Wierzchołek strachu

Totalitaryzm jest jak wirus, który nigdy nie opuszcza naszego ciała – pisze Herta Müller w najnowszej książce.

07.04.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Marko Priske / LAIF / CZARNY KOT
/ Fot. Marko Priske / LAIF / CZARNY KOT

„To, co piszę, muszę zjeść – czego nie napiszę, pożre mnie”. Tak Herta Müller tłumaczy powody, dla których wciąż powraca do doświadczenia totalitaryzmu. Pisanie jest dla niej gestem obronnym. Reakcją ciała, które poddano torturze, odpowiedzią umysłu, który co prawda nie dał się zniewolić, ale płaci za to straszliwą cenę. By przetrwać, trzeba pisać, przyswoić w zapisanym to, co niszczy i obezwładnia.

Znamy podobne opowieści. Historia dwudziestowiecznych reżimów jest dobrze udokumentowana i opisana. A jednak w relacji Müller jest coś wyjątkowego. Pisarka nie tworzy całościowego obrazu dyktatury, wielkiej panoramy, na której widać obrysowanych grubą kreską winowajców i zgnębionych. Przedkłada nam detale (opisy codziennych aktywności, przypadkowych spotkań, rozmów czy obserwacji), wywołując efekt, nazywany przez krytyków „nakłuwaniem”. Jej teksty kłują, dotkliwie uwierają.

W wydanym właśnie tomie esejów „Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek” noblistka powiada, że „literaturze” nie jest nic winna, nie musi się z nią rozliczać, bo tak naprawdę interesuje ją coś innego. Jest dłużniczką „przeżytego”. Tylko o tym, co przeżyte, chce mówić i pisać. Pragnie wypowiedzieć to, co otaczało ją niegdyś, gdy mieszkała w totalitarnym państwie, i to, co otacza ją teraz, gdy próbuje się uwolnić od demonów przeszłości.


Nie do zniesienia


Jej książka składa się z okolicznościowych przemówień, odczytów, wykładów, laudacji i esejów. Za każdym razem pisarka obiera inny punkt wyjścia i za każdym razem dociera do tego samego doświadczenia, które usilnie, na różne sposoby, próbuje wyrazić. Daje nam do zrozumienia, że życia w komunistycznej Rumunii nie da się porzucić. Przeszłość powraca i przykleja się do teraźniejszości. Czegoś takiego nie można przepracować, pokonać za pomocą opowieści, zamknąć w archiwum pamięci (jednostkowej czy zbiorowej). Totalitaryzm jest jak wirus, który nigdy nie opuszcza naszego ciała. Można jedynie podejmować kolejne próby opanowania zgubnych efektów nieuchronnej choroby.

Müller zaczyna od niewielkiej wioski, leżącej w niemieckojęzycznej części Rumunii, w której spędziła dzieciństwo. Wychowywała się w rodzinie nazisty, któremu po wojnie udało się uniknąć aresztowania. Ludzie, którzy otaczali ją za młodu, albo nie potrafili, albo nie chcieli rozmawiać. Swoje doświadczenia skrywali przed innymi i w milczeniu wykonywali codzienne obowiązki. Tylko czasem jakiś odprysk bolesnej przeszłości przedzierał się przez porozwieszane wszędzie zasłony.

Życie na wsi Müller opisała później w swej debiutanckiej powieści pt. „Niziny”, której publikacja nie mogła ujść uwadze rumuńskich władz. Pisarka mieszkała już wtedy w Timiszoarze, dokąd wyjechała w wieku siedemnastu lat, by kontynuować naukę. Po latach wspominała, że był to dla niej decydujący moment. W tym samym wieku jej ojciec wstąpił do SS. Wiedziała, że jeśli nie chce być taka jak on, nie może pójść na żadne ustępstwa wobec komunistycznego reżimu. Jeszcze w czasie studiów związała się z grupą pisarzy, którzy utworzyli Aktionsgruppe Banat. Od tej chwili była obiektem permanentnej inwigilacji. Próbowano ją skłonić do współpracy, rozpuszczano szkalujące ją plotki, wzywano na przesłuchania, odbierano jej paszport, nachodzono w domu, grożono i poniżano. Pozostała niezłomna, za co służby postanowiły ją ukarać.

W tekście pt. „Cristina i jej atrapa” Müller opowiada o działaniach Securitate, których celem było zdyskredytowanie jej w oczach rumuńskich, a zwłaszcza zachodnich intelektualistów. Założono jej dwie teczki: jedna należała do „ofiary systemu”, druga do „atrapy”, którą wymyślili funkcjonariusze, by przekonać środowisko, że pisarka jest tajniakiem. Konsekwentnie sprzeciwiała się dyktaturze, nigdy nie uwikłała się w dwuznaczną relację z władzą, a jednak atrapa rzucała cień na wszystkie jej relacje. Tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele znali prawdę. Reszta, nawet jeśli chciała, nie mogła uwierzyć w powtarzane przez Müller zapewnienia o niewinności, albowiem wszystko wokół było zarażone kłamstwem.

Władza prowadziła z nią perfidną grę. Oprócz przemocy fizycznej, doświadczanej podczas napaści, aresztowań i przesłuchań, służby stosowały także przemoc emocjonalną, sączoną po kropelce, podawaną cierpliwie i konsekwentnie. Gdy pisarka wychodziła do pracy, tajniacy włamywali się do jej mieszkania. Żeby zaznaczyć swą obecność, zostawiali ślady: odrobinę odsunięte od stołu krzesło, przestawiony czajnik, niedopałek papierosa. Znaki, które miały jej przypominać, że nigdy nie jest u siebie, że to nie jest jej dom, że nawet jej ciało należy do partii.

Wytrzymała w Rumunii jeszcze wiele lat, zanim w 1987 r. zdecydowała się na wyjazd do Berlina. W jednym z esejów pisze, że wciąż jeszcze mogła się poruszać o własnych siłach, ale cała reszta przestała działać. Nie wiedziała już, co ma ze sobą zrobić, gdzie szukać sił, by bronić się przed ciągłymi – coraz wymyślniejszymi – atakami. W Berlinie jej sytuacja życiowa uległa zmianie, jednak demony przekroczyły granicę razem z nią: odbierała anonimy, wysyłano do niej szpicli, wciąż jej grożono i szkalowano.

Ale to nie wszystko. W książce znajduje się kilka tekstów, w których Müller opowiada o swym przyjacielu Oskarze Pastiorze, niemieckojęzycznym poecie, jak ona urodzonym w Rumunii. W 1945 r. Pastior został zesłany na przymusowe roboty do sowieckiego łagru, gdzie spędził kilka lat. Podobny los spotkał jej matkę. Müller chciała zrozumieć i opisać obozowe doświadczenie. Namówiła Pastiora, by opowiedział jej o swym pobycie w Donbasie. Ich współpracę przerwała nagła śmierć pisarza w 2006 r.

Cztery lata później okazało się, że po powrocie do Rumunii Pastior był nękany przez Securitate i zgodził się na współpracę ze służbami, o czym nigdy publicznie nie wspominał. Dla Müller był to potężny cios. Przeszłość powróciła raz jeszcze. „Gdyby Pastior żył – pisze w książce – przy każdej wizycie nalegałabym, żeby przeczytał swoje akta i sam o nich napisał. Ale za każdym razem brałabym go przy tym w ramiona”.


Wielkie ciało i mały silnik


Ojciec pisarki był kierowcą ciężarówki. Pewnego dnia ich dom w banackiej wsi odwiedził sąsiad. Zatrzymał się na podwórku, długo wpatrywał się w samochód, obszedł go kilka razy, a potem powiedział: „Takie wielkie ciało, a taki mały silnik”.

Müller powraca do tego zdania w mowie dziękczynnej z okazji przyznania jej Nagrody Literackiej im. Waltera Hasenclevera. Na czym polega jego nieodparty urok? Przede wszystkim na tym, że można się nim posłużyć w wielu różnych kontekstach. W każdym z nich przytoczona fraza wskazuje jednak na fundamentalną sprzeczność między tym, co widziane, a tym, co skrywane, między powierzchnią a głębią, między pozorem a prawdą. To pęknięcie, które dzieli nasze doświadczenie na nieprzystające do siebie części, jest dla Müller podstawą każdej opowieści, każdego wypowiedzianego przez nas zdania.

Pamiętamy, że celem pisania jest wyrażenie tego, co przeżyte, by bolesna przeszłość nie przejęła nad nami kontroli. Ale nie wystarczy nazwać rzeczy po imieniu, nie wystarczy zanotować na kartce kilku zdań. Między słowami (czyli ciałem) a rzeczami (czyli silnikiem) niemożliwa jest bezpośrednia relacja. Müller raz po raz powraca do tej wyjściowej przeszkody, próbując ją zrozumieć, wyjaśnić i przezwyciężyć.

Odbierając Berlińską Nagrodę Literacką powiedziała, że nie ufa językowi. Gdy mowa próbuje przedstawić coś dokładnie, zawsze odwołuje się do czegoś innego, kradnie to, co do niej nie należy. Tylko w ten sposób – okrężną drogą – słowa mogą nawiązać kontakt ze światem i z tym, co przeżyte. Co to oznacza? Przede wszystkim fiasko każdej literatury, która próbuje naśladować rzeczywistość. Według noblistki powieść nie jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu, nie jest neutralnym medium naszych uczuć czy doświadczeń. Do świata możemy się zbliżyć wyłącznie za pośrednictwem zmyślenia, podejmując z językiem grę, rozciągając go na wszystkie strony, a kiedy trzeba – przykrawając.

Igranie z mową – powiada Müller – jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym i ryzykownym. W samym sercu fikcji rodzi się bowiem prawda, która jest tym, co przeoczyliśmy w rzeczywistości. Zwłaszcza w tej rzeczywistości, która została opanowana przez kłamstwo totalitaryzmu. Gdy nie można być pewnym żadnej rzeczy, żadnego gestu ani uczucia, potrzebny jest oręż w postaci zmyślenia. Fikcją uderza się w kłamstwo, które – paradoksalnie – nie potrafi unieszkodliwić tylko jednego rodzaju prawdy: tej mianowicie, która wyłania się z wnętrza wolnej wyobraźni.

Podczas bankietu noblowskiego pisarka powiedziała, że literatura nie może zatrzymać dyktatorów, nie może zniszczyć imperiów, ale potrafi w słowach wynaleźć prawdę, która daje nam wgląd w to, co dzieje się w nas i wokół nas. Jest niczym lampa czerpiąca energię z niezależnego źródła, której tymczasowe światło pokazuje kształt świata.

Müller często powtarza, że tworzenie tekstu przypomina literowanie doświadczenia, przeszukiwanie językowej pamięci i słowników, wchodzenie w obręb błędnego koła słów, które tylko od czasu do czasu wskazują istotę rzeczy. Pisanie jest nieodzowne, bo tylko z jego pomocą można obronić się przed naporem niszczycielskich sił, ale jest też przedsięwzięciem niezwykle wymagającym, wręcz niemożliwym, bo polega na zmuszaniu słów do działania wbrew językowym prawidłom.

„Nic się nie zgadza i wszystko jest prawdą” – powiada Müller.


Przełamywanie strachu


Są w tej książce dwa fragmenty, które wydają się szczególnie ważne. Obydwa opowiadają o bezradności człowieka w konfrontacji z nieludzką maszyną totalitaryzmu, ale też o znikomych zwycięstwach, jakie można było odnieść w tej nierównej walce.

Gdy ataki ze strony służby bezpieczeństwa przybrały na sile, pisarka znalazła wytchnienie w lekturze. Sięgała po książki, gdyż była to jedna z niewielu czynności, którym można było się oddawać w całkowitej tajemnicy przed szpiclami i urządzeniami szpiegowskimi. Do lektury popychał ją także lęk: mieszanka strachu przed życiem, którego nie dało się zaakceptować, i strachu przed śmiercią, na którą – mimo powracających myśli o samobójstwie – nie chciała się zdecydować, by nie wyręczać władzy. Była to jednak lektura szczególna, polegała bardziej na trawieniu niż zdobywaniu wiedzy. Müller pisze, że czytała nie oczami, lecz „z ręki do ust”. Pochłaniała kolejne stronice, by nakarmić wygłodniałe, udręczone ciało. Gdy wybierała następną książkę, poprzednia została przez jej umysł i ciało całkowicie wchłonięta, pożarta, strawiona. Nie zostawało z niej nic – żadna myśl, do której można by wracać, żadna informacja, którą można by się posłużyć w przyszłości. A jednak to właśnie dzięki tym czytelniczym sesjom, przypominającym reanimację po poważnej zapaści, udało jej się przetrwać kilka krytycznych momentów. „W moim przypadku – powiada pisarka – można by zawsze mówić czytać, lesen, zamiast żyć, leben, i tak różnią się tylko jedną literą. Tak jak tylko jedną różni się po niemiecku pisanie, schreiben, od krzyczenia, schreien”.

Druga historia dotyczy zdarzenia ze szkoły. Podczas okolicznościowej akademii Müller miała wyrecytować propagandowy wiersz. Nauczyła się go na pamięć i wielokrotnie powtarzała, by nie zawieść nauczycieli. Ale gdy nadeszła chwila występu, mimowolnie zastąpiła propagandowy kawałek wierszem o jaskółce. Uczyniła to pod wpływem impulsu, który pojawił się po przekroczeniu punktu największego strachu, po osiągnięciu jego wierzchołka, za którym wszystkie obawy zaczęły się przełamywać i słabnąć. Zobowiązania zostały anulowane, zależność od nauczycieli wydawała się całkowicie nierealna. W miejscu formuły potwierdzającej uległość wobec władzy pojawiły się autonomiczne słowa.

Po recytacji strach powrócił. Müller została ukarana dwutygodniowym „karcerem” (podczas zimowych ferii nie mogła wychodzić z domu). Ale wspomnienie tamtego młodzieńczego oporu dodawało jej sił, gdy przemoc systemu stawała się trudna do wytrzymania.

Eseje Herty Müller nie są jedynie świadectwem dotkliwych przeżyć. To raczej laboratorium, w którym pisarka na nowo podejmuje próby zneutralizowania śmiercionośnej trucizny wciąż krążącej w jej żyłach, wciąż obecnej w krwiobiegu dzisiejszych społeczeństw. Wysiłek ten ma jeden cel: chodzi o to, by totalitarna machina przestała być tak monstrualnie duża, a prawda powiększała swe rozmiary, zamiast niknąć na marginesach opowiadanych historii.


Herta Müller „Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek”, przeł. Katarzyna Leszczyńska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2014