Włókna i inne cuda

Znicz zgasł, co należy przyjąć z ulgą; żałosny moralny imperatyw nieczystego sumienia, możemy odłożyć na czas olimpiady w Teheranie.

26.08.2008

Czyta się kilka minut

Zanim w niedzielę zgasł znicz, opadła fala. Środowe porażki siatkarzy i szczypiornistów zamknęły emocjonalną część igrzysk, później trwało już tylko życie po życiu. To było jednak, zwłaszcza w przypadku siatkarzy, jak odejście kogoś bliskiego, na którego na co dzień nie zwraca się może należytej uwagi, ale którego obecność jest najważniejsza. Przez dziesięć dni w otoczeniu innych wydarzeń nieco się może o bliskim zapominało, sarkało się ogólnie na całe igrzyska, ale gdy poległ, strata okazała się najdotkliwsza, czy wręcz jedyna dotkliwa, bez ujmy dla szermierzy, cyklistów albo żeglarzy. Druga połowa ostatniego tygodnia olimpijskiego zrobiła się pusta i melancholijna niczym centrum handlowe w poniedziałek rano.

***

Żal po szczypiornistach minął szybciej; sama dyscyplina jako taka jest nieco mniej istotna, a ponadto w grze naszych było coś histerycznego, niezrównoważonego, niezależnie od poziomu możliwości i umiejętności. Nikogo mądrego po szkodzie, jaką był mecz z Hiszpanią, i to samo uporczywe walenie z dystansu, które wówczas doprowadziło do przegranej. Piłkarze nasi, zwłaszcza ci nominalnie najlepsi, zastygli w fiksum-dyrdum, chcieli odtwarzać przeszłość, zamiast, skoro nie szło, wymyślać inaczej przyszłość. Z siatkarzami jest lepiej, czyli gorzej. Im się ma mniej za złe, ale żałoba trwa dłużej i każe ponuro myśleć, że za ich zwycięstwo w ćwierćfinale oddałoby się niestety każdy inny medal. Są swawolnym Dyziem naszej sportowej wyobraźni, wolno im o wiele więcej, więcej im przebaczymy, bo też bardziej, może najbardziej ich kochamy.

Gdybanie można by uprawiać w nieskończoność, pytać się, dlaczego ta fala, która podeszła w dwóch ostatnich setach, nie zalała Włochów w tie-breaku. Zastanawiać się, dlaczego w tym meczu - ale też w meczu szczypiornistów z Islandią - nasi wyszli na parkiet niby gorsi z pochodzenia, apriorycznie słabsi, dlaczego od samego początku musieli zaczynać pogoń, biec od razu za uciekającym pociągiem.

***

Które to porównanie prowadzi mnie rączo do biegów sprinterskich, czyli do największego wydarzenia igrzysk - trzech rekordów świata pobitych przez jamajskiego chłopca nazwiskiem Bolt. Dobrze bawiliśmy widząc, jak po siedemdziesięciu metrach setki zaczął na bieżni dyskotekę, z rozdziawionymi ustami patrzyliśmy, z jaką łatwością wygrywa dwieście metrów, lecz największe na mnie wrażenie sprawiło tych parę susów od przejęcia pałeczki do mety w sprinterskiej sztafecie. Parę kroków ledwie, których nieprawdopodobna lekkość i dynamika wydawały się należeć do stworzenia z innego gatunku, powstałego w wyniku jakiejś pysznej zoofilii, harców człowieka z gepardem albo rumakiem. Przecież on w tych wszystkich trzech biegach nie osiągnął po prostu fantastycznej przewagi, on uczestniczył w innej konkurencji wespół z jakimiś niewidzialnymi istotami; ludzie widzialni trafili do niej przypadkowo, rozgrywali akurat swoje zawody na tej samej bieżni co tamci.

Bolt daje do myślenia antropologom; bez Stanisława Lema "Tygodnik Powszechny" problemu Usaina Bolta nie rozgryzie. Właściwie wszystko jedno, czy chłopiec biega na koksie, czy nie. (Długie wtrącenie osobiste: odkąd chamstwo wkroczyło do sportu, kwestia dopingu przestała mnie interesować; czy ktoś jeszcze pamięta, jak uczono go w szkole podnosić rękę, gdy ledwie musnęło się piłkę podczas bloku? Jak uczono oddawać w tenisie punkt przeciwnikowi, gdy ledwie musnęło się piłkę rakietą? Nie? Bo to było dawno temu, a nie teraz, w Pekinie, ani nawet wczoraj w Sydney. Skoro chamstwo - przestępstwo duchowe, które MKOl obchodzi jak zeszłoroczny śnieg - rozsiadło się nawet w tenisie i siatkówce, dwóch świętych dyscyplinach, i jest powszechnie tolerowane, i wręcz uznawane za normalne, doping - przestępstwo fizyczne, sankcjonowane prawem - traci dla mnie znamię zła wyjątkowego. Przynajmniej się dowiemy, co jeszcze da się z ludzkim ciałem zrobić, do czego jest ono zdolne, jakie są jego możliwości, jak szybko może przebiec setkę czy maraton, gdy je potraktować taką czy inną substancją, rozciągnąć takim czy innym walcem bioinżynierii).

No, ale miły Usain chyba niczego nie brał, może ma naprawdę te specjalne włókna w mięśniach, o których trąbi prasa, i z pewnością niewiarygodny dar, który statystycznie ma szansę się zdarzyć jak szóstka w lotku. Czy miał te włókienka także Pietro Menea, gdy bił fenomenalny rekord świata na 200 m, który przetrwał 14 lat, albo gdy wygrywał dwusetkę podczas olimpiady moskiewskiej? Menea był postacią dramatyczną, wielką, i pełną przy tym cierpienia na bieżni i w życiu; toczył niezwykłe boje z ciemnymi sprinterami, jeśli wygrywał, to o ćwierć metra: narracja miała się czym pożywić. A tu roztańczony chłopiec, czarny Apollo z i-podem, wykonujący przed startem modne gesty mizdrzenia się do kamery, zdobywa złote medale i bije rekordy jakby od niechcenia, od połowy biegu machając wesoło łapskami. Dziennikarz sportowy musi dać mu spokój, darować opis, zająć się lepiej olimpiadą krajową, taplaniem się synchronicznym, zmaganiami premiera z prezydentem z Condoleezzą w tle. Taka ekipa! Taka ekipa się nam trafiła, najlepsi na świecie, a nie ma dla nich w Pekinie dyscypliny!

***

Zaczynam uprawiać niepotrzebnie szkło kontaktowe, bardzo przepraszam, wracam do hali, gdzie właśnie ukochany Giba, to połączenie palmy z dębem, hidalgo z Radziwiłłowiczem-Birkutem, znanym od lat gestem przylizuje czuprynę, po czym psuje pięć piłek z rzędu i demontuje swój piedestał. Brazylijskim drużynom, w cokolwiek by grały, dopinguje się zawsze, lecz tym razem byłem wewnętrznie rozdarty - amerykańscy siatkarze wydzielali jakiś fluid, który magnetycznie przyciągał ku nim i który scalał ich samych z boiskiem, tak że przy obronie z parkietu zdawały się wyrastać dodatkowe ręce. Ich ścięcia były cudowne, piekielnie inteligentne, dość rzadko z armaty, częściej z namysłu, z widzenia w perspektywie. Co prowadzi z kolei do finału szczypiornistów, w którym Francuzi rozprawili się właśnie z Islandczykami, mniej więcej tak jak Bolt z rekordem świata. Lubię patrzeć na francuskie gry zespołowe we wszystkich dyscyplinach, gdyż i tu ma się poczucie obcowania z niezwykłą niekiedy fuzją racjonalności i wyobraźni; brak siły i amerykańskiego prądu Francuzi nadrabiają organizacją miejsca, tak jakby Le Nôtre projektował na boisku ogród wersalski. Znana jest, chociażby z architektury, ich przestrzenna imaginacja. Wydawać by się mogło, że w piłce ręcznej da się wymyślić niewiele nowych wariantów ataku, to przecież nie futbol, gdzie możliwości jest nieskończoność, a jednak z tej ograniczonej geometrii wycisnęli Francuzi wszystko.

Czekało się na finały gier zespołowych, gdyż te indywidualne z roku na rok, z olimpiady na olimpiadę, tracą na atrakcyjności. Nowe igraszki, jak wyścigi dziecięcych rowerków na nerwowych pagórkach, ściśniętych jeden przy drugim niczym cycki Izys, śmieszą; fajnie, że się pobawiliście, ale pora wracać, mamusia czeka już z obiadem. Sporty odwieczne, jak boks, już dawno temu zamieniły się w rozpaczliwą próbę szukania na świecie sprawiedliwości. Wciskanie guzików do liczenia ciosów zamiast dawania ogólnej oceny miało wyeliminować karczemne oszustwa, ale jeszcze pogorszyło sytuację i wtrąciło mordobicie w całkowity impas. Nawet dla lubiących pranie się po buzi dyscyplina stała się nieoglądalna. Biegi długodystansowe zrobiły się od lat śmiertelnie nudne i jakoś smutne, i tak dalej.

***

Znicz zatem zgasł, co należy przyjąć z ulgą; dosyć ostatecznie żałosny moralny imperatyw nieczystego sumienia, jaki sobie narzuciliśmy - i media, i kibice, i polityczna śmietanka europejska - śledząc rozwój sportowych wypadków, nie unosząc się zbytnio, ale też nie okazując kompletnej obojętności, możemy odłożyć na czas olimpiady w Teheranie. W Londynie będzie łatwiej (choć jeszcze łatwiej byłoby na Islandii), gdyż można mieć nadzieję, że Anglicy nie będą chcieli "zadziwić świata", że znicz wreszcie zostanie zapalony normalnie i nikt nie będzie podczas ceremonii otwarcia latał w powietrzu, co od czasu Albertville stało się estetyczną normą. Tymczasem dziś w nocy nasze media ogłosiły czas podsumowań, ważenia dziesięciu medali na szali złego i dobrego, okazało się globalnie, że jesteśmy nadal w sporcie, od wielu już lat, ni pies ni wydra, co odpowiada mniej więcej obrazowi Polski, jaką jest i jaką ma szansę długo jeszcze być. Komentator zaś, żegnając się do czasu igrzysk w Vancouver, biegnie dla społecznego przykładu uprawiać nordic walking, nieolimpijską dyscyplinę dla pajaców, żałosną w wyglądzie, lecz skuteczną na sadło, właśnie kupił sobie kijki z włókien węglowych, a włókna, jak wiadomo, czynią cuda.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2008