Przygoda jest tutaj. Adam Robiński o wakacjach, które nic nie kosztują

ADAM ROBIŃSKI, krajoznawca: Zawsze jest coś do odkrycia. Zwłaszcza że trasy podpowiadane przez Google’a często kończą się tam, gdzie zostawiliśmy samochód. Żeby iść dalej, musimy zaryzykować.

27.06.2022

Czyta się kilka minut

nad Wisłą na południu Warszawy / GRAŻYNA MAKARA
nad Wisłą na południu Warszawy / GRAŻYNA MAKARA

ADAM ROBIŃSKI: Jak zadzwoniłeś i powiedziałeś, że chcesz rozmawiać o pomysłach na wakacje, to pomyślałem, że zabiorę cię w miejsce, które posłuży za metaforę. Możesz schować kalosze do bagażnika.

MICHAŁ OKOŃSKI: O, jaki zapas wody.

Zostało mi z imprezy. Dwa dni temu skończyłem 40 lat.

Imprezowaliście w samochodzie?

Nad Wisłą, pod mostem Poniatowskiego. Generalnie nie obchodzę urodzin, ale tym razem uznałem, że powtórzymy coś, co zrobiliśmy 10 lat temu, na trzydziestkę. Mieszkałem wtedy z przyszłą żoną na Saskiej Kępie, chodziłem na mecze, bo trwało Euro 2012, i to był najbardziej imprezowy czas w moim życiu. Wróciliśmy teraz z przyjaciółmi w to samo miejsce, też była piłka, tylko grały w nią już nasze dzieci, a my gadaliśmy o nowotworach.

Tych 10 lat to mnóstwo podróży, z których niejedną opisałeś w „Tygodniku”. Trzy książki. Nominacje i nagrody.

Ale wszystko zaczęło się właśnie tutaj. To osiedle, na którym się wychowałem. Przeprowadziliśmy się w 1989 r., bo pierwsze lata życia spędziłem na Marymoncie.

Tam patrzyłeś na świat z wysokości 10. piętra, tu uciekałeś przed „chłopakami z Pragi”, jak czytałem w „Hajstrach”. Po tej kostce uciekałeś?

Wiesz, co to za kostka? To średniowieczny trakt z Warszawy do zamku książąt mazowieckich w Czersku. Rycerze tędy jeździli.

Przypominają mi się rozsiane po Europie drogi rzymskie.

A jesteśmy w Warszawie. Z tej strony jest skarpa ursynowska, a dalej Wilanów. Fajne miejsce, bo las stanowi naturalną granicę rozwoju miasta. Mój ojciec budował to osiedle, mieszkałem tu do końca studiów, potem się wyprowadziłem, ale teraz wróciłem, tylko jakieś 100 metrów dalej.

Dużo się zmieniło?

Powstał ten płotek przed nami, zaraz ci powiem, dlaczego.

Widzę: otacza jakieś wielkie drzewo.

To słynny „Mieszko”. Może mieć nawet 700 lat, jest najstarszym dębem na Mazowszu, ostańcem mazowieckiej puszczy. Dwa lata temu podpalił go jakiś pijak, więc został ogrodzony.

Bez sensu.

Wcześniej można było usiąść z dzieciakami w cieniu wielkiego dębu, przytulić go, spróbować opasać. Odgrodzono drzewo od ludzi dla jego własnego bezpieczeństwa...

I to ma być ta metafora, o której mówiłeś?

Nie, dopiero teraz będzie. Odwróć się. Co widzisz?

Ścianę lasu.

Popatrz uważniej.

Tabliczkę z napisem „Rezerwat”?

A tamte drzewa?

To też dęby?

I też stare. Po jednej stronie masz ogrodzone i wyeksponowane drzewo, które ma nawet swoje imię w naszym języku. A po drugiej jest ich co najmniej kilka. Też pomniki przyrody. Też mają swoją historię. Są dziećmi tamtego. Idziemy wzdłuż płotu i ich nie zauważamy.

Zaczynam rozumieć: czasami wystarczy się odwrócić.

Ten rezerwat był przez długi czas moim wyrzutem sumienia. Mieszkałem 500 metrów od niego, a nigdy nie byłem w środku. Kilka lat temu, podczas Nocy Muzeów, pojawiła się możliwość zwiedzenia go z przewodnikiem, ale jakoś zawsze było mi nie po drodze. Tej wiosny się zmobilizowałem. Zapisaliśmy się z tatą na wycieczkę i w środku oniemiałem. Przez 30 lat miałem za płotem coś, o czym biolodzy mówią, że jest tak cenne jak rezerwat ścisły w Puszczy Białowieskiej. Niespenetrowane, wspaniałe i dzikie.

Nic nie wiedziałeś?

Wiedziałem, że żyje tam para bocianów czarnych, ­widuję je czasem nad blokami. Akurat trafiliśmy w miejsce, gdzie budowały nowe gniazdo. Przerażony przewodnik przeganiał wycieczkę, żeby im nie przeszkadzać i nagle mu się wyrwało: „Jezus Maria, łoś!”. Pierwszy raz w życiu ­musiałem wybierać, czy patrzeć na czarnego bociana, czy na łosia.

I wszystko to w granicach Warszawy, w zasadzie bez wysiłku, za darmo.

Skojarzyło mi się to z takim cyklem książek fantasy dla dzieci, „Las ożywionego mitu” Roberta Holdstocka, w którym mowa o tym, że w Europie zachowały się fragmenty pierwotnej puszczy, gdzie fizyczności nabierają odwieczne ludzkie mity. Paleolityczni szamani, Robin Hood, rycerze króla Artura... Chodzę więc teraz wzdłuż tego płotu i myślę, że biegają za nim tury, a kiedy drzewo zwaliło się na ogrodzenie, żartowałem z dziećmi, że to welociraptory uciekły.

Skoro mnie tu przyprowadziłeś, to rozumiem, że proponujesz w trakcie wakacji zejście z utartych ścieżek. Niepodążanie za trendami wyznaczanymi przez gwiazdki w przewodniku.

Podczas Festiwalu Conrada rozmawiałem z pewnym Norwegiem, który wydał książkę o mapach. Powiedział, że jak się jedzie przez Londyn czy Nowy Jork double-deckerem i przewodnik mówi, że po lewej jest Buckingham Palace albo Chrysler Building, to trzeba patrzeć w przeciwną stronę. A po co mamy jechać na drugi koniec świata czy Europy, męczyć się, wydawać mnóstwo pieniędzy, skoro takie przygody czekają w Polsce?

Wielu z nas się wydaje, że w Polsce wszystko zostało już odkryte i zadeptane, tymczasem z Twoich książek bije przekonanie o fałszywości tego stereotypu. „Każdy ma prawo do wielkich odkryć”, cytujesz w „Hajstrach” Xaviera de Maistre’a, który opisywał wyprawy dookoła swojej sypialni.

Po pierwsze, nie wszyscy wszędzie byli. Jak wydałem „Kiczery”, usłyszałem od tylu ludzi, że nigdy jeszcze nie byli w Bieszczadach.

Nie boisz się, że znajdą się w długim ogonie podchodzących najkrótszą drogą na Połoninę Wetlińską, albo w jeszcze dłuższym na Tarnicę?

Obaj wiemy, że istnieją też Bieszczady kompletnie puste, gdzie nocą w pobliżu słychać wycie wilków. Owszem, z pewną rezerwą myślę o Tatrach, zwłaszcza widząc te zdjęcia szaleństwa wokół krokusów i tłumy pod Giewontem, ale przecież zawsze można tam pojechać w październiku.

Na wakacje jednak zalecam taką metodę: otwieram mapę Polski i wyszukuję miejsca, które nie budzą we mnie automatycznych skojarzeń. Niby zajmuję się tym zawodowo, piszę książki krajoznawcze, a ciągle mam poczucie, że tego jest mnóstwo. Owszem w lipcu wyruszę też z rodziną do Estonii, która zachwyciła mnie już przed rokiem, kiedy zacząłem pracę nad książką o Bałtyku, ale potem pojedziemy nad Pilicę, godzinę od Warszawy, a potem na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Jako krakus wzruszysz pewnie ramionami, bo dla was Jura to jak dla nas Puszcza Kampinoska: jedziesz na chwilę i nigdy nie pomyślisz, żeby naprawdę się zatrzymać.

Był taki czas, że co tydzień wyciągałem dzieci na spacer w Dolinki Krakowskie. Potrzebowały motywacji w postaci obiadu w Ikei, która u nas jest położona przy wylotówce w stronę Jury.

Założę się, że nie widzieliście nawet jednej dziesiątej z tego, co warto zobaczyć. Oniemiałem, jak pojechałem do Andrzeja Muszyńskiego na wywiad i zobaczyłem Powroźnikową Skałę. Dolina Rodanu się nie umywa.

Zawiozę cię teraz w to miejsce, o którym ci wspomniałem przez telefon. I wiesz, mam taką myśl: może nie powiemy czytelnikom, dokąd?

Czytałem już książki podróżnicze, których autorzy świadomie mylili tropy, żebyśmy nie mogli zbyt łatwo pójść za nimi.

Nie boję się, że ktoś mi to miejsce odbierze. Chodzi mi właśnie o tę metaforę zwykłego, powszedniego miejsca, które masz tuż za progiem i w którym możesz odkryć dziką przyrodę.

Na czym polega haczyk?

Nie ma żadnego. Może tyle, że na pierwszy rzut oka to miejsce wydaje się niedostępne i że lepiej pójść tam z przewodnikiem. Zwykle jak człowiek staje przed ścianą pokrzyw albo widzi jakiś podmokły teren, to myśli, że nie ma sensu dalej się zagłębiać, bo za duże ryzyko, a poza tym komary i kleszcze... Ale ono jest na tyle niewielkie, że pozwala nabrać śmiałości w eksploracji.

Czyli pierwsza jest jednak nieśmiałość?

Ja się wychowałem w mieście. Bawiłem się w chaszczach między blokami, więc dzika przyroda mnie, owszem, onieśmielała. Długo wyobrażałem sobie, że jestem małym hobbitem skulonym pod wykrotem i chowającym się przed czarnymi jeźdźcami.

No ale zostałeś w końcu podróżnikiem.

Nie lubię tego słowa.

Wolisz „wiercipiętę”, którego parę razy użyłeś w książkach?

Nieżyjący już Arkadiusz Szaraniec mówił „obieżykraj”. Fajne, bo nie ma patosu „obieżyświata” i nie uzurpuje sobie wielkich dokonań, a opisuje czynność, jaką jest chodzenie po kraju.

Rozumiem, że nie czujesz się dzieckiem natury, połączonym z nią na skutek długiego obcowania. Wielu ludzi – także przez Ciebie spotykanych i opisywanych w „Tygodniku” rdzennych – pewnie tak by o sobie powiedziało.

Nie wydaje mi się, żeby w dzisiejszym świecie, przynajmniej tym, który znam, dało się tak czuć. Gra toczy się o coś innego: żeby kolektywnie zaakceptować obecność tej natury po sąsiedzku. Nawet niekoniecznie się z nią zaprzyjaźniać, bo przecież ona wcale nie jest czymś przyjaznym.

Ulica Opieńki. Zbierałbym.

Tu się kończy Powsin, a tam masz Las Kabacki.

Wiesz, miejsce, w które jedziemy, nie ma szans na zadeptanie. To jest Mazowsze, jak mawia Lechosław Herz: wytrawny krajobraz, mając na myśli sosny na piachach aż po horyzont i bagna, gdzie śmierdzi zgnilizną. Czasem ktoś faktycznie próbuje iść tam na grzyby, ale zwykle jest za dużo wody, żeby przejść. Raz nawet odbiliśmy się, jak przywiozłem rodzinę: był październik, chłodno, żona powiedziała, że nie będziemy się moczyć, a kiedy zawróciliśmy, minęli nas inni ludzie. Pozdejmowali spodnie i przeszli, wołając: „wszystkie grzyby nasze!”.


WAKACJE Z "TYGODNIKIEM": CZYTAJ WIĘCEJ W SPECJALNYM SERWISIE NA LATO >>


Skąd się oni biorą? Tacy, co chodzą po lasach, ale też tacy, co czytają Twoje książki?

To po części ludzie tacy jak ja: mieszczuchy, które widziały trochę świata, ale potem założyły rodziny. Mają inne priorytety, ale nie chcą całkiem zrezygnować z tego, co było kiedyś, więc zaczynają jeździć po Polsce w weekendy. Coś podobnego robili zresztą ich rodzice i dziadkowie, tylko nie nazywali tego hipstersko krajoznawstwem.

Ale na spotkania autorskie i festiwale przychodzą też ludzie starsi, którzy odnajdują w moim wałęsaniu się po Polsce swoje wspomnienia. Widzą siebie sprzed lat i wspominają czasy beztroski.

Beztroski?

No właśnie. Przecież w moim życiu nie ma jej za grosz. Być może wbrew obrazowi wykreowanemu w książkach, przede wszystkim jestem rodzicem, a dopiero potem pracuję nad tekstami.

Mój starszy syn choruje na cukrzycę typu pierwszego, a ja jestem przyspawany do smartfona, na którym kontroluję jego odczyty cukru. Gdy w południe Kazik wraca ze szkoły, dla mnie kończy się wszelka praca. Od dwóch lat wszelkie wyjazdy wymagają nieustannej logistyki: kiedy żona ma luźniej, kiedy babcia może pomóc itp.

W książkach faktycznie tego nie widać. Może poza podziękowaniami dla najbliższych w dedykacjach. Zastanawiałem się, jak przyjmują to, że znikasz.

Ale czy ja znikam? Przez pięć dni jestem i zajmuję się dziećmi w zasadzie non stop. Andrzej Muszyński pięknie powiedział, że nawet jak jedzie na Atacamę, musi mieć w kieszeni klucze od domu, Robert Macfarlane z kolei, że jest autorem literatury drogi, który nie lubi podróżować. Ja bardzo lubię podróżować, ale to nieznaczny element mojego życia.

No, dojechaliśmy. Czas założyć kalosze.

Kalosze? Ty zakładasz wodery.

Nic się nie bój. Chodzi o to, żebym wiedział, którędy cię poprowadzić.

Na jak długo idziemy?

Na jak długo chcesz.

No i zobacz: ściana pokrzyw. Komu chciałoby się przez nie przechodzić?

Podnoszę ręce wysoko. A kleszcze?

Później na łące może być ich sporo, ale ja mam takie szczęście, że mimo całego wiercipięctwa nigdy żadnego nie złapałem, choć łaziły po mnie mnóstwo razy. Zawsze, jak o tym mówię, to sobie myślę, że na pewno dziś będzie ten pierwszy raz...

Zobacz: malowniczy, zarośnięty kępami wierzby staw. W latach 60. mieszkańcy tej okolicy umyślili sobie, że chcą mieć kąpielisko. Wcześniej było tu bagienko, trochę je uregulowano. Tu, gdzie stoimy, był kiosk z drożdżówkami. Wiem, bo kolega, który mieszka niedaleko, zrobił całe śledztwo dotyczące tego krajobrazu.

Jak mówiłeś o beztrosce, pomyślałem, że w Twoich książkach dużo jest czasu pionierskiego. Pokolenia rodziców czy dziadków, ojców założycieli krajoznawstwa, którzy – jak wspomniany Herz czy Mieczysław Orłowicz – wytyczali pierwsze szlaki turystyczne na Mazowszu czy w Bieszczadach. Tylko czy ten czas pionierski nie skończył się wraz z nimi?

Zawsze jest coś do odkrycia. Nasze pokolenie zamieniło szlaki, które oni rysowali, na trasy podpowiadane przez Google’a, ale zauważ: te trasy często kończą się tam, gdzie zostawiliśmy samochód. Czegoś, czego nie ma w internecie, nie da się już tak łatwo „sprawdzić”. Trzeba zaryzykować.

Po obejrzeniu filmu „Duch śniegów” chciałem wiedzieć, jak powstał. Pisarz, który pojechał do Tybetu z fotografem, żeby poznać świat śnieżnej pantery, nazywa się Sylvain Tesson. Kilkanaście lat temu spadł z dachu. Przeżył, ale leżąc w szpitalu obiecał sobie, że przejdzie pieszo całą Francję. W trakcie tej pielgrzymki napisał, że ścieżki wydeptane przez zwierzęta są najniższym stopniem nomenklatury dróg. Ogromnie mi się to spodobało: autostrady, drogi ekspresowe, drogi wojewódzkie, drogi inne i wreszcie drogi saren. Ile razy wchodziłeś na czyjś trop nie zdając sobie sprawy, że wcale nie ludzką ścieżką idziesz, a np. rodziny dzików?

Doszliśmy. Fajna sprawa, słyszysz?

Droga.

Ona jest 50 metrów stąd. A tutaj, choć może trudno w to uwierzyć, jest rzeka, przed wiekami oddzielająca włości dwóch rycerzy. Jeszcze niedawno było w niej pełno wody, teraz idziemy po suchym dnie, ale jak dojdziemy do tamy, zobaczysz jej mnóstwo. Zainteresowałem się tym miejscem, kiedy zacząłem pisać „Pałace na wodzie”. To centrum lokalnego życia pozaludzkiego. Możesz spotkać łosia, zimorodki i wydry. Rodzina dzików łazi, nietoperze latają.

Ciekawe, co to za rośliny. Wyglądają jak jakieś mikrobambusy, poczekaj, sprawdzę. Jest taka pożyteczna aplikacja, która rozpoznaje... Kropidło wodne.

Ogromne to kropidło wodne.

Kojarzysz didgeridoo? Instrument dęty Aborygenów? W polskich realiach można go robić z barszczu Sosnowskiego, który też bywa gruby i wydrążony w środku. Ważne, żeby łodyga była wysuszona, bo barszcz może strasznie poparzyć.

A tu gąszcz taki, że nie ma którędy przejść. Dżungla jak na filmach wojennych z Wietnamu. Jeszcze ta wilgoć przy dzisiejszej temperaturze...

Rozumiem, że jesteśmy pośrodku rzecznej doliny.

Te doliny to kolejny pomysł na wakacje. Znajomi spływali w długi weekend Wisłą od Kozienic do Warszawy. Rozbijali się gdzieś przy brzegu albo na bezludnych wyspach, wieczorami palili ogniska. Naprawdę nie trzeba w Tatry albo nad Bałtyk: Wisła jest jedną z wizytówek Polski i kompletnie jej nie znamy.

Dla kogoś, kto się interesuje roślinami, to miejsce musi być rajem. Parę tygodni temu było żółto od kosaćców. Krzaki mięty mają z półtora metra: jak wracam do domu, to sobie biorę do zaparzenia.

Uważaj, bo tu są zatopione jakieś pniaki.

Tama.

To kręgosłup wszystkiego. Jakbyś to zobaczył z góry, dostałbyś krajobraz innej planety. Wodne labirynty. Dywany zieleni, która ma różne odcienie. W zimie różne odcienie szarości...

„Wędrowcze, nie bój się, nic złego cię tu nie spotka, tylko uniesienie”, napisałeś w „Hajstrach”.

Tak, to są te momenty, w których doznaję uniesień.

Przejdziemy po niej?

A to są te momenty, w których trzeba podjąć decyzję: jeśli stracisz równowagę, czy spadasz do głębokiej wody i ryzykujesz utopieniem aparatu, czy na drugą stronę, gdzie się możesz nieźle połamać.

Może po prostu nie stracę równowagi.

Odsuniesz te krzaki? Zobacz: kopczyk zapachowy bobra. Kiedy jest świeży, unosi się nad nim słodki aromat piżma. Mógłbym się wytarzać, wrócić do domu i zachwycić żonę. Klasyczne znakowanie terytorium, sygnał dla innych bobrów: „Tu żyje rodzina, nie wchodzić”.

Teraz chyba zawrócimy, bo może być za głęboko. Czy to jest ryba?

Raczej wielka kijanka.

Ale ryba też przepłynęła. Fantastycznie, bo kiedy w jakimś miejscu pojawiają się ryby, wiesz, że zaraz będzie tam masa innych stworzeń, np. czaple.

Żona mi ostatnio powiedziała, że według jakichś badań jako ludzie 90 proc. czasu spędzamy w zamkniętych pomieszczeniach. Przecież to przerażające, przeżyć prawie całe życie pod dachem, a często także bez jakiegoś szerszego widoku. W komforcie, który jest tak naprawdę pozorny.

Tutaj jest naprawdę pięknie.

Werner Herzog potrafi w swoich filmach pokazać ziemię jak obcą planetę. Myślę o tym, jak o nanoszeniu na znany nam obraz kolejnych warstw albo filtrów Photoshopa. Niby ciągle patrzysz na to samo, ale widzisz coś zupełnie innego. Zanim się zacząłem zajmować bobrami, chodziłem przecież trochę po Polsce, a nie zdawałem sobie sprawy z ich obecności. Teraz widzę je wszędzie.

A moja ostatnia zajawka to nietoperze. Byliśmy w zeszłym roku na wakacjach w Beskidzie Niskim. Ja w takich sytuacjach staram się nie myśleć o pracy, ale któregoś dnia pojechaliśmy do Izb i przypadkiem trafiliśmy na lokalny festiwal. Akurat się odbywał wieczór z nietoperzami, pani zaprosiła chętnych w okolice cerkwi, gdzie mieszkają, i opowiadała o nich przez dwie godziny w taki sposób, że wpadłem po uszy. Jeszcze zobaczyłem, jak wylatują nocą na łowy.

Pamiętam, że napisałeś potem tekst do „Tygodnika”.

No a teraz kupiłem sobie urządzenie, które się nazywa detektor heterodynowy, ono przekłada ultradźwięki na coś, co możemy usłyszeć. Czasami szwendam się tu cały wieczór, a potem wracam nad staw, od którego zaczęliśmy, siadam i nasłuchuję. Wiesz, echolokacja polega na tym, że nietoperze w zasadzie cały czas krzyczą. To mocna rzecz, usłyszeć, że w tym sielskim krajobrazie jest tyle dźwięku.

My teraz słyszymy ptaki. Brzęczą ważki. Chlupie woda pod naszymi stopami. Co jakiś czas dobiegają odgłosy samochodów.

A tam masz żaby, nietoperze i ptaki, które nie zdążyły jeszcze zamilknąć przed nocą. Kolejna warstwa, już nie tylko obraz, ale i dźwięk.

I wszystko to 20 minut od domu.

A wiesz, że gatunki nietoperzy możesz rozpoznać w locie dzięki częstotliwości, na której echolokują? Wizualnie nie jesteś w stanie tego zrobić.

Zapytałeś mnie na początku, dlaczego ja to robię, prawda?

Pewnie chciałem zapytać.

Dla mnie to taki Netflix. Masz poczucie, że siadasz i tyle się dzieje, że nie starczy doby, żeby się tym nacieszyć.

Pamiętam, jak cytowałeś kiedyś Rogera Deakina, który podróżując przez Polskę opisywał nie jakieś tam domy z drewna, tylko za każdym razem pisał, z jakiego gatunku drzewa zostały zbudowane. Jak lutnik, który patrząc na gitarę, widzi nie drewniane pudło, tylko klon i świerk albo mahoń i palisander.

Ale żeby zacząć to widzieć, w pewnym momencie trzeba się zatrzymać. I ­odkrywać nie tylko kolejne warstwy, ale i skale. Zobacz: usiedliśmy. Mamy ­dookoła krajobraz doliny rzecznej ­nizin, ale pod stopami metr kwadratowy wody. A w niej rośliny, kijanki, ślimaki, nad nimi ważki, tyle przejawów życia...

Mamy taki zimowy rytuał, że oglądamy reality show „Ucieczka na wieś”. Brytyjskie rodziny wyprowadzają się z miasta i szukając nowych domów w sielskim krajobrazie przeżywają rozmaite przygody. W jednym z odcinków pewna pani organizowała „zajęcia dla przepracowanych”. Brała ich na łąkę, wyznaczała taśmą metr kwadratowy i kazała ją zinwentaryzować. Niekoniecznie nazwać wszystkie gatunki, ale chociaż je wskazać. Nie mogli przestać. I my teraz chyba też robimy coś podobnego.

Ale fajna zabawa.

I jeszcze jeden aspekt: żyjemy w świecie, w którym wszystko coś kosztuje. Ekonomia tworzy bariery nie do przejścia, szczególnie w czasach drożyzny. Coraz częściej mówię: „Mnie na to nie stać”, a tu mam wszystko za darmo. Gdybym nie miał jakichś zobowiązań, siedziałbym tu cały dzień, ucinając sobie jeszcze drzemkę przy okazji, a potem wracał jako lepszy człowiek.

Zobacz, a tam przeszło coś w większej skali.

Łania.

Sam widzisz. Pójdziemy teraz na drugi brzeg.

Poczekaj, a co to jest?

Fotopułapka, którą postawił lokalny aktywista. A skoro ją postawił, to znaczy, że musi tu być spora aktywność bobrów. Poproszę, żeby przysłał nam zdjęcia, zrób tylko miły uśmiech.

Tam dalej jest żeremie, wejdę do wody i ci pokażę wlot do jamy bobrów. Tutaj mamy klasyczny wodopój. Ten fragment rzeki był przed rokiem niedostępny, ale jak masz w sobie cierpliwość, to wiesz, że prędzej czy później zdołasz gdzieś wejść.

No i jest drzewo-obserwatorium. Przewaliło się tej zimy pod śniegiem i pochyla się nad łąką. Kiedy poniżej stoi woda, to bobry, które nie mają naturalnych wrogów w powietrzu, niczego się nie obawiają. Włazimy, tylko lepiej nie spadnij, poniżej może być głęboko.

Może to nieprawda, że tego się nie da zmonetyzować. Może są ludzie, którzy chętnie zapłacą za taki surwiwal.

Rebecca Solnit napisała, że ludzie płacą grube pieniądze za karnet na siłownię i się zamęczają, wykonując czynności, które kiedyś były elementem ich codziennego życia.

Myślałem o tym, że często cytujesz innych autorów. Podróżników, przewodników, ludzi, których spotkałeś, albo takich, którzy zapisali coś wiele lat temu.

Mam wtedy wrażenie, jakbym szedł obok nich. Ale staram się wybierać miejsca, w których stać mnie na własną refleksję. Żeby nie przegadać swojego pisania cytatami. I nie skupiać się na dębie Mieszku kosztem pozostałych.

A co myślisz o takich wakacyjnych pomysłach, jak np. przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego, przejechanie Wiślanej Trasy Rowerowej albo zdobywanie Korony Gór Polski? Niektórzy chcą mieć jasno wytyczony cel, a najlepiej wyzwanie.

Każdy powód jest dobry, żeby wyjść z domu. Tylko można sobie powiedzieć, że zdobywamy „Koronę Warszawy”. Albo przechodzimy główny szlak Puszczy Kampinoskiej. A znajdą się tacy, co po tolkienowsku wyjdą za próg, będą improwizować i na każdym kroku coś im się wydarzy. Krajoznawstwo dlatego jest fajne, że pozwala na wiele bez nakładania presji.

Wszystko, co widzisz dookoła, to tama. Przed miesiącem ta wielka wierzba wyrastała jakby na środku basenu. Teraz woda już tu nie dopływa. Zobacz, jak niepozorne wydają się ich konstrukcje. Trochę mułu, trochę wikliny, parę patyków, a w efekcie powstaje fosa. Łatwo to przeoczyć.

A tamto drzewo z kolei – też na nie wejdziemy – daje szerokie pole widzenia. Andrzej Stasiuk użył w jakimś wywiadzie frazy „komfort dalekiego patrzenia”. Bardzo mi się spodobało, często do niego wracam, bo to jest coś, o co mi chodzi, kiedy wyjeżdżam z miasta. Tam widzę co najwyżej do następnego skrzyżowania, a tu wchodzę na drzewo i widzę płaski naleśnik Mazowsza.

To jeszcze jeden cytat, znowu z Herza. Nauczyciel zabrał kiedyś jego klasę na ­wycieczkę, zaprowadził w miejsce takie jak to i kazał zamknąć oczy. Kiedy je otwierali, to był moment resetu. Nagłe zauważenie tego, co jest dookoła. Najpierw się śmiali, ale ­potem nauczyli się doceniać mądrość tego prostego gestu. Zamykasz oczy, otwierasz i świat jest przed tobą w chwili stworzenia.

Wiesz, to, co teraz robisz, jest jak rytuał.

Możemy wracać, prawda?©℗

ADAM ROBIŃSKI jest pisarzem, krajoznawcą, certyfikowanym przewodnikiem po Kampinoskim Parku Narodowym i stałym współpracownikiem „TP”. Opublikował „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” i „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Obieżykraj