Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od bodaj dwóch lat “jedna pani drugiej pani" (a łańcuszek ten się oczywiście wydłużał) powtarzała bowiem ze zgrozą, że podobno ks. Mieczysław był “TW" i donosił na Papieża. Za szeptaną pocztą w końcu podążyły media. Jacyś dziennikarze dopadli Malińskiego i spytali, czy rzeczywiście był? A on im odpowiedział, że nic podobnego, co już było naruszeniem dobrej sławy, bo ludzie odruchowo zwykle myślą, że przecież nie ma dymu bez ognia.
I oto wróciliśmy do początku, bo skąd mogła wyjść plotka, jak nie z IPN-u: przed widzami i przed Moniką Olejnik stanęli ks. Mieczysław Maliński i Leon Kieres. Ks. Maliński nie mógł się bronić, bo poza “mówi się" nie przedstawiono dowodów. Ale stamtąd właśnie, skąd wyciekły pomówienia, usłyszeliśmy, że zweryfikowanych, niezbitych dowodów nie ma. Było oczywiste, że ten trudny do wytrzymania, absurdalny spektakl uczyniony z udręki księdza jest ewidentnym owocem “dzikiej lustracji", opartej na strzępach nieodpowiedzialnie wyniesionych z IPN informacji o tym, że Maliński figuruje w jakimś katalogu. Teraz już wszyscy mogli zobaczyć, na czym taki sposób “oczyszczania pamięci" i “ujawniania prawdy" polega.
Ks. Mieczysław na szczęście wyszedł z tego cało. Nie dlatego, że coś udowodnił, bo przy takim ustawieniu sprawy niczego się udowodnić nie da. Nawet nie z braku dowodów, ale dlatego, że absurd i koszmar stawiania człowieka w takiej sytuacji stał się chyba dla wszystkich oczywisty. Nie wiem, co myślą głosiciele poglądu, że trudno, bo gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Chciałbym tylko przypomnieć to, co ongiś powiedział abp Życiński: “Panowie, tu nie o drwa chodzi, ale o człowieka".