Nigdy nie byłam słowem

Według Herty Müller mówi się wbrew innym, wbrew sobie i wbrew mowie. Ale mówi się też zawsze z tęsknoty za innymi, a także dla samego języka – z nadzieją, że uda się zapleść jego nić.

22.04.2013

Czyta się kilka minut

Herta Müller, Barcelona, czerwiec 2012 r. / Fot. Toni Albir / EFE / FORUM
Herta Müller, Barcelona, czerwiec 2012 r. / Fot. Toni Albir / EFE / FORUM

Na początku nie było słowa.

W banackiej wsi, w której urodziła się Herta Müller, panowało milczenie. Właśnie tak: „panowało”, czyli roztaczało władzę nad światem. Chłopi – potomkowie szwabskich osadników, którzy żyli na tym kawałku ziemi obok Rumunów, Węgrów i Serbów – woleli milczeć. Müller wspominała po latach, że codzienne czynności wykonywano w ogłuszającej ciszy. „Były instynktowną, niemą pracą, głowa nie podążała ich torem, ale nie miała też własnych, odmiennych dróg”. Komunikacja odbywała się za pomocą ukradkowych gestów. Dzięki nim budowane było porozumienie między mieszkańcami wsi – tajemne przymierze, którego nikt nie musiał potwierdzać.

Z czego brała się ta zmowa milczenia? Ze wstydu... Chłopskiego wstydu przed mówieniem.


ŚWIAT ZASTYGŁY W BEZRUCHU


„Milczenie nie jest przerwą w mówieniu, lecz czymś odrębnym. Znam z domu, z codzienności wśród chłopów, styl życia, w którym używanie słów nigdy nie weszło w nawyk” – twierdzi noblistka.

Ciszę, która między nami zapada, traktujemy jako czas oczekiwania na słowo. Ale w banackiej wsi milczenie stanowiło podstawę innej formy życia. Rodzice, krewni i znajomi Müller sięgali po słowo tylko wtedy, gdy było nieodzowne. Posługiwali się nim oszczędnie i niepewnie, jakby podejrzewali, że – gdy tylko za bardzo się rozpanoszy – naruszy ich układ z ciemną stroną, z rozpaczą. Milcząc, potrafili żyć z bólem, jakoś się z nim ułożyć, przekupić go i choć odrobinę oswoić. Wyniszczał ich, gnębił, ale robił to dyskretnie. Gdy pojawiały się słowa, ból wymykał się spod kontroli.

Być może jednym ze źródeł milczenia było także doświadczenie wojenne części tej społeczności. Zaangażowanie niemieckiego Banatu w wojnę, otwarte poparcie dla nazizmu, udział chłopów w działaniach wojennych – wszystko to stanowiło po 1945 r. balast, z którym nikt nie potrafił sobie poradzić, nikt nie umiał o nim opowiadać. Niemniej jednak główna przyczyna milczenia leżała gdzie indziej – wojna spotęgowała tylko wstyd, wzmocniła wzniesione wcześniej mury.

W jednym z esejów pisarka opowiada o praktykach, które służyły uspokojeniu rozedrganej duszy. Przede wszystkim praca, fizyczny wysiłek. Kilka godzin w kieracie robiło swoje. Zmęczenie przeganiało demony. Gdy przychodziła zima i nie można było wyjść na zewnątrz, by wyzbyć się złej energii, matka Herty zaczynała porządkować szafy. Układała już ułożone sukienki, czyściła już wyczyszczoną (skromną, jak to na wsi) biżuterię... Zgodnie z radą babki, która powtarzała, że trzeba „wyłączyć głowę”. Ale to nie wszystko. Amok matki miał konkretne źródło: nasilający się alkoholizm ojca. Układanie na nowo ubrań własnych i męża stanowiło coś w rodzaju czynności magicznej. Czego nie da się zakląć słowem, trzeba naprawić gestami.

I właśnie gesty – jak się rzekło – stanowiły podstawę komunikacji. „Pod nieobecność słów – opowiada Müller – narzędziem porozumienia stawał się każdy ruch powieki, drżenie podbródka, lekki skłon ciała, machnięcie ręką...”. Wszystko koncentrowało się wokół oczu. W zasadzie trudno powiedzieć, czy życie toczyło się przed nimi, czy też na ich dnie: „Jeżeli człowiek nie nabrał nawyku mówienia do innych, nie musi się przyzwyczajać do myślenia w słowach. Nie trzeba mówić, żeby być obecnym. Było to wewnętrzne nastawienie, które w mieście charakteryzowało nie ludzi, lecz dalie. Przyzwyczaiwszy się do tego nastawienia, trudno zauważyć brak słów. Człowiek w ogóle nie myśli wtedy o mówieniu, jest zamknięty sam z sobą w milczeniu i nie spuszcza innych z oka”.

Na wsi milczący jest częścią przestrzeni, w której znajduje się obok innych istnień i rzeczy. Brak słowa – tego atrybutu człowieka, dzięki któremu wznosi się on ponad resztę stworzenia – wyrównuje szanse, zmusza ludzi do zajęcia miejsca w szeregu bytów.

Dla Herty Müller ta sytuacja była zarazem szansą, jak i przekleństwem. Szansą, gdyż dzięki panującemu milczeniu można było przyglądać się rzeczom, poznawać je, a czasem nawet znaleźć wśród nich schronienie. Część codziennego doświadczenia stanowiło coś, co można by nazwać „nadwagą rzeczywistości”, obfitością świata, którego obecność dawała poczucie stabilności. „Słowa – mówi Müller – nie mogą tej nadwadze dorównać, ponieważ są zarażone nietrwałością. Nawet gdy je zapiszemy, nie uda nam się nadać im konsystencji i spoistości materii”.

Ale pod spojrzeniami chłopów i ich dzieci pojedyncze przedmioty nawiązywały ze sobą tak ścisłe relacje, że z czasem krzepły w potężną masę, która zaczynała napierać ze wszystkich stron. I właśnie ta krzepliwość świata – niczym nadmierna krzepliwość krwi, która tworzy w żyłach wybuchowe zatory – była przekleństwem.

Müller wspomina, że widok zastygłej w bezruchu przestrzeni wywoływał u niej mdłości. Rzeczy zalegały w każdym miejscu, ich obecność oznaczała nieuchronne i niezrozumiałe trwanie. Głazy wystawały ponad ziemię niczym nadkruszone filary dawnego świata, do którego pisarka nie miała dostępu, ale którego nie mogła zignorować, bo każdego dnia trafiała na jego ślady podczas przechadzek po okolicy. Rzeczywistość przemieniała się nagle w coś niesamowitego i przerażającego: „To, co się ze mną działo, nie było winą tych przedmiotów, lecz moją: patrzyłam na nie tak długo, że w końcu zmuszałam je, żeby nabrały niesamowitości i zakwestionowały mnie. Moja klęska polegała na tym, że w obliczu ich oczywistej trwałości stałam się krótkowieczna”.

Być może właśnie to doświadczenie pozwoliło jej nawiązać bliższą relację ze słowami. Język – powiada pisarka – to nietrwała nić, która co chwilę się rwie i dlatego trzeba ją mozolnie zawiązywać na nowo. Poczucie własnej krótkowieczności znalazło wyraz w nietrwałym przędziwie mowy.


OKNA W MOJEJ GŁOWIE


Gdy tylko Müller zapragnęła rozsnuć tę nić wokół siebie i innych, włókno języka zaczęło się rwać. Po raz pierwszy zdarzyło się to jeszcze w dzieciństwie. Pewne nazwy niosły ze sobą bardzo konkretne wyobrażenia na temat rzeczy, do których odsyłały: określały kształty, kolory, ich zapach i smak.

„Słowo »ostropest plamisty« powinno być rzeczywiście kłującą rośliną z plamami na liściach. Ale to imię nie odpowiadało roślinie, nie reagowała na nie. Próbowałam z wymyślonymi imionami: »żebrokolec«, »igłoszyjek«, w których nie występowało ani słowo »ostry«, ani »plama«. W oszustwie wszystkich fałszywych imion wobec prawdziwej rośliny otwierała się luka, przez którą przezierała pustka. Kompromitacja, że rozmawiam na głos sama z sobą, nie z rośliną” – opowiada noblistka.

Tego pustego miejsca nie dało się wypełnić. Język zsuwał się z rzeczy, odpadał od nich z trzaskiem, który – z racji panującej wokół martwej ciszy – długo dudnił w głowie młodej pisarki. Od samego początku słowa jawiły jej się jako coś ułomnego i niewystarczającego: „Wiarę, że mówienie zaradzi zamętowi, znam jedynie z Zachodu. Mówienie nie uporządkuje ani życia na polu kukurydzy, ani na asfalcie. Również wiarę, że nie można wytrzymać czegoś, co nie ma sensu, znam jedynie z Zachodu”. Banaccy chłopi – wiemy już o tym – uważali, że jest dokładnie na odwrót.

Jeśli mówienie w niczym nam nie może pomóc, jeśli – jak mówi Müller – niczego nie może zdziałać – albowiem słowa odpadają od nas i naszych doświadczeń, zanim na dobre uświadomimy sobie ich sens – to dlaczego mimo wszystko postanowiła opowiadać historie, dlaczego zaczęła pisać? „Po pierwsze – podkreśla pisarka – musimy pamiętać, że mówienie i pisanie to dwie całkowicie różne czynności”.

Zacznijmy od mówienia. Jako dziecko – gdy jeszcze nie myślała o pisaniu – towarzyszyło jej pragnienie, by opowiedzieć o tym, co przeżyła, by wyrazić to, co się wydarzyło.

„Gdyby to pragnienie nie towarzyszyło mi nieustannie, nie eksperymentowałabym z nazwami dla ostropestów plamiastych w poszukiwaniu ich prawdziwego imienia. Bez tego pragnienia nie wywoływałabym wokół siebie onieśmielenia jako rezultatu nieudanej bliskości”. Müller nie mówi wprost o źródłach owego pragnienia. Sytuacja wygląda następująco: ludzie milczą, bo wstydzą się mówić, boją się słów, które mieszają im w głowach. Ale cisza potęguje poczucie osamotnienia, więc dziecko szuka ratunku w słowie. Dość szybko uświadamia sobie, że mowa jest niedoskonała, nie przylega do świata. Jednak podejmuje wysiłek. Nawet jeśli jego działania nie przynoszą pożądanych efektów, pragnienie nie ustępuje.

Według Herty Müller mówi się wbrew innym (milczącym), wbrew sobie (przeciw onieśmieleniu) i wbrew mowie (nieskutecznej). Ale mówi się też zawsze z tęsknoty za innymi, z pragnienia bliskości, a także dla samej mowy, z nadzieją, że uda się – jeśli nie na trwałe, to choć na krótko – zapleść jej nić.

 Językiem ojczystym autorki „Sercątka” jest dialekt banackich chłopów. Richard Wagner, jej były mąż, również wywodzący się z Banatu, mówił w jednym z wywiadów, że niemczyzna zawsze stanowiła dla nich (dla niego i innych pisarzy rumuńsko-niemieckich) kłopot. Towarzyszyła im obawa, że nie opanowali języka wystarczająco dobrze, że nie poznali wszystkich jego przebiegów, tonacji, rytmów i form. Na wsi żyli w językowym tyglu. Wystarczyło przejechać parę kilometrów, by znaleźć się wśród Węgrów. Trzy, czasem cztery różne języki krzyżowały się ze sobą i walczyły o dominację. Wydaje się, że stosunek Müller do niemczyzny jest inny. Nie chodzi bowiem o brak sprawności w posługiwaniu się mową (to nigdy nie było dla niej problemem), lecz o ułomną naturę samego języka.

Zapytana o język rumuński, którego zaczęła się uczyć po przeprowadzce do miasta, podkreśla jego walory: dźwięczność, metaforyczny potencjał, obrazowość. Ale po chwili przechodzi do dobrze nam już znanego wątku, porównując rumuńskie słowa do kieszonkowego, którego zawsze było za mało. Zrazu wynikało to z niepewności, która towarzyszy nauce nowego języka. Jednak nawet wtedy, gdy opanowała go w stopniu wystarczającym do swobodnej komunikacji, jego słowa odstawały od świata, podobnie jak wyrazy niemieckie: „Niemiecki i rumuński nieustannie się we mnie zderzały, przeglądały się w sobie, przenikały do moich oczu, determinowały sposób, w jaki patrzyłam na rzeczywistość. Lilia posiada w rumuńskim rodzaj męski. Myśląc o niej w tym języku, wyobrażam sobie pana lilię. W niemczyźnie zaś lilia jest rodzaju żeńskiego. Te dwa obrazy łączą się w mojej głowie, nakładają na siebie, a z ich mieszanki powstaje pewne odczucie rzeczywistości. Język jest oknem, przez które spoglądamy na świat. Nigdy nie widać przez nie całej okolicy. Dwa języki to dwa okna wychodzące na dwie strony tego samego domu. Nawet gdy milczę, patrzę przez obydwa naraz”.


KIM JEST KRÓL?


Powtórzmy: według Müller mówienie i pisanie to – wbrew pozorom – całkowicie rozłączne czynności: „Zewnętrznie pisanie przypomina być może mówienie. Ale wewnętrznie wymaga samotności. Napisane zdania stoją wobec przeżytych faktów w takiej relacji jak milczenie wobec mówienia”.

Gdy Müller przyjechała do miasta, panujący w nim rozgwar wydawał jej się upiorny. Dawna obfitość rzeczy ustąpiła miejsca panoszącej się wszędzie mowie, pyszałkowatym, narcystycznym słowom, które nawzajem się ponaglały, bez ładu i składu, byle tylko wypełnić całą dostępną przestrzeń: „Kiedy nogi stoją na gładkim podłożu, język może, albo musi, mówić bez myśli w głowie. Pole nie dopuszcza do tego, ponieważ jest wyboiste i żądne rozkładu. Asfaltowi przeciwstawia się mówienie, polu – ciężką powolność kości”.

A jednak w tej paplaninie od czasu do czasu pojawiały się słowa czy zdania, które zapowiadały upragnioną bliskość. Można było do nich przylgnąć, dać się im ponieść, ryzykując wiele, ale też wiele zyskując. Jednak obietnica nie została dotrzymana. „Tak się składa – mówi Müller – że obydwa języki, za pomocą których mogę porozumieć się z innymi, zostały kiedyś zawłaszczone przez systemy totalitarne i wykorzystane w celu zniewolenia ludzi”.

Prześladujący ją funkcjonariusze Securitate doskonale posługiwali się językiem. Wiedzieli, w jaki sposób rozmawiać, by człowieka złamać, jak go zaszantażować, jak zastraszyć. Ich słowa przypominały wirus, którego nie potrafił zatrzymać nawet najmocniejszy system immunologiczny. Wdzierał się do wnętrza świadomości i czynił w niej spustoszenie, wymiatał wszystko do cna. Następnie mieszał się z komórkami ciała, wpijał się w nie, by wysysać życie, a zarazem sprawować permanentną kontrolę.

Müller przedstawia to doświadczenie za pomocą figury króla, która często powraca w jej tekstach. Jak niemal wszystkie słowa i rekwizyty z jej powieści, opowiadań, esejów i kolaży, tak też i król jest postacią ambiwalentną, posiadającą dwa przeciwstawne oblicza. Na wsi każda rzecz miała swojego króla, który zapewniał jej stabilną pozycję wśród innych bytów. Mobilizował do działania, musztrował duszę, powstrzymywał przed tym, co zakazane. „Nawet gdybym nie napisała ani jednego słowa – powiada Müller – byłby obecny. Po to, żebym przy pomocy tej złośliwej, ale dobrze mi znanej, przewodniej postaci mogła zapanować nad wciąż nowymi komplikacjami kolejnych dni. Tam, gdzie pojawił się król, nie należało oczekiwać pobłażliwości. Ale porządkował on też życie, bez słów radził sobie z mętlikiem, kiedy ten wymykał się mowie. Król zawsze był przeżywanym słowem, poprzez mówienie nie można się do niego zbliżyć”. Przeżywane słowo różni się od słowa mówionego. Jest zakorzenione głębiej, zajmuje najbardziej intymne zaułki duszy, jego domeną jest nieświadomość, z której może wysyłać sygnały, zmuszając udręczone ciało do działania.

Wiejski król budził strach, ale nie stanowił bezpośredniego zagrożenia. Król miejski, król totalitarny, król-dyktator usiłował zabić. A mówiąc precyzyjnie: najpierw rozbić, pokawałkować świadomość i ciało, a następnie unicestwić. Na to śmiercionośne zawołanie, na to niszczycielskie słowo nie można było odpowiedzieć zwykłym mówieniem: „Godzinami szukałam odpowiednich słów, by określić trawiący mnie i moich przyjaciół strach, ale żadne z nich nie pasowało”.

Z pomocą przychodziły rośliny i rzeczy, milcząca rzeczywistość, która niegdyś – na banackich łąkach i polach – przytłaczała swym nadmiarem, a która teraz przynosiła ukojenie.

Pisanie, które – jak pamiętamy – znajduje się po tej samej stronie, co milczenie, miało inny cel: umożliwiało „pokazanie” króla, zademonstrowanie jego potwornej natury, pozwalało zainscenizować traumę, przedstawić strach, ból i bezwład rozbitego ciała, z którego wyciekła cała świadomość.


ODDECH W PUDEŁKU SKRONI


Z czytanych gazet Müller wycinała słowo „król” – w różnych rozmiarach, rozmaitych kolorach: „Pewnego razu policzyłam wszystkich królów na stole. Zanim wpuściłam pierwszego z nich do tekstu, leżało ich tam, jeden przy drugim, dwudziestu czterech”. Najlepszą formą wyrażenia strachu okazał się kolaż. To właśnie za jego pomocą możliwe stało się przedstawienie potwornego doświadczenia rozbicia i wyobcowania. Zaczęło się niewinnie: „Pewnego dnia zaczęłam wycinać słowa, a potem naklejać je na kartki papieru. Bardzo dużo wówczas podróżowałam. Na lotniskach lub na dworcach kupowałam gazety, a potem zaczynała się praca nożyczek (wtedy można było je jeszcze wnosić na pokład samolotu)”.

Pierwsze kolaże Herty Müller zastępowały widokówki, których pisarka nie znosiła: „Wycinałam pojedyncze słowo lub całe zdanie i naklejałam je na kartkę. Potem wysyłałam je znajomym. Szybko się od tego uzależniałam i zaczęłam robić to także w domu”.

Do tej pory Müller opublikowała cztery książki z kolażami. Zauważalna jest różnica między starymi a nowymi wyklejankami. Te wcześniejsze charakteryzują się jednolitą barwą słów i towarzyszących im obiektów (chodzi o surrealistyczne obrazki, na których widać najczęściej kawałki ludzkiego ciała albo powyginane sylwetki). Nowsze kompozycje są różnokolorowe, a tematyka tekstów jest odrobinę lżejsza. Pisarka ironicznie komentuje tę zmianę w tonacji, sugerując, że dziś korzysta z lepszych materiałów niż niegdyś, poza tym dużo więcej wie na temat papieru i gazet, z których pochodzą poszczególne słowa, co pozwala jej dobrać ciekawsze (pod względem kolorystycznym) elementy. Wydaje się jednak, że chodzi o coś ważniejszego, o jakiś istotny zwrot w jej stosunku do słowa.

W Krakowie Müller powiedziała, że „nigdy nie była słowem”. Zdanie to można interpretować na co najmniej dwa sposoby. Może ono wyrażać żal, że oto pisarce nigdy nie udało się zrealizować pragnienia, by za pomocą słowa zlikwidować dystans oddzielający ją od innych – stopić się ze słowem i za jego sprawą dostąpić wewnętrznej przemiany, której zewnętrznym przejawem byłaby zdolność do inicjowania „udanej bliskości”.

Być może jednak powyższa fraza posiada pozytywny sens, być może dzięki kolażom Müller nie tylko potrafiła zaprezentować „króla”, zainscenizować traumę, ale także oderwać od siebie niszczycielskie słowa, zneutralizować językowego wirusa, ustanowić życiodajny dystans między sobą a językiem oprawców. Kolaż nie wiąże się ani z mówieniem, ani z pisaniem, a jednak aktywizuje słowo, które nie budzi już strachu, a ponadto stanowi realną alternatywę dla milczenia, jest – jak pisze gdzieś autorka „Sercątka” – „oddechem w pudełku skroni”.

Demony totalitaryzmu egzorcyzmuje się przez dziesiątki lat, dlatego każde – nawet najmniejsze – zwycięstwo jest ważne. „My z Europy Wschodniej – mówi Müller – wciaż mamy coś do nadrobienia. Jest w nas jakaś skaza, która przejawia się na różne sposoby: przez nadmierną gestykulację, zbyt głośne mówienie, niepotrzebną emfazę. Albo przeciwnie: przez brak reakcji, obojętność, milczenie”.  


W tekście wykorzystałem fragmenty wywiadu, który przeprowadziłem z Hertą Müller w 2010 r. podczas jej wizyty w Krakowie, dokąd przyjechała na zaproszenie Festiwalu Conrada (rozmowa została wyemitowana przez TVP Kultura), a także fragmenty jej esejów autobiograficznych z tomu „Król kłania się i zabija” (Czarne, Wołowiec 2005) w przekładzie Katarzyny Leszczyńskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013