Wspólnota niezgody

Jedynym sposobem, aby rząd nie mógł władać uniwersytetami, jest włączenie uczelni w służbę społeczną, czyli przekonanie obywateli, że dla nich pracujemy.

02.03.2020

Czyta się kilka minut

Przeciw reformie. Collegium Broscianum, Kraków, czerwiec 2018 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
Przeciw reformie. Collegium Broscianum, Kraków, czerwiec 2018 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Od 1 października 2019 r. zaczęła obowiązywać nowa ustawa o szkolnictwie wyższym, zwana „Ustawą 2.0”, „Konstytucją dla Nauki” lub „Ustawą Gowina”. Tym samym rozpoczął się proces przebudowy i różnicowania polskich uczelni publicznych. Najbardziej widoczny skutek ustawy jest taki, że po raz pierwszy wyraźnie zróżnicowały się ich struktury, czyli wewnętrzny podział na jednostki mniejsze oraz sposób kierowania nimi. Mamy więc uczelnie z kolegiami lub szkołami; z instytutami (chemii, pedagogiki, literaturoznawstwa itp.), w których robi się tylko naukę, lub z tradycyjnymi wydziałami z nauką i dydaktyką w środku. Z czasem okaże się, który model jest w polskich warunkach najlepszy, i pewnie nastąpią dalsze korekty.

Większość środowiska akademickiego przyglądała się nieufnie pracom nad ustawą, podejrzewając, że jest drogą do podporządkowania sobie uczelni przez polityków, jak to miało miejsce z innymi instytucjami publicznymi. Najbardziej niepokoiły dwa jej elementy: nowy twór w postaci rady uczelni oraz istotne zwiększenie władzy rektora. W toku prac nad projektem obu groźnym przepisom została wyrwana część zębów. Rada nie wybiera rektora ani nie ma monopolu na wyszukiwanie kandydatów na ten urząd. Władza rektora jest większa, ponieważ decyduje on o obsadzie większości stanowisk. Niemniej statuty wielu uczelni mocno ograniczyły tę swobodę, zwiększając wpływ środowiska na wybór kandydatów.

Główna intencja projektodawców ustawy jest jasna: zmusić polskie uczelnie do wzajemnej konkurencji, najpierw w kraju, a docelowo z całym światem akademickim. Kolejny etap tej stymulacji właśnie się zakończył. W ogłoszonym i przygotowanym przez ministerstwo konkursie o nazwie „Inicjatywa doskonałości – uczelnia badawcza” wyłoniono 10 uczelni, które będą przez 7 lat otrzymywać z budżetu państwa finansowanie o 10 proc. większe od kwoty przekazywanej uczelniom na badania i kształcenie w roku 2019.

Tak dokonuje się proces, który w zachodnich uniwersytetach trwał co najmniej od pół wieku, a polskie uczelnie przechodzą go, jak całą modernizację europejską XX w., w ciągu kilkunastu ostatnich lat. Bill Readings stwierdzał w „Ruinach uniwersytetu”, że nowoczesna uczelnia ma przed sobą dwie znane drogi: „ideologiczny aparat państwa narodowego” lub „transnarodowe biurokratyczno-kapitalistyczne przedsiębiorstwo” (przeł. S. Stecko).

W Polsce mamy za sobą pierwszą falę kapitalizacji „dóbr akademickich”, czyli nauki i wiedzy. Zaczęło się to w połowie lat 90. Za sprawą hossy edukacyjnej i mnożących się szkół prywatnych nauczyciel akademicki mógł wreszcie zarabiać pieniądze, a nie tylko „otrzymywać pensję”. Okazało się, że ta grupa zawodowa także zyskała możliwość wolnej sprzedaży swojej pracy, której wartość mierzyło się dotąd niemal wyłącznie za pomocą kryteriów nieekonomicznych (rozwój nauki, osiągnięcie badawcze, uznanie w środowisku naukowym, cytowania, misja kształcenia itp.). Popyt na edukację akademicką sprawił, że zaczęliśmy pracować naprawdę dużo: na studiach zaocznych, podyplomowych, w kolegiach językowych i innych, w mediach, agencjach reklamowych.

Równolegle dała się zauważyć inna, na pozór mniej istotna zmiana. Oto przestaliśmy na naszych uczelniach przebywać, rozmawiać i myśleć razem. Stopniowo zaczęło brakować czasu na przesiadywanie po zajęciach z kolegami i studentami, na prowadzenie niekończących się „akademickich dyskusji” – na uczelni, w knajpach, prywatnych mieszkaniach. Powrotu nie ma, zresztą chcieliśmy tej wolności, tak ekonomicznej, jak i naukowej. Ceną popytu na kształcenie był spadek zainteresowania samą nauką. Prowokowana przez ustawę konkurencja ma ostatecznie odwrócić ten trend i skłonić polskie uczelnie do intensywnych starań, aby dołączyły do akademickich liderów naukowego świata. Lecz na razie będzie to konkurencja wewnętrzna, ponieważ środków finansowych pozwalających na rywalizację z czołówką światową w budżecie państwa ani na rodzimym rynku nie ma.

Większość polskich uczelni publicznych nie będzie więc w najbliższych latach rywalizować z czołówką światową, ani nawet z krajową. Muszą zatem zdefiniować swoją naukową, dydaktyczną i społeczną rolę inaczej niż poprzez wynik mierzony pozycją w rankingach światowych, liczbą zatrudnionych noblistów czy wysokością budżetów. Jednym ze sposobów na wymknięcie się pułapce Readingsa jest zwrot społeczny uniwersytetu, czyli przemyślenie odpowiedzi na pytanie: dla kogo to robimy?

Obywatel niezwiązany zawodowo ze światem akademickim ma prawo zapytać: co dla niego osobiście i dla całego społeczeństwa oznacza wprowadzenie nowej ustawy? Czy dzięki niej on, jego dzieci i wnuki będą lepiej wykształceni? Czy polska nauka przyczyni się do rozwiązywania ludzkich problemów oraz do lepszego zrozumienia rzeczywistości?

We władzy algorytmów

Naukowcy w polskich uczelniach, oprócz właściwej pracy, jaką jest prowadzenie badań i kształcenie studentów, toczą walkę na punkty, które stały się rodzajem pieniądza, swego rodzaju naukoinami. Należy zdobyć największy dostępny nominał, czyli dokonać jak najkorzystniejszej wymiany swojego dorobku naukowego na punkty przyznawane za publikacje w prestiżowych czasopismach naukowych lub takich wydawnictwach.

Na pozór nic w tym złego. Każdy naukowiec wie, jakie są najważniejsze dla jego dyscypliny periodyki i w jakich wydawnictwach ukazują się prace naukowe, które poznaje lub poznać musi. A jeśli poważnie traktuje swoją pracę, chce jej wyniki tam umieścić. Dla mnie, literaturoznawcy polonisty, przez ponad 20 lat pracy takimi miejscami były m.in. „Pamiętnik Literacki” i „Teksty Drugie”. W nich publikowali autorzy moich podręczników i kanonicznych prac naukowych, tam ukazywały się przekłady prac najważniejszych światowych literaturoznawców. Każdy to wiedział. Wiedzieliśmy jednak, że ważne prace mogą się ukazać także gdzie indziej, w miejscach mniej prestiżowych, a wtedy o randze publikacji decydowało uznanie, z jakim spotka się ona w gronie specjalistów.


Czytaj także: Marcin Napiórkowski: Tylko ciekawość nas ocali


Wobec rosnącej lawinowo liczby publikacji naukowych zaczęliśmy tracić zaufanie we własne siły krytyczne, w naszą, badaczy, zdolność do oceny osiągnięć prezentowanych w artykułach i książkach. W poczuciu przytłoczenia nadmiarem oddaliśmy swoją pracę i siebie samych we władzę algorytmów, które mają policzyć wartość pracy naukowej i określić „zysk”, jaki wypracował uczony dla siebie i swojej uczelni. Formy systemów informatycznych rzeźbią instytucje, umysły i ciała ułożone w pozycji niekończącej się sprawozdawczości. Nie wolno jednak tej wyceny absolutyzować, gdyż wówczas pochłonie ona sens i poznawczą wartość pracy naukowej.

Sprowadzenie efektywności i pożytków płynących z połączenia kilku tysięcy ponadprzeciętnych umysłów, technologii oraz sprzętu do punktów i pozycji uniwersytetu w rankingu jest groźnym objawem naukometrycznej choroby, która niszczy poczucie sensu pracy badawczej. Kiedy celem badań jest wyłącznie ich publikacja, powstaje akademicki nihilizm, czyli przekonanie, że punkty są jedyną miarą wartości pracy badawczej.

Nie chodzi o utyskiwanie konserwatywnych idealistów, którzy chcieliby, żeby było jak dawniej. To dla naszego – społecznego i jednostkowego – dobra nie wolno pozwolić uniwersytetom grać jedynie w swoje gry, rywalizację na punkty, poprawianie pozycji w rankingach. Wycofanie się nauki z publicznego sporu o rzeczywistość jest jedną z przyczyn postępującego lekceważenia ekspertów akademickich. Funkcjonujemy w świecie, w którym można zanegować argumentowany naukowo sąd bez troski o jego weryfikację. Spory o katastrofę smoleńską, szczepienia, stan sądownictwa czy zmiany klimatyczne ujawniły słabość nauki akademickiej jako miejsca, gdzie tworzy się prawdziwy lub najbardziej prawdopodobny opis rzeczywistości. Uniwersytet – chce czy nie – jest aktorem na scenie publicznej. Dysponuje największą, skumulowaną w archiwach, bibliotekach i bazach danych, wiedzą o świecie współczesnym i historycznym. A co najważniejsze: jej funkcjonalna część jest wcielona w naukowców, nauczycieli i studentów, którzy powinni używać jej nie tylko na uczelniach, ale w życiu poza ich murami.

Niewykorzystaną rolą uniwersytetu jest jego potencjał doradzania społeczeństwu. Publiczny uniwersytet powinien być wielkim społecznym think tankiem – naukowym i merytorycznym fundamentem opinii publicznej. Może pomóc obywatelom wydać rzeczowy sąd lub przemyślaną opinię na temat rzeczywistości. Nie powinien jednak trwać wyłącznie w pozie niezależnego eksperta, który z akademickiego Olimpu wydaje wyroki. Tam, gdzie to możliwe, ­uniwersytet musi włączać ludzi i ich problemy w swoją przestrzeń; prowadzić cywilizowany spór rzeczowo i merytorycznie, bez krzywdy słownej, bez lęku przed wykluczeniem z rozmowy.

Nietuzinkowe nisze

Na początku ubiegłego roku akademickiego zadałem grupie moich studentów dwa warianty tego samego pytania: kto z nich w gimnazjum i szkole średniej był obiektem krzywdzących wypowiedzi? Oraz czy spotkało ich to, od kiedy są studentami? Dla wszystkich nas odpowiedzi były zaskakujące. Okazało się, że jako uczniowie niemal wszyscy zostali dotknięci jakąś odmianą krzywdzącej mowy – żywej lub elektronicznej. Natomiast w środowisku akademickim spotkało to zaledwie kilkoro z nich. Żadna to statystycznie wiarygodna próba, a jednak sami byliśmy zdziwieni tą różnicą. Nie działa przecież na uczelni „policja internetowa”, nikt nie ustala z góry zasad dyskutowania na zajęciach. Żaden z nas, łącznie ze mną, nie jest retorycznym barankiem i w innych miejscach pozwala sobie na ostre słowa i emocjonalne opinie. A na uniwersytecie nie lub zdecydowanie rzadziej; także poza zajęciami – w realu i w sieci. Jakbyśmy wchodząc na uczelnię przechodzili przez niewidzialną bramkę, podobną do tych, jakie są na lotniskach. I pozbywali się większości ostrych narzędzi – słów, gestów, obrazów, których celem jest krzywdzenie człowieka.

Uniwersytety powstały jako instytucje zaawansowanego kształcenia. To, co zwiemy dziś nauką, pojawiło się na nich kilkaset lat później i długo pozostawało drugą w kolejności misją uczelni. Przełomowy był wiek XIX za sprawą fenomenalnych osiągnięć nauk eksperymentalnych i stosowanych oraz druga połowa wieku XX, kiedy okazało się, że efekty naukowe można szybko komercjalizować, co spowodowało zasadnicze przeobrażenie zachodnich, zwłaszcza amerykańskich uczelni, których budżet nie opierał się już wyłącznie na czesnym, subwencjach czy darowiznach, ale na inwestycjach w konkretne projekty i zyskach z ich wdrożenia. Wydawało się, że stąd tylko krok do wyprowadzenia najbardziej efektywnej nauki do wyspecjalizowanych laboratoriów przy wielkich firmach. Tak się dzieje, a jednak tylko uczelnia daje prawdziwą wolność naukową i sprzyjające badaniom zróżnicowane środowisko uczonych i studentów. Nie wolno przegapić tego dobra, jakim jest myślenie razem w ramach nazywanych uniwersytetem.

Zmieniając na chwilę język argumentacji na całkowicie banalny, uważam, że bliski mi uniwersytet, prócz tego, że robi się w nim naukę i kształci studentów na najlepszym możliwym poziomie – jest dobrym miejscem. Nie tylko do pracy i studiowania, ale w dużo szerszym znaczeniu: jest dobrym miejscem w przestrzeni publicznej, w którym chce się być z racji ludzi i spraw, którymi ci ludzie się zajmują. Szukając elementów składających się na subiektywne doznanie przebywania w edukacyjnym „dobrym miejscu”, zebrałem swoje pozytywne doświadczenia edukacyjne, a ściślej: miejsca, w których panowały warunki sprzyjające aktywności poznawczej, pomysłowości, ciekawości cudzego sądu.

PALARNIA w moim technikum. Każdy uczeń, który skończył 18 lat, mógł tam palić papierosy. Było to obszerne zejście do piwnicy. Stało się tam lub siedziało na szerokich schodach, przypominających te ze Szkoły Ateńskiej Rafaela. Palili z nami nauczyciele i, co ciekawe, przychodzili także niepalący, ponieważ treść i atmosfera rozmów były nieporównywalne z żadną inną sytuacją szkolną. Odczuwało się podwójny smak dojrzałości – wspólny papieros i wspólna rozmowa ze starszymi i mądrzejszymi.

CERATA – bufet w dawnej polonistyce UŚ w Sosnowcu. Wydzielony szklaną ścianą kawał korytarza, którym musiał przejść każdy w drodze na zajęcia. Zawsze siedział tam lub przechodził ktoś, kogo się znało lub chciało poznać. Bez względu na dyscyplinę, widywali się tam i znali prawie wszyscy.

MIESZKANIE PROFESORA STEFANA SZYMUTKI. Co tydzień, czasem dwa razy w tygodniu, przez dwa lata, odbywaliśmy tam trzyosobowe, wielogodzinne seminarium. Pozostało niezapomniane uczucie, że jest się szczerze oczekiwanym (pełny dzbanek potwornie mocnej kawy) z powodu pracy, jaką się wykonało wcześniej.

ATRIUM w Akademii Muzycznej w Katowicach. Cotygodniowy dowód na to, jak przestrzeń architektoniczna może sprzyjać spotkaniom i rozmowom w drodze. Stoliki kawiarni zatrzymują przechodzących we wciąż nowych konfiguracjach rozmów, prawie zawsze o kwestiach, które zawodowo nas pasjonują. Mam skłonność do idealizowania każdego, kto tam siedzi.

ŚLĄSKI FESTIWAL NAUKI. „Dlaczego tak nie może na co dzień wyglądać uniwersytet?” – westchnęła jedna z 51 tysięcy odwiedzających tegoroczną edycję, mając zapewne na myśli fakt, że siedem uczelni publicznych województwa śląskiego tworzyło przez trzy dni jeden uniwersytet, wypełniony ludźmi w stanie zachwyconego odurzenia bogactwem wiedzy tworzonej w tych uczelniach.

Czy te pozytywne reminiscencje są wystarczające do szkicowania wizji uniwersytetu jako dobrego miejsca? Nie. A mimo to ufam im bardziej niż rankingom mówiącym, która uczelnia jest najlepsza.Wszystkie te przestrzenie należą do nieformalnej sfery edukacji, niepowiązanej bezpośrednio z prowadzeniem badań ani z nauczaniem, a jednak są ich bezpośrednią emanacją; naturalnym ciągiem dalszym formalnej nauki i kształcenia. Z jakiegoś powodu w tych miejscach lepiej widzę uniwersytet niż w jego właściwych przestrzeniach dydaktycznych lub badawczych. Jakby uniwersytet mówił o sobie więcej poprzez swoją najbliższą zewnętrzność. Co mówi?

Że pracuję i przebywam wśród wyjątkowego nagromadzenia utalentowanych, interesujących ludzi. Często dziwnych lub ekscentrycznych, co przypomina mi, że nauce i nauczaniu sprzyjają oryginalne, nietuzinkowe postacie, a poszukiwana i promowana „innowacyjność” wywodzi się z tak niemierzalnego parametru jak osobowość uczonego i jego studentów. Że powstaje tam poczucie sensu tego, co się robi, oraz sprawczość, której dowodem są pomysły i ich realizacje. Że jest to środowisko naturalne dla myśli krytycznej, w którym swoboda jasnego i kontrowersyjnego sądu jest większa niż gdzie indziej, ale podlega on też szybszej falsyfikacji. Że panują tam warunki sprzyjające do zadania pytania o wszystko. Że jasność wypowiedzi jest wymagana jako dowód życzliwości i szacunku. Że dobre warunki do życia i pracy powstają dzięki równości podmiotów, a jedyna akceptowalna hierarchia w nauce jest merytoryczna i powstaje za każdym razem od nowa w obliczu kolejnego problemu, który próbujemy rozwiązać.

Trzymając się kurczowo tych doświadczeń i przekonań, myślę, że uniwersytet powinien uważnie badać swoje nisze. Rozpoznanie miejsc, gdzie czujemy się i działamy „dobrze”, nie powiedzie się bez zmiany pozycji studenta w relacji dydaktycznej. Edukacja w Polsce jest w większości oparta na modelu, w którym mistrz „doprowadza” studenta (przymusem egzaminu lub atrakcją metodyczną) do realizacji efektów uczenia się, którymi są: „zna”, „umie”, „posiada”. Jakie warunki musi spełnić uniwersytet, aby stał się miejscem, w którym się studiuje, czyli uczy się, poszukuje, sprawdza, wypróbowuje, bada, krytycznie ocenia, polemizuje, współpracuje, a przede wszystkim stawia pytania?

Zmusić naukę do myślenia

Thomas Mann w „Czarodziejskiej górze” stworzył elegię na koniec humanistycznego kształcenia, które jest możliwe tylko, jeśli opuścimy „dół” i skierujemy się „ku górze” – w powieści jest to uzdrowisko dla gruźlików w Davos – gdzie panują szlachetne choroby wyniszczające ciało, ale krzepiące umysł. W tej melancholijnej i ironicznej utopii idealnego kształcenia bezinteresowne pragnienie prawdy jest rodzajem szlachetnej choroby umysłu. „Zdrowi” żyją na dole. Także powieściowy Hans Castorp – „student idealny” – ma za sobą cztery semestry Politechniki Gdańskiej i kolejne cztery „w wyższych szkołach politechnicznych w Brunświku i Karlsruhe” (przeł. J. Kramsztyk). Zanim zostanie konstruktorem okrętów, musi jeszcze odbyć praktykę w firmie „Tunder & Wilms”. W powieści właściwe studiowanie rozpoczyna się jednak po zdobyciu zawodu.

Przeciwstawienie „studiowanie dla zawodu i dla czystej wiedzy” jest fałszywe i właściwie już niemożliwe do utrzymania. Żaden zawód i żadna „myśl czysta” w pojedynkę nie rozwiążą kluczowych problemów świata. Tzw. „problemy humanistyczne” wyrastają z samego środka nauk eksperymentalnych i ścisłych: ontologia z fizyki, etyka z biologii, poetyka z matematyki. „Humanistyczność” lub „ścisłość” nie wynika z wyboru fakultetu, ale z redukcji lub otwarcia poznającego umysłu. „Nauka nie myśli” – twierdził złośliwie Heidegger. Nawet jeśli jest to złośliwość filozofii lekceważonej przez nauki ścisłe, to uniwersytet powinien być miejscem, które zmusza naukę do myślenia.

Co możemy dać lepszego naszym studentom niż czas i warunki pozwalające sformułować nowe pytania, które będą dla nich ważne? Studiowanie „wyższe” to czas i środowisko sprzyjające, aby dało się przemyśleć możliwości lepszego życia. Ani wcześniej, ani później nie będzie już dostępu do przestrzeni i czasu, w których tego rodzaju praktyki są wartością nadrzędną. Chciałbym, żeby uniwersytet był miejscem, w którym – dzięki wiedzy i nauce – badamy sposoby poprawy życia z innymi. Naprawy świata, po prostu.

Wybór uniwersytetu na miejsce studiowania i pracy to zobowiązanie do myślenia o świecie w całości – niepoznawalnej, nieogarnionej, niespójnej – ale jednak całości. Nie wolno pozwolić, aby nauka kończyła swoje zadanie wraz z realizacją projektu badawczego, a nawet wraz z jego zastosowaniem w praktyce. Finał badań i publikacja efektów to zarazem początek wspólnego myślenia i rozmowy o znaczeniu i możliwych konsekwencjach tego, co zostało zbadane lub odkryte. Myślenie razem o tym, co robimy osobno – oto uniwersytet.

Kiedy w wyobraźni odbierzemy sobie na chwilę uczelnie z ich wyniosłą infrastrukturą kampusów, sal wykładowych i laboratoriów, okaże się, że alternatywą uniwersytetu-aplikacji jest wciąż model sokratejski, czyli myślenie razem dzięki rozmowie. Uczenie to nadal przede wszystkim monolog lub rozmowa, w których uczestniczą minimum dwie – przebywające razem w ograniczonej przestrzeni i w czasie rzeczywistym – osoby, z których jedna zwykle wie, rozumie i potrafi zdecydowanie więcej niż pozostałe.

Mądrość społeczeństw Zachodu przejawiła się i (chcę wierzyć) trwa w wynalazku uniwersytetów. Wpisana w nie przezorność naszych przodków polega na instytucjonalizacji „greckiego cudu”, czyli na zbudowaniu prawnych i ekonomicznych warunków dla ponawianego bez końca pytania o to, co jest prawdziwe. To jednak nie wystarczy. Uniwersytet nie może być tylko fabryką wiedzy, ponieważ jest dziś jedyną instytucją publiczną, jaką dysponuje społeczeństwo, przygotowaną do tego, aby przejąć każdy spór lub konflikt i nadać mu postać cywilizowanej konwersacji. Różnice bez rzeczowej rozmowy stają się instrumentami walki ideowej lub politycznej, opiniami i wartościami w służbie gniewu i bezradności.

Zadaniem ludzi uniwersytetu jest ćwiczenie się we „wspólnocie niezgody”, czyli w trudnym współżyciu z tymi, których poglądów nie podzielam, ale pracuję, myślę i rozmawiam w tym samym miejscu – w imię większego dobra. Do tego uniwersytet musi być silny. Musi mieć mocne oparcie w demokratycznej polityce i finansowaniu porównywalnym z odpowiednimi sobie uczelniami europejskimi. Oraz w społecznej umowie, że swoją autonomię wykorzysta dla dobra wspólnego. Jedynym sposobem, aby państwo (rząd) nie mógł władać uniwersytetami, jest włączenie uczelni w „służbę” społeczną, czyli przekonanie obywateli, że dla nich pracujemy – ucząc najlepiej, jak to możliwe, nasze dzieci, rozwiązując problemy dzięki nauce, doradzając społecznościom i instytucjom, dowodząc, że można lepiej rozmawiać, a nawet żyć ze sobą.

Warunki wewnętrzne dobrego funkcjonowania tej wspólnoty są skromne i wyzbyte nakazującej mocy. Nauka akademicka – pisał Kazimierz Twardowski w tekście „O dostojeństwie uniwersytetu” – ma „jedno tylko zadanie: dochodzenie należycie uzasadnionych sądów prawdziwych albo przynajmniej jak najbardziej prawdopodobnych”. Ostrzegał jednocześnie, że „gdyby nawet wyniki pracy naukowej Uniwersytetu były niemiłe tym, którym on zawdzięcza swój byt, nie wolno by w tem upatrywać uprawnienia do nakładania mu jakichkolwiek więzów, do stosowania jakichkolwiek ograniczeń”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2020