Wołanie o ślusarzy

Budowlą, która najbardziej ujęła mnie podczas pierwszej wizyty w Dakarze, nie był wcale monstrualnych rozmiarów, górujący nad stołecznym lotniskiem pomnik Odrodzenia Afryki.

13.02.2017

Czyta się kilka minut

Rzeźba spektakularnie umięśnionych i wyrywających się ku oceanowi kobiety, mężczyzny i dziecka, wykonana parę lat temu przez speców od gargantuicznych propagandowych produkcji z Korei Północnej (ich usługi od wielu lat cieszą się wzięciem w wielu krajach Afryki), przyciąga wielu turystów, którzy chcieliby wspiąć się na znajdujący się na jej szczycie taras widokowy, strzelić z tym monstrum selfie, i – last but not least – zostawić parę dolarów w dołączonym do kompleksu butiku z pamiątkami.

Atrakcja dla przyjezdnych – niewątpliwa. Dużo więcej prawdy i życia znalazłem jednak niepodal, w innej, też bardzo świeżej konstrukcji. To imponująca rozmiarem i rozmachem miejska siłownia, gdzie na dziesiątkach przyrządów rozstawionych na klifie nad oceanem mieszkańcy senegalskiej stolicy, czarni i biali, młodsi i starsi, ze słuchawkami od iPhone’ów w uszach i tacy, których jedynym majątkiem jest nie pierwszej młodości sportowy tiszert – ćwiczą z takim zapałem, jakby chodziło o przygotowanie do co najmniej olimpiady.

Pomnik chce powiedzieć ludziom, co mają myśleć i czuć. Siłownia niczego im w ich życie nie wciska, stoi tam jako czysta szansa: zamiast zbijać bąki – przyjdź popracować nad kondycją, przyda ci się w pracy, w sporcie albo po prostu dla zdrowia. Politycy (monument Odrodzenia to dzieło życia poprzedniego prezydenta Senegalu) na całym świecie mają przedziwną skłonność do przejmowania pieczy zastępczej nad mózgami, sercami i duszami swojego elektoratu, wydaje im się, że ów oczekuje od nich, że będą mu ojcem, matką, księdzem, przedszkolanką, nianią i prababką. O ile zdrowszy byłby ten świat, gdyby zamiast doskonalić się w rozwijaniu dyktatury sumień, skupili się właśnie na tworzeniu poddanym takiego otoczenia, by ci sami mogli rosnąć, rozwijać się, realizować. Na czym innym, jeśli nie na dawaniu drugiemu szansy by rozkwitał, polega i służba publiczna, i miłość?

Moja fundacja, Dobra Fabryka, przymierza się teraz do objęcia opieką szkoły zawodowej dla młodych kobiet, którą prowadzą w Dakarze siostry Franciszkanki Misjonarki Maryi. Uczy się w niej 56 pań w wieku od 17 do 24 lat, pochodzących z uboższych dzielnic stolicy, z okolicznych wsi, jest tam też sporo imigrantek zarobkowych z pobliskiej Gwinei-Bissau. Kursantki przez dwa lata mają tu zajęcia z opieki nad dziećmi (poparte pracą w żłobku – sierocińcu prowadzonym przez siostry tuż obok), z gotowania, podstaw ekonomii, obsługi komputera, savoir-vivre’u, „moralności”. Świadectwo ukończenia tej szkoły to praktycznie stuprocentowa przepustka do znalezienia pracy w którymś z zamożniejszych dakarskich domów albo hoteli, droga wyjścia ze świata, w którym na horyzoncie rysowały się koszmarne opcje: narkotyki, zarabianie na ulicy, brak szans na założenie rodziny, ryzykowna i dramatycznie niebezpieczna emigracja do Europy.

Czeka tu na nas naprawdę wiele pracy. Siostry są super, ale warunki lokalowe w internacie dziewczyny mają dramatyczne, trzeba wyposażyć w sprzęt ich „eksperymentalną” kuchnię (pierwsze blendery i miksery już zawiozłem). Myślimy o rozbudowaniu im siatki zajęć o podstawy angielskiego, kombinujemy, jak by tu zaprosić na zajęcia z kuchni europejskiej znanego polskiego kucharza (który przy okazji mógłby poznać trochę pysznych senegalskich przepisów). Te dziewczyny nie potrzebują, by meblować im głowy wzniosłymi pojęciami, im wystarczy dać szansę, z resztą sobie poradzą. Jedna z nich, 23-letnia Natalie, na moje pytanie, dlaczego przyszła do tej szkoły, odpowiedziała: „Bo chciałabym zostać dziennikarką”. Dlaczego? Bo od młodości ma ogromną ciekawość świata i mnóstwo pytań, a jedyną metodą, by poznać na nie odpowiedź, jest zostać dziennikarzem, robić wywiady z ludźmi, którzy więcej o tym świecie wiedzą. Co więc robi w szkole dla gospodyń domowych?

Przyszła tu, by zdobyć zawód, który pozwoli jej zarobić na dziennikarskie studia (a wcześniej – uzupełnić edukację na poziomie średnim, którą musiała przerwać, bo nie miała na to pieniędzy). Oczywiście, że zrobimy wszystko, by Natalie jak najszybciej mogła trafić na uczelnię i zrealizować marzenie. Patrząc na ludzi, którzy popychają innych, pociągają, nawołują, by iść za nimi tu czy tam, zastanawiam się: czy oni nigdy w życiu nie doświadczyli, ile radości daje po prostu otwarcie (albo wyważenie) zatrzaśniętych przed bliźnim drzwi?

Ilekroć jestem w Rzymie, mam szczęście jeść obiad z bezdomnymi w mieszkaniu papieskiego jałmużnika. Gotuje zwykle Enzo, człowiek z prawie 20-letnim więziennym stażem, który dzięki szansie, jaką dostał od ludzi papieża Franciszka, wyszedł z bezdomności i innych kłopotów, by dziś wspaniale pomagać tym, którzy są wciąż po tamtej stronie. Arcybiskup jałmużnik zaprasza do siebie na obiad tych, których akurat danego dnia spotka na ulicy. Ostatnio przy stole zasiadł z nami młody człowiek z Polski, który parę miesięcy temu wyjechał za pracą do Niemiec. Tam powinęła mu się noga, wylądował jako bezdomny w Mediolanie, a tamtejszy dworzec wkrótce zamienił na rzymską Via della Conciliazione. Parę razy mało nie zginął, pochorował się, zaczął pić, żeby nie myśleć o tym, w jaką wpadł kabałę. Przyszedł nie na obiad, ale prosić jałmużnika o pieniądze. Ten zapytał o sytuację, młody człowiek, cały we łzach, odpowiedział, że jasne, że chciałby wrócić do domu, ale żona pewnie go nie przyjmie. „Poproszę numer”. Jeden telefon – żona mówi, że czeka. Pół godziny później – bilet na najbliższy lot do Warszawy. Wieczorem – prysznic i „odtrucie” w papieskiej noclegowni. Kilka telefonów po znajomych – załatwiona praca. Kiedy żegnaliśmy się na warszawskim Dworcu Centralnym, nie wiedziałem, jak skończy się ta historia. Dziś wygląda na to, że skończyła się dobrze: młody człowiek pracuje, wszyscy nie mogą się nadziwić, że wrócił inny, dojrzalszy, wyciszony.

Osobiście nie spotkałem jeszcze nikogo, kogo życie realnie odmieniłyby konferencje, okrzyki lub pomniki. Jeden z papieskich tytułów może być tłumaczony jako „budowniczy mostów”. Ja mam wrażenie, że oprócz tej – ważnej – roboty, świat woła dzisiaj właśnie o ślusarzy. O egzystencjalne „pogotowie zamkowe”, które, gdy zgubimy klucz, pomoże wejść do domu. O wprawiaczy furtek do płotów, którymi pogrodziliśmy ten świat. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2017