Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nawet jeśli włoski rząd, zaskoczony rozmiarami najazdu afrykańskich imigrantów na Lampedusę, nie od razu znalazł sposób, aby nad nim zapanować, niezawodny premier Berlusconi zaoferował mieszkańcom rekompensatę duchową: zgłosi Lampedusę do Pokojowej Nagrody Nobla. Czy naprawdę sądził, że ułagodzi tym rozeźlonych mieszkańców wyspy? Czy też rzucił, tak po prostu, pomysł w swoim stylu?
Być może jedno i drugie. W każdym razie kiedy trzy miesiące temu sytuacja stała się krytyczna: liczba uchodźców, którzy dotarli na wyspę sięgnęła 6 tys. (mniej więcej tyle, co jej stałych mieszkańców) - Berlusconi osobiście udał się na Lampedusę. I sięgnął po arsenał obietnic: w ciągu paru dni, zapowiedział, imigranci zostaną rozwiezieni do ośrodków w innych rejonach Włoch (i tak się stało); na wyspie powstanie pole golfowe (atrakcja dla turystów); mieszkańcy mogą liczyć na pomoc finansową... A poza tym - Berlusconi powiedział, że właśnie kupił na Lampedusie dom i tak jak jej mieszkańcy będzie znosić uciążliwości wynikające z położenia wyspy. "Jestem lampeduzańczykiem" - oświadczył.
Nie słychać, aby od tego czasu Berlusconi pojawił się na wyspie. Ale to zapewne nie spędza mieszkańcom snu z powiek. Co innego, gdyby zaczęli ją omijać turyści. Lampedusa żyje z turystów, i to tych zamożnych, którzy cenią spokój i urodę odległego skrawka Europy.
Nieprzerwany strumień przybyszów z Afryki takich gości może odstraszyć - ze stratą dla właścicieli hoteli, restauracji i sklepów. Już wiosną prasa włoska podała, że rezerwacji hotelowych na lato jest o 25 proc. mniej niż zwykle.
O krok od Afryki
Te niedobre perspektywy nakładają się na niedogodności dnia codziennego. W liczbach sytuacja pozornie nie wygląda źle: cóż to jest parę tysięcy ludzi? Ale Lampedusa to nie Sycylia. Jest maleńka. Na powierzchni zaledwie 25 km2 żyje na stałe niespełna 6 tys. osób - i ostatnio zdarzało się, że przybyszów z Afryki było nawet więcej niż mieszkańców. Z punktu widzenia mieszkańca wyspy to tak, jak gdyby np. w Polsce pojawiło się naraz prawie 40 mln ludzi z zewnątrz - rzecz niewyobrażalna.
"Katastrofa humanitarna", o której mówi burmistrz Lampedusy Bernardino de Rubeis, jest tym bardziej dotkliwa, że miejscowy ośrodek dla imigrantów mieści zaledwie 800 osób. Z wielkim trudem upchnięto w nim 2 tys. ludzi. Resztę w akcie desperacji rozrzucono po całej wyspie, umieszczając w prowizorycznych namiotach i w warunkach sanitarnych, o których lepiej nie mówić. Trudno się dziwić mieszkańcom, którzy kilkakrotnie zgromadzili się w porcie, by nie dopuścić do przycumowania kolejnego statku z Afryki.
Od początku roku przez Lampedusę przewinęło się już w sumie ponad 33 tys. osób. Fala z Afryki sprawiła, że Włochy, jak wynika z informacji zebranych przez Frontex - instytucję, w której gestii pozostaje ochrona granic Unii Europejskiej - stały się w tym roku główną bramą, przez którą wlewa się do Europy strumień nielegalnych imigrantów. Grecja, która od paru lat dzierżyła palmę pierwszeństwa, spadła na drugie miejsce.
Ta zmiana miejsc nie wynika z nagłego "rozszczelnienia" granicy włoskiej. Winę ponosi polityka w połączeniu z geografią: rewolucja w Tunezji, która zapoczątkowała Arabską Wiosnę Ludów, i powstanie w Libii, będące jej najbardziej dramatycznym aktem. Z obu krajów najbliżej jest właśnie do Włoch. Wybrzeża Tunezji dzieli od Lampedusy zaledwie 113 km. Taką odległość są w stanie pokonać nawet zardzewiałe statki i łodzie. Z Lampedusy na Sycylię jest 200 km, prawie dwa razy dalej. Ale tej drogi żaden imigrant z Afryki nie musi pokonywać na własną rękę. O to, by tam dotarł, troszczą się władze włoskie.
Doświadczenie wojny
- Włochy są jak otwarte drzwi do Europy. Staliśmy się krajem frontowym - przyznaje Pierluigi Dovis, szef "Caritasu" w Piemoncie i Dolinie Aosty. Skalę problemu najlepiej, jego zdaniem, ilustrują liczby: podczas gdy dziesięć lat temu we Włoszech przebywało pół miliona imigrantów, dziś ich liczba sięga 4 mln. Wśród nich jest około pół miliona imigrantów nielegalnych. Ilu dokładnie, to jest oczywiście nie do ustalenia.
Turyn, choć odległy od Lampedusy, również doświadcza reperkusji śródziemnomorskiego kryzysu. Ludzie z wyspy trafiają także tutaj. Przez Turyn i inne miasta Piemontu, jak szacują moi rozmówcy, do tej pory mogło się przewinąć 2 tys. osób. Czy to wyłącznie uchodźcy? W żadnym wypadku. Pierwsza wielka fala, ta, która runęła na Włochy po rewolucji w Tunezji, to imigranci określani mianem "ekonomicznych". Europa wabi ich dostatkiem, a zamęt po obaleniu dawnych władz to wymarzona okazja, by ruszyć w drogę. Dla ogromnej większości Włochy stanowiły zresztą wyłącznie etap przejściowy w drodze do bogatszych krajów Europy. I rząd włoski, nie bez złośliwości, wziął to pod uwagę, umożliwiając Tunezyjczykom przejazd do Francji - która, oburzona, zareagowała zamknięciem granicy.
Z tej pierwszej, tunezyjskiej fali na pozostanie w Turynie zdecydowały się zaledwie 24 osoby. Zupełnie inaczej mają się sprawy z falą libijską. W tej grupie, po pierwsze, prawie wcale nie ma Libijczyków. Składają się na nią ludzie z Afryki subsaharyjskiej: mieszkańcy Somalii, Czadu, Nigru. Niektórzy w Libii pracowali, inni traktowali ją jako punkt wyjścia do Europy. - Ci wszyscy ludzie - podkreśla Pierluigi Dovis - mają za sobą doświadczenia wojny i przemocy.
W Turynie, według niego, jest dziś 200 osób z Libii, w całym regionie 650. Wszyscy liczą na uzyskanie azylu. Ale czy mają nań szansę?
Nie tylko azyl
Cristina Molfetta, która kieruje organizacją "Non solo asilo" (Nie tylko azyl) i w diecezjalnym urzędzie ds. imigrantów (Ufficio Pastorale Migranti; UPM) zajmuje się sprawami uchodźców, nie szczędzi krytyki włoskim zasadom postępowania z imigrantami. Jest to, jej zdaniem, tryb niespójny, niewydolny, a nade wszystko nacechowany niechęcią do tych, którym w założeniu ma pomagać.
Cristina, która przez kilkanaście lat zajmowała się uchodźcami w obozach na całym świecie, od Bośni po Timor Wschodni, nie przypadkiem nie mówi o "polityce imigracyjnej". Bo takiej, według niej, Włochy nie mają. - Pod względem liczby uchodźców Włochy pozostają w tyle za innymi. Status uchodźcy ma u nas 55 tys. osób. Trudno nas porównać z Wielką Brytanią, w której żyje 300 tys. uchodźców, czy Niemcami, gdzie jest ich aż 600 tys. - zaznacza.
Dwustu ludzi z Lampedusy w Turynie, gdzie mieszka 130 tys. imigrantów (14 proc. tej blisko milionowej metropolii), to niewiele. Ale Cristina wie, że po przejściu procedury azylowej zostanie z nich mniej niż połowa. Status uchodźcy politycznego uzyskuje tylko 10 proc. wnioskodawców. Dalszych 35 proc. otrzymuje zgodę na pobyt z przyczyn humanitarnych, do których zalicza się ucieczkę przed wojną czy względy zdrowotne. Pozostali, po złożeniu odwołania i otrzymaniu ostatecznej odmowy, muszą opuścić Włochy w ciągu 5 dni. Jeśli tego nie zrobią i zostaną złapani, trafią do Ośrodków Identyfikacji i Wydalenia. Tam mogą przebywać przez pół roku - na koszt państwa.
Doświadczenie - ale w emigracji
System jest niesprawny i kosztowny. Ks. Fredo Olivero, szef UPM (a w latach 80. organizator pomocy dla Solidarności), mówi: - Stworzenie polityki imigracyjnej z prawdziwego zdarzenia nie tylko przyniosłoby więcej pożytku, ale i kosztowałoby mniej. Ale Włochy takiej polityki nigdy nie miały. Bo Włochy, tak jak Polska, zawsze były krajem emigracji, a nie imigracji.
Opracowanie takiej polityki wymaga najpierw sformułowania paru fundamentalnych pytań. Według don Freda, trzeba rozważyć, czy państwo jest gotowe przyjmować imigrantów, a jeśli tak, to jakich, skąd i ilu. Oraz zastanowić się, jak wtopić nowo przybyłych w społeczeństwo. - Integracja jest koniecznością, jeżeli ci nowi ludzie mają żyć między nami. A punktem wyjścia jest poznanie języka, bez tego nie ma mowy o dobrych kontaktach - podkreśla.
Dowód, że na tej drodze można osiągnąć dobre rezultaty, daje skuteczna integracja Rumunów, którzy dominują wśród imigrantów w Turynie. Pokrewieństwo językowe, wspólnota wiary chrześcijańskiej, no i - co otwarcie przyznają moi rozmówcy - kolor skóry: wszystko to są czynniki sprzyjające. Choć, z drugiej strony, właśnie Rumunów - czy ściślej: rumuńskich Cyganów - powszechnie obarcza się winą za wzrost przestępczości; ich dziełem były najgłośniejsze przypadki gwałtów i zabójstw.
Dla Rumunów zaś napływ imigrantów z Afryki też stanowi problem, bo to konkurencja na rynku pracy. Ale, jak zauważa Pierluigi Dovis, będzie to także prawdziwa okazja do przezwyciężenia podziałów. Nie tylko ze strony Włochów.