Marzyciele i emigranci

Włosi pomogą Trypolisowi w patrolowaniu morza. Podejmowani z wody migranci mogą trafić do libijskich obozów, które nie różnią się od więzień. Organizacje pomocowe wycofują swoje statki.

22.08.2017

Czyta się kilka minut

Emigranci schodzą ze statku Vos Prudence organizacji Lekarze bez Granic, 
Salerno, 14 lipca 2017 r. / AMORUSO / IPA / REX / EAST NEWS
Emigranci schodzą ze statku Vos Prudence organizacji Lekarze bez Granic, Salerno, 14 lipca 2017 r. / AMORUSO / IPA / REX / EAST NEWS

Mirella jest elegancką, starszą panią, która nosi się jak prawdziwa włoska signora. Stoimy przed wejściem do restauracji, czekając na resztę zaproszonych gości. Właśnie wróciła z wakacji na Pantellerii, włoskiej wyspie położonej niedaleko Afryki. – Czy tam też są uchodźcy? – pytam. – Och, nie! – odpowiada szybko, a w jej głosie słychać ulgi. Po chwili, jakby zawstydzona, dodaje: – Biedni ludzie...

Chiński ponton

Z Tunezji na Pantellerię jest tylko 70 km, lecz łodzie z emigrantami docierają tam rzadko, bo tunezyjska straż graniczna dokładnie kontroluje wybrzeże. Inaczej jest w Libii, pogrążonej w wojnie domowej i z otwartymi na oścież granicami. Tu zbiegają się dwa największe szlaki migracyjne: zachodni, prowadzący z Nigerii i Mali, oraz wschodni – z Somalii, Sudanu Południowego i Erytrei. Od stycznia przedostało się nimi do Włoch 97 tys. osób (rok wcześniej – 181 tys.). Ponad 2 tys. straciło życie.

Z Libii najbliżej jest na Lampedusę – w prostej linii to niecałe 300 km. Ale nie trzeba płynąć aż tak daleko. Szmuglerzy optymalizują zyski, oszczędzają czas i paliwo. Na libijskim wybrzeżu sprzedaje się chińskie pontony, zdolne pomieścićsto osób – lekkie (do 200 kg), z cienkiej, ale mocnej gumy i z silnikiem o mocy 45 koni mechanicznych. To wystarcza, by dopłynąć do granicy wód terytorialnych (ok. 22 km od brzegu), a potem dryfować w oczekiwaniu na pomoc. Pływające w okolicy okręty organizacji pozarządowych podejmują „rozbitków” i przekazują włoskiej straży przybrzeżnej albo na rybackie kutry, a te przewożą ich do portów.

Ryzyko zostało zminimalizowane, choć nie da się go całkiem uniknąć, akcje przeprowadzane są zwykle nocą, na spokojnym morzu, termin wypłynięcia uzależnia się od pogody. To dziś najszybszy i najbardziej skuteczny sposób na nielegalne przedostanie się do Europy. Wybierają go nawet mieszkańcy Pakistanu i Bangladeszu, którzy przylatują do Trypolisu samolotem i opłacają dalszy transport drogą morską.

Morskie taxi

W grudniu dziennik „Financial Times”, opierając się na tajnym raporcie Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej (Frontex), jako pierwszy napisał o domniemanych związkach pomiędzy działającymi na morzu organizacjami pomocowymi a handlarzami ludzi.

Rozpętała się burza. Politycy prawicy oskarżyli dziewięć fundacji (wśród nich Lekarzy bez Granic, laureatów pokojowego Nobla z 1999 r.) o nakręcanie emigracyjnej spirali, naganianie klientów szmuglerom, a nawet o działalność przestępczą. Media nazwały te statki „morskimi taksówkami”, rozpowszechniano informacje – nigdy nie potwierdzone – o przemycie narkotyków i broni. W końcu znaleziono winnych destabilizacji włoskiej gospodarki.

Włoska opinia publiczna, dotąd solidarna z emigrantami, zaczęła się od nich ­odwracać. W ciągu ostatniego pół roku odsetek osób całkowicie przeciwnych ich przyjmowaniu wzrósł do 54 proc., za blokadą portów opowiedziało się 61 proc. ­ankietowanych. Rząd przygotował dla fundacji specjalny kodeks, zakładający m.in. obowiązkową obecność na pokładzie policjantów i zakaz przekazywania rozbitków innym jednostkom. Lekarze bez Granic oraz niemiecka fundacja Jugend Rettet odmówiły jego podpisania tłumacząc, że ogranicza ich niezależność i utrudnia sprawne prowadzenie akcji ratunkowych.

Pod koniec lipca prokuratura w Trapani aresztowała statek Iuventa, należący do Jugend Rettet. Trzem członkom załogi postawiono zarzut pomocnictwa w nielegalnym przekroczeniu granicy. Świadkowie zeznali, że załoga utrzymywała kontakt z organizatorami przepraw w Afryce (m.in. z oskarżonym w tym samym śledztwie erytrejskim księdzem), ustalała miejsce i czas przejęcia pasażerów, nie niszczyła pontonów, którymi płynęli, i pozwalała, by wracały (zwykle z dwiema osobami) do Libii.

Wiarygodność tych zeznań podważają dziennikarze tygodnika „Famiglia Cristiana” twierdząc, że dwóch najważniejszych świadków oskarżenia jest powiązanych z międzynarodową prawicową organizacją Defend Europe, której celem jest zatrzymanie „fali emigracyjnej” do Europy i dyskredytacja organizacji pomocowych.

Marco Bertotto, rzecznik Lekarzy bez Granic, zaprzecza, by fundacja utrzymywała kontakty ze szmuglerami. Zwraca uwagę, że płynący na pontonach zawsze mają na sobie kamizelki ratunkowe z wypisanym nazwiskiem i numerem telefonu, na który należy dzwonić w przypadku znalezienia ciała. To według niego najlepszy dowód, że nie wiedzą, jak długo potrwa i jak się zakończy podróż. – Zapobieganie śmiertelnym wypadkom to nasz obowiązek – mówi. – A prawo pozwala na podjęcie akcji w przypadku „domniemania zagrożenia”.

Chyba dla wszystkich jest jasne, że nie chodzi tu o samo ratowanie, lecz o pomoc w bezpiecznym dotarciu do Europy. Jak również o demonstrację przekonań, że każdy człowiek ma prawo do wyboru lepszego miejsca do życia, a brak legalnych dróg migracji do Europy zmusza ludzi do korzystania z usług przestępców i naraża na niebezpieczeństwo.

Wydaje się, że problem statków organizacji pozarządowych „sam się rozwiązał” (to zawsze najwygodniejszy sposób dla polityków). Włochy wysłały do Libii okręty wojskowe, które mają pomagać tamtejszej straży przybrzeżnej w patrolowaniu morza, a także uruchomiły specjalny fundusz (200 mln euro) na wsparcie Libijczyków w walce z przemytem ludzi. 11 sierpnia Trypolis powiadomił o ustanowieniu strefy SAR (search and rescue), wykraczającej poza wody terytorialne, na której przejmuje pełną odpowiedzialność za akcje ratownicze, i nakazał statkom organizacji pozarządowych jej opuszczenie pod groźbą użycia broni. Fundacje zawiesiły działania na morzu w trosce o bezpieczeństwo pracowników i los ratowanych osób, także dzieci, które trafiłyby do libijskich obozów, niczym nieróżniących się od więzień.

Własny interes

Antonello ma 53 lata i jest szefem kuchni w hotelu. Siedzimy na tarasie jego domu. Za oknem, na ekranie telewizora, migają obrazki: przeładowany ponton, szalupy ratunkowe, rozbitkowie okryci folią termiczną.

Ale dla Antonella pasażerowie pontonów to zwykli emigranci, którzy szukają w Europie lepszego życia. Owszem, to nic złego – przyznaje – sam wiele lat pracował w Ameryce i nie ma nic do obcokrajowców, jeśli tylko pracują legalnie.

– W moim hotelu, w kuchni, na 12 pracowników tylko dwaj to Włosi. Żaden problem – mówi. – Nieszczęściem są ci, którzy nigdzie nie pracują i trzeba ich utrzymywać, albo pracują na czarno, a każdego zarobionego centa wysyłają do domu. Włochy nic z tego nie mają. Kto inny robi na tym interes. Przemytnicy, właściciele pensjonatów, zamienianych w ośrodki, cwaniacy zatrudniający emigrantów za głodowe stawki, nawet straż przybrzeżna i ratownicy, którzy dostają dodatkowe pieniądze. Tylko kraj staje się coraz biedniejszy.

Podobnie jak Antonello uważa dwie trzecie Włochów. W 2003 r. myślało tak tylko 36 proc. społeczeństwa, pozostali widzieli w przyjezdnych raczej szansę dla gospodarki. Do krytycznej oceny przyznaje się nawet spora część (44 proc.) wyborców centrolewicowej Partii Demokratycznej, która rządzi krajem od sześciu lat i odpowiada za politykę otwarcia na uchodźców. Choć Włosi wcale nie są pewni, czy w tej kwestii istnieje jakakolwiek polityka. Raczej mówią, że wszystko zostało „puszczone na żywioł”, bez kontroli, pod wpływem emocji, stąd chaotyczne i często sprzeczne decyzje.

Niechęć do nielegalnych emigrantów wśród wyborców partii rządzącej nie ma nic wspólnego z rasizmem, ksenofobią czy islamofobią. To przejaw pogłębiającego się kryzysu ekonomicznego (bezrobocie w grupie wiekowej 15–24 lat wynosi niemal 35 proc., zadłużenie państwa sięga 133 proc. PKB, co daje drugie, za Grecją, miejsce w Europie). A także poczucia, że z problemem emigrantów Włochy zostały przez Europę pozostawione same sobie. Matteo Renzi, były premier, już jakiś czas temu kąśliwie skonstatował, że unijnych urzędników interesuje rozmiar tuńczyka, którego łowi włoski rybak, ale gdy ten rybak wyławia z morza ciała emigrantów, odwracają się plecami.

– Każde państwo dba o swój interes – mówi Antonello. – Francja, Hiszpania, Austria... Nawet mała Malta się postawiła. A Włosi nic, tylko patrzą. Albo pchają się tam, gdzie nikt ich nie prosi, i robią to, za co nikt im nie płaci.

Nasze morze

Był 3 października 2013 r., godzina 6.40. Na kutrze, stojącym pół mili od wybrzeży Lampedusy i wypełnionym po brzegi uciekinierami z Erytrei, ktoś zaprószył ogień. Zginęło 388 osób. Tydzień później statek przewożący uchodźców wojennych z Syrii został ostrzelany przez Libijczyków. Włoska straż przybrzeżna zlekceważyła zgłoszenie. Pomoc nadeszła dopiero po sześciu godzinach. Utonęło 268 osób, w tym co najmniej 60 dzieci.

Te dwa wydarzenia wstrząsnęły krajem. Szokował rozmiar tragedii, bo utonięcia przy próbie przedostania się na włoskie wybrzeże zdarzały się i wcześniej. Setki ciał przykrytych całunami, transport trumien na Lampedusę – te obrazy przypomniały Włochom ich własną tragedię sprzed niespełna czterech lat, trzęsienie ziemi w Aquilii, i wzbudziły społeczną solidarność.

Już 18 października rząd włoski samodzielnie, nie czekając na decyzje UE, rozpoczął operację „Mare Nostrum”, polegającą na stałym patrolowaniu morza przez okręty wojskowe, samoloty i śmigłowce. Kosztowało to 9,5 mln euro miesięcznie i z tego powodu operację przerwano już po roku. Obowiązki przejęła agencja Frontex, która jednak dysponowała znacznie mniejszymi możliwościami i rzadko kiedy podejmowała działania ratownicze. Konsekwencją było pojawienie się na Morzu Śródziemnym statków organizacji pozarządowych.

Giusi Nicolini, burmistrz Lampedusy w latach 2010-17, gdy kilka miesięcy temu otrzymywała od redakcji „Tygodnika” Medal św. Jerzego, wspominała tamte tragiczne wydarzenia: „Powiedziałam sobie wtedy, że nie po to zostałam burmistrzem, by zmienić moją wyspę w cmentarz”.

Od tej pory podporządkowała wszystko ratowaniu emigrantów i stworzeniu dla nich godziwych warunków pobytu. Walczyła o ich prawa na forum międzynarodowym. Nazwano ją „Lwicą Lampedusy”, symbolem Włoch. Otrzymała wiele wyróżnień, w tym pokojową nagrodę UNESCO.

W czerwcu przegrała wybory na wyspie, zajmując trzecie, przedostatnie miejsce. Nie udało się jej też wprowadzić do rady gminy ani jednego kandydata ze swojej listy.

Sen o Włoszech

– Emigranci byli u nas zawsze – mówi Sara, dziewczyna pracująca w aptece w Sezze koło Latiny. – W każdym miasteczku jest jakaś mniejszość. Kiedyś Włochy przyjmowały Polaków, potem były programy dla Albańczyków, Rumunów, Hindusów. Jesteśmy przyzwyczajeni, co wcale nie znaczy, że otwarci.

Wysadzani w portach Sycylii i Kalabrii emigranci otrzymują pomoc medyczną, potem sprawdza się ich tożsamość, powód i cel przyjazdu. Ci, którzy chcą złożyć wniosek o azyl i zostać we Włoszech (ponad połowa), przewożeni są do niewielkich ośrodków rozproszonych po całym kraju. Pozostali umieszczani są w ośrodkach deportacyjnych, w których nie ma jednak reżimu więziennego, więc bez kłopotów mogą wyruszyć w dalszą drogę, najczęściej do Niemiec lub Szwecji.

Ośrodki dla tych, którzy poprosili o azyl, stworzyło blisko 3 tys., czyli jedna trzecia włoskich gmin. Utrzymuje je rząd, dodatkowo przekazując gminom finansowy bonus, który mogą przeznaczyć na inne cele, choćby naprawę dróg.

Kuzynka Sary, Elisa, jest asystentem społecznym w Latinie. – W takim ośrodku emigranci mogą zostać przez pół roku – wyjaśnia. – Dostają nocleg i wyżywienie, uczą się włoskiego, mogą zrobić kursy zawodowe, dzieci chodzą do szkoły. Asystenci pomagają im w codziennych sprawach, na początku po prostu oprowadzają po mieście, wyjaśniają, jakie panują u nas prawa i zwyczaje, uczą np. jak zapisać się na wizytę do lekarza. Od bardziej skomplikowanych problemów mamy prawnika, psychologa czy mediatora.

Trzy czwarte podopiecznych w Latinie to mężczyźni, zwykle bardzo młodzi. Pytam Elisę, czy nie rodzi to obaw wśród mieszkańców.

– Ludzie widzą wałęsające się po mieście grupy, to budzi lęk czy ksenofobię – odpowiada. – Ale były spotkania z mieszkańcami, władze ośrodka tłumaczyły, na czym polega nasza działalność, kim są ludzie, którzy się tu znaleźli, co w życiu przeszli. Integracja jest trudna. Oni mówią tylko po angielsku lub francusku, więc mieszkańcom trudno się z nimi skomunikować. Zresztą nie bardzo chcą.

Sara dodaje, że poczucie zagrożenia ze strony emigrantów zmniejsza się lub zwiększa w zależności od tego, co mówi telewizja. Ale zdaje sobie sprawę, że narastająca niechęć ma głębsze podłoże.

– Ja mam pracę, a to dziś przywilej – mówi. – Z wykształcenia jestem nauczycielką, ale pracuję jako sprzedawczyni w aptece, bo w szkole nie ma etatu i zjawiam się tylko „na zastępstwa”. Nieważne, bo i tak nie muszę się martwić, jak dotrwać do końca miesiąca, gdzie będę mieszkać, co będę jeść. Mówi się, że Włosi to naród poetów, marzycieli i emigrantów. Ja mam codziennie pełny brzuch, więc mogę się oddać marzeniom o Włoszech, które zgodnie z konstytucją przyjmują każdego w potrzebie, które każdemu obywatelowi, wszystko jedno czy urodzonemu w Rzymie, czy w Tunisie, gwarantują, zgodnie z konstytucją, pracę i godziwe życie. Takie marzenia to też przywilej. Ci, którzy nie mają pracy i muszą się troszczyć o podstawowe potrzeby, marzą o czymś innym. I wcale się im nie dziwię – kończy Sara.

Lekcja geografii

„Po wojnie państwo włoskie odwróciło się plecami do Morza Śródziemnego, ciążąc ku północy i za Alpami lokując swoje marzenia i interesy. (...) Od 60 lat przywiązuje się coraz mocniej do Alp, jakby w obawie, że zostanie wessane przez Afrykę” – to edytorial lipcowego numeru miesięcznika „Limes” poświęconego Śródziemnomorzu. Zarzut jakże zaskakujący na tle narzekań na słabą pozycję kraju w ramach UE, na wszechobecny chaos, który tak razi wpatrzonych w niemieckie wzory zwolenników sprawnego i dostatniego państwa, na zalew emigrantów z Afryki, którzy ten chaos współtworzą, hamują rozwój gospodarczy i żyją na garnuszku coraz biedniejszego społeczeństwa. Czy pomysł, by umocnić rolę Włoch najpierw w obszarze Morza Śródziemnego, a potem – i dzięki temu – w Europie, jest utopią, mrzonką czy ucieczką do przodu?

Włosi mają kompleks gorszego Południa, Chaoslandii, z której za wszelką cenę należy się wyrwać. Widać to w polityce: jedni nawołują, by zrzucić jarzmo Rzymu, pozbyć się obcych i stworzyć mlekiem i miodem płynącą Padanię. Inni mają w oczach tęsknotę za Ducem i w Beppem Grillo widzą opatrznościowego męża, który zaprowadzi porządek, ukróci korupcję.

Wszystko jednak wskazuje na to, że kryzysu uchodźczego nie da się rozwiązać zamykaniem granic i odsyłaniem uciekinierów do krajów ogarniętych wojną, trawionych głodem i suszą, rządzonych przez tyranów. Państwa Północy, w tym Polska, chciałyby zamienić Półwysep Apeniński w kolejne przedmurze, które zatrzyma „falę islamu” podmywającą jakoby chrześcijańskie korzenie Europy.

Historia Włoch zna wiele przykładów udanej współpracy z sąsiadami znad wspólnego morza. Bo to nie tylko Cesarstwo Rzymskie panujące nad całym ów­czesnym światem. A tym bardziej nie kolonialne mrzonki o uczynieniu z Morza Śródziemnego wewnątrzwłoskiego ­jeziora, które do dziś psują relacje choćby z Libią. Aż do połowy XIX w. włoskie diaspory w okolicznych krajach na wybrzeżu – europejskim, afrykańskim i azjatyckim – były wzorem współżycia kultur i religii, a język włoski, powszechnie znany i używany np. w relacjach międzynarodowych, był tego najlepszym dowodem.

To prawda, że centrum współczesnego świata nie leży już nad Morzem Śródziemnym. Ale to morze wciąż łączy Wschód z Zachodem i Północ z Południem. Wciąż przebiega przez nie najkrótsza droga między Oceanem Atlantyckim a Indyjskim, między Afryką a Europą. Jest szansą, nie zagrożeniem.

Włosi stoją więc przed trudnym wyzwaniem. Mogą się poddać polityce strachu i ksenofobii, mogą też, jak niegdyś, stać się mostem między kontynentami. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, akredytowany przy Sala Stampa Stolicy Apostolskiej. Absolwent teatrologii UJ, studiował też historię i kulturę Włoch w ramach stypendium  konsorcjum ICoN, zrzeszającego największe włoskie uniwersytety. Autor i… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2017