę, do której tańczyliśmy w ostatni wieczór. Otwieram i wącham. Pierwszego roku pachnie Justyną, drugiego pachnie Justyną. Trzeciego piję potwornie, bo już nie czuję żadnego zapachu. Takie urządzałem nabożeństwa na cześć nieżyjącej żony. Gdy komuś o tym opowiadałem, słyszałem: „Boże, jak ty ją w dalszym ciągu kochasz...”.

Maj, dzień matury Kasi. Wróciłem w nocy z mojej ulubionej knajpy w Warszawie, w której zostawiłem przez lata picia równowartość dużego mieszkania. Obudziłem się w garażu, na betonowej posadzce, w samych slipkach. Nie mam spodni, nie mam zegarka, nie mam marynarki. Pierwsza myśl: czy piechotą przyszedłem w slipkach z centrum miasta na wieś? Druga: czy w takim stanie przywiózł mnie taksówkarz? Trzecia: czy mnie ktoś widział w nocy? Okazało się, że fantazja złapała mnie kilkadziesiąt metrów przed wejściem do domu. Na wiśnię rzuciłem marynarkę, rozebrałem się, bo chciałem natychmiast położyć się spać. Odwagi mi wystarczyło na wejście do garażu – z piciem ukrywałem się latami. Firma kręciła się – praca była moim alibi. Mówiłem dzieciom, że jadę do Francji, bo złapałem świetne kontakty. I to mi dawało tydzień wolności w warszawskich knajpach. Kwaterowałem się w hotelu, mogłem pić bez limitów. W rzeczywistości nie chodziło o tę wolność, ale by Kasi i Maćkowi, nieszczęśliwym po stracie matki, swoim pijaństwem nieszczęścia nie powiększać. Dlatego się kryłem. Ale bezsilny, nie wiedząc, jak szóstego dnia wrócić do domu, zadaję sobie pytanie: nie widzą mojego cierpienia? I natychmiast przychodzi refleksja: przecież ty się ukrywasz, ty jesteś partyzant, ty gieroj. Zobacz: nikt nie wie.

Nigdy nie piłem z radości. Piłem z niepowodzeń lub z lęku, że niepowodzenie nastąpi. Piłem, by wyprzedzić strach.

W ciągach okłamywałem się w ten sposób: wypiję tylko dwie setki i na pewno będę miał tyle siły, by wstać i wyjść z knajpy – taką rozmowę prowadziłem z własną głową. Jeszcze jedna setka, przecież nic się nie dzieje, przecież wstałem, przecież byłem w toalecie... Tolerancja na alkohol u alkoholika w miarę picia wzrasta. W pewnym momencie piłem na dobę dwa i pół litra żołądkowej gorzkiej, zwanej „rudą”. Bardzo ją lubiłem. Można ją było pić z gwinta, gdy już nie miałem możliwości nalania sobie do szklanki, bo szyjka butelki omijała jej brzegi. Wkoło rozlana wóda. Pamiętam lepiące się hotelowe blaty, gdy rano wstawałem i sięgałem po przyklejony do nich telefon.

Zawsze zabezpieczałem się i kilka butelek miałem przy sobie, gdyby nastąpił moment, że nie będę mógł chodzić. Chciało mi się pić. Organizm domagał się paliwa. Bolała wątroba, wszystko wewnątrz paliło. Marzyłem o tym, by zwymiotować, zwrócić to, co boli, rzecz jasna, tylko po to, by móc pić dalej. Trzeciego tygodnia ciągu nie chciałem już pić, ale musiałem.

Wracam do garażu. Drzwi domu zatrzasnęły się, patrzę przez małe okienko i widzę warkocz Kasi. Ja rozdygotany, w slipkach, jeszcze nie znalazłem swoich rzeczy. I rozpacz, że nie mogę córki przed egzaminem maturalnym przytulić, mówiąc: „Powodzenia”.

Tego samego dnia mam mistyczne doświadczenie. Słyszę głos Justyny: – Kamil, nie pij, mamy dzieci. „Aha, nie jestem sam, ona o mnie myśli, dalej mnie kocha” – tłumaczę sobie. Zdarzyło się to ten jeden raz i jestem pewien, że to było delirium. Ale na tyle mocne doświadczenie, by przestać pić. Trzy lata ani kropli.

W 2015 r. zaczęły się kłopoty w firmie, i tak zdumiewające, że tak późno. No, ale oczywiście to był powód, by znowu wpaść w ciąg. Kasia i Maciek założyli już rodziny.

Był lipiec, ciemno, koło 22. Zakwaterowałem się w jednym z hoteli. Wcześniej wykąpałem się, co było rzadkością. Na trzeci, czwarty dzień bałem się wchodzić pod prysznic, by nie wyrżnąć orła. Raz wywróciłem się i leżałem na posadzce nieprzytomny, nie mam pojęcia jak długo. Włożyłem świeżą koszulę, zawsze miałem ją pod ręką, bo jak jestem cały brudny w środku, to chociaż po wierzchu muszę być czysty. Rozsuwam zasłonę, a na ulicy stoi Maciek i macha w moją stronę. O kurwa, przecież ja jestem w Marsylii! – wpadam w panikę. Wyjrzałem tylko, by zobaczyć, gdzie się jeszcze świeci. Może spotkam kogoś znajomego. Zupełnie idiotycznym odruchem zgasiłem światło. Za moment pukanie do drzwi. Nie zabarykadowałem ich szafą tylko z braku sił. W zamku zgrzyt przekręcanego klucza. Maciek przekonał recepcjonistę, że trzeba działać, że tu jest jego ojciec i istnieje zagrożenia życia. Stoję naprzeciwko mojego syna. – Tato, ja wiedziałem. – Siadaj synu, co wiedziałeś? – Że to nie pierwszy raz, wróć dzisiaj do domu. – Tak, wrócę, obiecuję. Tylko nie wylewaj, proszę, tej wódki, bo umrę, jak jej nie wypiję.

Skąd Maciek wiedział, gdzie jestem? Gdy łaziłem po Warszawie przez cały tydzień nawalony, w samotności i z samotności pisałem esemesy lub dzwoniłem po ludziach. Szukałem kontaktu, by ktoś żywy coś do mnie powiedział. Jednej z koleżanek przyznałem się, gdzie śpię, dodając, że powieszę się, bo już dłużej tak nie mogę. To ona zadzwoniła do Maćka.

Maciek wyszedł z hotelu, ja wypiłem resztę wódy. I minął strach związany z konfrontacją z dzieckiem. Więc pojechałem pięć przecznic dalej do innego hotelu.

Jeszcze chciałem się napić. Bo teraz trzeba będzie opowiedzieć ostatnie lata. No to jeszcze schowam się, jeszcze dam sobie czas, jeszcze nie dziś... Wypiłem litr żołądkowej. Rano wychodzę z hotelu. – Mam coś dla pana – mówi recepcjonistka. Otwieram kopertę, czytam: „Tato obiecałeś”.

Okazało się, że ponownie dzwoniłem do tej kumpeli, mówiąc jej, gdzie jestem i że chcę się zabić. I ponownie ona zadzwoniła do Maćka.

Zamawiam taksówkę, wracam do domu, otwieram komputer, szukam ratunku.

Jedyne znane mi miejsce to Tworki. Słyszałem, że zajmują się takimi jak ja. Warunek: trzeba być trzeźwym. Na izbie przyjęć przyjęła mnie przepięknej urody pani doktor. Opowiedziałem krótko, co mnie sprowadza. Pani doktor zaczęła wypełniać ankietę: imię, nazwisko, czy cierpi pan na inne choroby przewlekłe?... Patrząc w jej oczy mówię: – Tak, pani doktor, bardzo szybko się zakochuję. Ona: – Proszę panu zbadać trzeźwość! 2,73 – do domu!

Wypiłem setkę i w Google wpisałem hasło: „terapie prywatne”. Znalazłem ośrodek, dzwonię, rozmawiam z właścicielem. Przedstawia się: – Ja mam na imię Jacek. A ty? – Kamil. – Kamil, przyjeżdżaj.

Spakowałem się w trzy sekundy, jazda trwała pół godziny. I rozmowa z taksówkarzem, pierwszą osobą, której przyznałem się do tego, że jestem alkoholikiem. Pytam: – Wie pan, gdzie jedziemy? – No tak, mówił pan. –Ale wie pan, co tam jest? – Podał pan numer, nie ma pojęcia. – Tam jest ośrodek leczenia alkoholizmu, jestem alkoholikiem, już sobie nie mogę poradzić.

Siedząc z tyłu, zobaczyłem jego oczy. – Boże, jak to dobrze. Mój brat pije i nigdy takiej decyzji nie podjął.

Zostałem przyjęty, obmyślając jednocześnie, jak by tu w nocy można było przeskoczyć przez ogrodzenie, bo widziałem z taksówki 500 metrów wcześniej taki fantastyczny sklepik. Ale nie, spodoba mi się. Jest 24 lipca, południe, jak w ,,Żółtym szaliku”, na początek dostaję pożywną zupę. Zostaję miesiąc.

Interesujące rzeczy na terapii usłyszałem. Okazało się, że moim problemem nie była wódka, tylko nieumiejętność życia. Wódka była lekarstwem na tę ułomność. W tym ośrodku nowe życie się dla mnie zaczęło. Po tygodniu pobytu stwierdzam, że nie chce mi się pić. Po dwóch, że w ogóle nie myślę o alkoholu.

Kto chce, w niedzielę jedzie do kościoła, obok którego stoi czynny tego dnia sklep. Dowiaduję się, że Artur z terapii kupił sobie flaszkę i wypił ją w nocy. – Jaki nieodpowiedzialny! – myślę.

A przecież to samo robiłem dwa tygodnie temu.

W programie terapii są wizyty w jednym z klasztorów. Za pierwszym i drugim razem nic mi nie dała ani cisza, ani światło wpadające przez witraże, ani próba kontemplacji. Oczekuję, że z nieba list od Boga dostanę. Za trzecim razem zmieniam miejsce, dotąd siadam w ostatniej ławce. I teraz dopiero zobaczę obraz nieudolnie przez jakiegoś mnicha namalowany dwieście, może trzysta lat temu: panowie w gronostajach z kielichami w drugim planie przy stole, a na planie pierwszym mężczyzna półnagi, przewiązany tylko białym płótnem, biczujący się przed małym ołtarzykiem. Alegoria pokory. Patrzę na ten obraz i wiem, że mogę już nie pić w ogóle. W moim życiu wydarzył się, mówię to śmiało, cud.

Teraz jestem w AA. Codziennie uczestniczę w mityngu. Słyszałem historie o człowieku, który w trzeźwości żył przez 17 lat, uznał, że jest zdrowy, wypił jeden kieliszek, wpadł w ciąg i zapił się na śmierć. Chciał nadrobić 17 lat abstynencji, ale organizm odwykł.

Są ludzie, którzy wyjeżdżając na tydzień za granicę, szukają miejsc na spotkania AA we Francji, w Niemczech. Robią to świadomie. Boją się tego, że gdy znajdą się w obcym środowisku, to przypomną im się czasy, kiedy wyjeżdżali – i to była okazja, by się napić.

Nie lubiłem siebie dawniej. Po przebudzeniu potrafiłem policzkować się w tych hotelach, wymyślając sobie od najgorszych. A teraz mam, wartą wszystkich pieniędzy, poranną radość, że jestem trzeźwy, że nic mnie nie boli, że nie muszę pić, że mogę działać.

Dalej prowadzę firmę. Jednak po zakończeniu terapii zajmuję się wyłącznie ostatnim etapem w dogrywaniu kontraktów. Planowo pozbyłem się zapalnika w postaci pracy – to z jej powodu w pewnym momencie wróciłem do picia. W styczniu tego roku spaliła mi się jedna trzecia firmy. Gdyby to zdarzyło się trzy lata temu, to teraz byśmy nie rozmawiali. Chlałbym do dzisiaj.

Dom z 27 pokojami sprzedałem. Zakończyłem trwającą 15 lat żałobę po Justynie. Zaakceptowałem, że z przeszłością nic nie zrobię, że Justyna nie uśmiechnie się nigdy do mnie. Pozostał mi szacunek dla wspólnych przeżyć. I pamięć.

Dziś staram się być uczciwy. Nie konfabuluję. Nie boję się pytań. Dawniej z hotelu w Warszawie potrafiłem pisać esemesa do córki: „Wiesz, tutaj już się zaczął sezon żeglarski, siedzę przy stoliku, piję kawę, pusta plaża, ciepło. A co tam u was?”.

Niedawno podczas mityngu jeden z chłopaków powiedział: „Przeżyłem wiele tragedii, niektóre z nich naprawdę. Reszta była wymyślona”. Bardzo mi się to spodobało.

Łódeczka z dzieciństwa przypłynęła. I, o dziwo, nie jest zardzewiała. Mimo to, że ma już pewnie 58 lat. Błyszczy w słońcu czy deszczu poranka – każdego dnia, gdy budzę się trzeźwy. Przypłynęła jako moje trzeźwe szczęście. Jako brak lęku, który w pijanym życiu zabijał.

Mam na imię Kamil. Jestem szczęśliwym, trzeźwiejącym alkoholikiem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2018