Wrota Europy

Lampedusa to włoska wysepka: skrawek lądu rzucony na Morze Śródziemne, pomiędzy Sycylię a wybrzeże tunezyjskie i libijskie. Lampedusa to dziś także symbol: coraz liczniejszej imigracji z Afryki Północnej do Europy.

20.06.2011

Czyta się kilka minut

Papież Franciszek, 13 marca 2013 r. / fot. EPA/PAP /
Papież Franciszek, 13 marca 2013 r. / fot. EPA/PAP /

Nawet jeśli włoski rząd, zaskoczony rozmiarami najazdu afrykańskich imigrantów na Lampedusę, nie od razu znalazł sposób, aby nad nim zapanować, niezawodny premier Berlusconi zaoferował mieszkańcom rekompensatę duchową: zgłosi Lampedusę do Pokojowej Nagrody Nobla. Czy naprawdę sądził, że ułagodzi tym rozeźlonych mieszkańców wyspy? Czy też rzucił, tak po prostu, pomysł w swoim stylu?

Być może jedno i drugie. W każdym razie kiedy trzy miesiące temu sytuacja stała się krytyczna: liczba uchodźców, którzy dotarli na wyspę sięgnęła 6 tys. (mniej więcej tyle, co jej stałych mieszkańców) - Berlusconi osobiście udał się na Lampedusę. I sięgnął po arsenał obietnic: w ciągu paru dni, zapowiedział, imigranci zostaną rozwiezieni do ośrodków w innych rejonach Włoch (i tak się stało); na wyspie powstanie pole golfowe (atrakcja dla turystów); mieszkańcy mogą liczyć na pomoc finansową... A poza tym - Berlusconi powiedział, że właśnie kupił na Lampedusie dom i tak jak jej mieszkańcy będzie znosić uciążliwości wynikające z położenia wyspy. "Jestem lampeduzańczykiem" - oświadczył.

Nie słychać, aby od tego czasu Berlusconi pojawił się na wyspie. Ale to zapewne nie spędza mieszkańcom snu z powiek. Co innego, gdyby zaczęli ją omijać turyści. Lampedusa żyje z turystów, i to tych zamożnych, którzy cenią spokój i urodę odległego skrawka Europy.

Nieprzerwany strumień przybyszów z Afryki takich gości może odstraszyć - ze stratą dla właścicieli hoteli, restauracji i sklepów. Już wiosną prasa włoska podała, że rezerwacji hotelowych na lato jest o 25 proc. mniej niż zwykle.

O krok od Afryki

Te niedobre perspektywy nakładają się na niedogodności dnia codziennego. W liczbach sytuacja pozornie nie wygląda źle: cóż to jest parę tysięcy ludzi? Ale Lampedusa to nie Sycylia. Jest maleńka. Na powierzchni zaledwie 25 km2 żyje na stałe niespełna 6 tys. osób - i ostatnio zdarzało się, że przybyszów z Afryki było nawet więcej niż mieszkańców. Z punktu widzenia mieszkańca wyspy to tak, jak gdyby np. w Polsce pojawiło się naraz prawie 40 mln ludzi z zewnątrz - rzecz niewyobrażalna.

"Katastrofa humanitarna", o której mówi burmistrz Lampedusy Bernardino de Rubeis, jest tym bardziej dotkliwa, że miejscowy ośrodek dla imigrantów mieści zaledwie 800 osób. Z wielkim trudem upchnięto w nim 2 tys. ludzi. Resztę w akcie desperacji rozrzucono po całej wyspie, umieszczając w prowizorycznych namiotach i w warunkach sanitarnych, o których lepiej nie mówić. Trudno się dziwić mieszkańcom, którzy kilkakrotnie zgromadzili się w porcie, by nie dopuścić do przycumowania kolejnego statku z Afryki.

Od początku roku przez Lampedusę przewinęło się już w sumie ponad 33 tys. osób. Fala z Afryki sprawiła, że Włochy, jak wynika z informacji zebranych przez Frontex - instytucję, w której gestii pozostaje ochrona granic Unii Europejskiej - stały się w tym roku główną bramą, przez którą wlewa się do Europy strumień nielegalnych imigrantów. Grecja, która od paru lat dzierżyła palmę pierwszeństwa, spadła na drugie miejsce.

Ta zmiana miejsc nie wynika z nagłego "rozszczelnienia" granicy włoskiej. Winę ponosi polityka w połączeniu z geografią: rewolucja w Tunezji, która zapoczątkowała Arabską Wiosnę Ludów, i powstanie w Libii, będące jej najbardziej dramatycznym aktem. Z obu krajów najbliżej jest właśnie do Włoch. Wybrzeża Tunezji dzieli od Lampedusy zaledwie 113 km. Taką odległość są w stanie pokonać nawet zardzewiałe statki i łodzie. Z Lampedusy na Sycylię jest 200 km, prawie dwa razy dalej. Ale tej drogi żaden imigrant z Afryki nie musi pokonywać na własną rękę. O to, by tam dotarł, troszczą się władze włoskie.

Doświadczenie wojny

- Włochy są jak otwarte drzwi do Europy. Staliśmy się krajem frontowym - przyznaje Pierluigi Dovis, szef "Caritasu" w Piemoncie i Dolinie Aosty. Skalę problemu najlepiej, jego zdaniem, ilustrują liczby: podczas gdy dziesięć lat temu we Włoszech przebywało pół miliona imigrantów, dziś ich liczba sięga 4 mln. Wśród nich jest około pół miliona imigrantów nielegalnych. Ilu dokładnie, to jest oczywiście nie do ustalenia.

Turyn, choć odległy od Lampedusy, również doświadcza reperkusji śródziemnomorskiego kryzysu. Ludzie z wyspy trafiają także tutaj. Przez Turyn i inne miasta Piemontu, jak szacują moi rozmówcy, do tej pory mogło się przewinąć 2 tys. osób. Czy to wyłącznie uchodźcy? W żadnym wypadku. Pierwsza wielka fala, ta, która runęła na Włochy po rewolucji w Tunezji, to imigranci określani mianem "ekonomicznych". Europa wabi ich dostatkiem, a zamęt po obaleniu dawnych władz to wymarzona okazja, by ruszyć w drogę. Dla ogromnej większości Włochy stanowiły zresztą wyłącznie etap przejściowy w drodze do bogatszych krajów Europy. I rząd włoski, nie bez złośliwości, wziął to pod uwagę, umożliwiając Tunezyjczykom przejazd do Francji - która, oburzona, zareagowała zamknięciem granicy.

Z tej pierwszej, tunezyjskiej fali na pozostanie w Turynie zdecydowały się zaledwie 24 osoby. Zupełnie inaczej mają się sprawy z falą libijską. W tej grupie, po pierwsze, prawie wcale nie ma Libijczyków. Składają się na nią ludzie z Afryki subsaharyjskiej: mieszkańcy Somalii, Czadu, Nigru. Niektórzy w Libii pracowali, inni traktowali ją jako punkt wyjścia do Europy. - Ci wszyscy ludzie - podkreśla Pierluigi Dovis - mają za sobą doświadczenia wojny i przemocy.

W Turynie, według niego, jest dziś 200 osób z Libii, w całym regionie 650. Wszyscy liczą na uzyskanie azylu. Ale czy mają nań szansę?

Nie tylko azyl

Cristina Molfetta, która kieruje organizacją "Non solo asilo" (Nie tylko azyl) i w diecezjalnym urzędzie ds. imigrantów (Ufficio Pastorale Migranti; UPM) zajmuje się sprawami uchodźców, nie szczędzi krytyki włoskim zasadom postępowania z imigrantami. Jest to, jej zdaniem, tryb niespójny, niewydolny, a nade wszystko nacechowany niechęcią do tych, którym w założeniu ma pomagać.

Cristina, która przez kilkanaście lat zajmowała się uchodźcami w obozach na całym świecie, od Bośni po Timor Wschodni, nie przypadkiem nie mówi o "polityce imigracyjnej". Bo takiej, według niej, Włochy nie mają. - Pod względem liczby uchodźców Włochy pozostają w tyle za innymi. Status uchodźcy ma u nas 55 tys. osób. Trudno nas porównać z Wielką Brytanią, w której żyje 300 tys. uchodźców, czy Niemcami, gdzie jest ich aż 600 tys. - zaznacza.

Dwustu ludzi z Lampedusy w Turynie, gdzie mieszka 130 tys. imigrantów (14 proc. tej blisko milionowej metropolii), to niewiele. Ale Cristina wie, że po przejściu procedury azylowej zostanie z nich mniej niż połowa. Status uchodźcy politycznego uzyskuje tylko 10 proc. wnioskodawców. Dalszych 35 proc. otrzymuje zgodę na pobyt z przyczyn humanitarnych, do których zalicza się ucieczkę przed wojną czy względy zdrowotne. Pozostali, po złożeniu odwołania i otrzymaniu ostatecznej odmowy, muszą opuścić Włochy w ciągu 5 dni. Jeśli tego nie zrobią i zostaną złapani, trafią do Ośrodków Identyfikacji i Wydalenia. Tam mogą przebywać przez pół roku - na koszt państwa.

Doświadczenie - ale w emigracji

System jest niesprawny i kosztowny. Ks. Fredo Olivero, szef UPM (a w latach 80. organizator pomocy dla Solidarności), mówi: - Stworzenie polityki imigracyjnej z prawdziwego zdarzenia nie tylko przyniosłoby więcej pożytku, ale i kosztowałoby mniej. Ale Włochy takiej polityki nigdy nie miały. Bo Włochy, tak jak Polska, zawsze były krajem emigracji, a nie imigracji.

Opracowanie takiej polityki wymaga najpierw sformułowania paru fundamentalnych pytań. Według don Freda, trzeba rozważyć, czy państwo jest gotowe przyjmować imigrantów, a jeśli tak, to jakich, skąd i ilu. Oraz zastanowić się, jak wtopić nowo przybyłych w społeczeństwo. - Integracja jest koniecznością, jeżeli ci nowi ludzie mają żyć między nami. A punktem wyjścia jest poznanie języka, bez tego nie ma mowy o dobrych kontaktach - podkreśla.

Dowód, że na tej drodze można osiągnąć dobre rezultaty, daje skuteczna integracja Rumunów, którzy dominują wśród imigrantów w Turynie. Pokrewieństwo językowe, wspólnota wiary chrześcijańskiej, no i - co otwarcie przyznają moi rozmówcy - kolor skóry: wszystko to są czynniki sprzyjające. Choć, z drugiej strony, właśnie Rumunów - czy ściślej: rumuńskich Cyganów - powszechnie obarcza się winą za wzrost przestępczości; ich dziełem były najgłośniejsze przypadki gwałtów i zabójstw.

Dla Rumunów zaś napływ imigrantów z Afryki też stanowi problem, bo to konkurencja na rynku pracy. Ale, jak zauważa Pierluigi Dovis, będzie to także prawdziwa okazja do przezwyciężenia podziałów. Nie tylko ze strony Włochów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2011