Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zaskoczenia nie było. Choć zdziwili się zapewne ci młodzi ludzie, którzy w XI dzielnicy Budapesztu stanęli w długiej kolejce – pewni, że wysoka frekwencja, do której dołożyli swój własny głos, będzie oznaczać problemy dla Viktora Orbána.
Węgierskie wybory na długo pozostawią swój ślad. Nie tylko z powodu niespotykanych od ćwierć wieku kolejek do urn, ale też za sprawą jeszcze głębszej polaryzacji w kraju. A także trzęsienia ziemi w partiach opozycji: po tej klęsce niemal wszyscy ich liderzy ustąpili. Niektórzy – rzecz niezwyczajna – zrzekli się nawet mandatu posła.
U siebie
Z Budapesztu do Székesfehérvár – miasta, w którym Fidesz kończył swoją kampanię – jedzie się około godziny. Miejsce to dla Orbána nieprzypadkowe: tu urodził się w 1963 r., tu ukończył gimnazjum Blanki Teleki. I to tutaj, na dwa dni przed głosowaniem, miało paść ostateczne wezwanie do mobilizacji.
Dlatego pociąg, którym zwykle pod koniec tygodnia wracają do domu ludzie pracujący w Budapeszcie, tego dnia wypełnił się także zwolennikami Fideszu, ubranymi w charakterystyczne pomarańczowe barwy. Już na miejscu dziarskim krokiem pokonywali dwa kilometry dzielące dworzec od placu ratuszowego. W większości były to osoby w wieku okołoemerytalnym.
Plac szybko wypełnił się zwolennikami Orbána, czekającymi na jego przybycie. Emeryci, ale także sporo rodzin z dziećmi. Młodzi byli praktycznie niewidoczni – choć według sondaży Fidesz wygrywa we wszystkich grupach wiekowych.
Jest w tym jakaś symbolika, że Orbán był tu witany jak król. To o tyle symboliczne, że Székesfehérvár (nazwę miasta tłumaczy się jako Biały Kamienny Zamek) to pierwsza stolica Węgier. Założone jeszcze w X stuleciu przez Gézę – ojca Stefana, pierwszego króla Węgier (ogłoszonego potem świętym). To tu aż do roku 1526 – kiedy to kraj uległ tureckiej nawale – koronowano 43 węgierskich królów.
Székesfehérvár uznawane jest za kolebkę węgierskiej państwowości, chrześcijańskiego kraju, a także „węgierskości” w ogóle. Choć „węgierskość” to za mało – określenia magyarság nie sposób adekwatnie przetłumaczyć tak, aby oddać wszystkie związane z nim sensy i emocje.
Obrońca „węgierskości”
Właśnie to słowo, magyarság, pojawiało się wielokrotnie w płomiennym przemówieniu Orbána w Székesfehérvár. Ubrana w magyarság, wizja Orbána o migracyjnym zagrożeniu, o hordach, które miałyby pozbawić Węgrów kultury i tożsamości, w jej kolebce brzmiała podniośle.
Orbán podkreślał, że osiem lat rządów jego koalicji (Fideszu i chrześcijańskich demokratów) udowodniło, iż istnienie państwa narodowego nie jest zagrożone. Przekonywał, że głos na Fidesz to decyzja przesądzająca o losie Węgier nie tylko dla obecnego pokolenia, lecz także dla kolejnych generacji. W tej wizji wojownikiem o „węgierskość”, jej obrońcą, jednoznacznie miałby być właśnie on – Viktor Orbán.
Premier dowodził, że po 2010 r. Fidesz spłacił zadłużenie, m.in. wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego, obniżył dług publiczny, oparł gospodarkę na pracy, wsparł emerytów i rodziny. Opozycja, która chce przejąć władzę, w jego wizji miałaby być synonimem wszelkiego zła. Przyjmując migrantów, rozdałaby im publiczne pieniądze – zamiast redystrybuować środki do dotychczasowych beneficjentów.
Oparcie przekazu tylko na kryzysie migracyjnym sprawia, że sukces Fideszu – jakim było uzyskanie w niedzielę 8 kwietnia konstytucyjnej większości w parlamencie – można rozpatrywać jako wotum zaufania wobec polityki migracyjnej rządu. Tym bardziej że wyniki wyborów w wielu miejscach pokrywają się z wynikami referendum w sprawie odrzucenia mechanizmu relokacji migrantów z 2016 r. (niewiążącego z powodu za małej frekwencji).
Mobilizując w Székesfehérvár zwolenników, Orbán przypomniał, że w 2002 r. „byliśmy w sobotę i poniedziałek, ale nie było nas w niedzielę”. Było to nawiązanie do wyborów, w których Fidesz uległ lewicowo-liberalnej koalicji, choć różnica była niewielka. O ile więc pozycja Fideszu jest dziś niekwestionowana, o tyle Orbán wolał przypomnieć sympatykom, że dominacja w sondażach (nieprzerwanie od 12 lat) nie oznacza automatycznego zwycięstwa.
Mobilizacja okazała się skuteczna.
Prowincja wie swoje
Węgry są krajem silnie podzielonym nie tylko w układzie miasto–wieś, ale też na linii: Budapeszt i cała reszta. Wysnuwanie wniosków o sytuacji politycznej jedynie w oparciu o to, co można zaobserwować w Budapeszcie, byłoby błędne.
I tak, w kampanii opozycja eksponowała afery rządu, dobrze udokumentowane. Sondaże wskazują, że w powszechnej opinii po 2010 r. korupcja jest większa niż za poprzedniej koalicji lewicowo-liberalnej, którą uważano ongiś za przykład krańcowy.
Jednak o ile taka wiedza ma wartość w Budapeszcie, o tyle na prowincji odwoływanie się do niej w ogóle nie działa – nawet jeśli wieś głośno komentowała rozprzedanie ziemi rolnej między klanami oligarchów powiązanych z politykami Fideszu.
Na węgierskiej prowincji dominuje przekonanie, że wszędzie tak jest, a nadużycia władzy są immanentną częścią jej sprawowania. Fidesz pozyskał 295 tys. nowych głosów (na 8,3 mln uprawnionych do głosowania) i bardzo zyskał na terenach wiejskich, odbierając część wyborców Jobbikowi, który na dwa lata przed wyborami porzucił swój prawicowy radykalizm i prezentował bardziej centrowe oblicze.
Fidesz trzyma w garści także setki tysięcy ludzi zatrudnionych w sektorze publicznym. O tym, czy ktoś będzie mieć pracę, decyduje burmistrz – najczęściej z Fideszu. Ekonomiści szacują, że realne bezrobocie nie wynosi 3,7 proc., lecz co najmniej dwukrotnie więcej. Inna rzecz, że opozycja nie była w stanie przedstawić wyborcom z obszarów wiejskich czegokolwiek, poza wizją zmiany samej władzy.
Budapeszt jest inny
W dzień wyborów niezwykle wysoką frekwencję widać było w Budapeszcie już od rana – do głosowania ustawiały się długie kolejki. Chętni napływali do późna i Narodowe Biuro Wyborcze zdecydowało, że o dziewiętnastej zostaną zamknięte nie lokale wyborcze, lecz kolejki do nich – tak aby umożliwić oddanie głosu wszystkim, którzy w nich czekali. Przy ulicy Eötvös w Budapeszcie o dziewiętnastej kolejka, i to podwójna, ciągnęła się jeszcze na 100 metrów. A i tak jeśli ktoś chciał, mógł do niej dołączyć także po jej oficjalnym „zamknięciu”.
Jeszcze więcej chętnych oczekiwało cierpliwie w XI dzielnicy – tam w czterech komisjach wyborczych, zlokalizowanych w jednym budynku przy ulicy Bocskai, do rejestru wyborców dopisało się aż 11 tys. ludzi (tj. głosujących poza miejscem zamieszkania).
Gdy dotarłem tam przed dwudziestą, kolejka miała ponad pół kilometra długości i stało w niej jakieś cztery tysiące ludzi – niemal sami młodzi. Bez wątpienia ogromna większość przyszła z nadzieją, że odsuną Fidesz od władzy. Uderzały spokój i cierpliwość. Dzielili się między sobą wodą. Jeśli ktoś rozmawiał, to na wesoło. Mało kto pewnie sądził, że ich nadzieja się nie spełni.
Tym bardziej że również w tym stołecznym okręgu jednomandatowym wygrał kandydat Fideszu – minister obrony narodowej István Simicskó. Choć jego przewaga nad Erzsébet Németh, kandydatką Koalicji Demokratycznej, wyniosła tylko 858 głosów. Wniosek był prosty: gdyby w tej dzielnicy opozycja wystawiła wspólnego kandydata, wygrałaby bez problemu. Takich miejsc w stolicy było sześć. Bez tych sześciu mandatów Fidesz nie miałby konstytucyjnej większości.
Tymczasem stawką tych wyborów była właśnie większość konstytucyjna. Fideszowi udało się zmobilizować elektorat, a nawet go poszerzyć. Po raz kolejny kunszt polityczny Orbána, jego umiejętność wyczuwania nastrojów i rozgrywania opozycji okazały się dla niej przeszkodami nie do pokonania. Polityka nie zna sentymentów: jeśli nie dojdzie do przebudowy opozycji – dziś rozproszonej i skłóconej – w 2022 r. Orbán będzie mieć czwartą z rzędu kadencję w kieszeni. ©