Wieniec dla nieznanego czytelnika

Literaturze polskiej nic nie grozi, literatura sama się ocali. Nawet jeśli część pisarzy będzie głodować, część zamieni się w producentów rozrywki, część w medialnych błaznów, a reszta uda się do Berlina na stypendia.

19.01.2010

Czyta się kilka minut

Przeczytałem chciwie artykuł Anny Nasiłowskiej (w "TP" nr 2/10). Piękny tytuł - "O potrzebie literatury". Tekst Nasiłowskiej z wdziękiem napisany, delikatnie sugeruje, że mamy w kraju dwie kategorie pisarzy-intelektualistów. Pierwszą reprezentuje niewymieniony z nazwiska Anonim. Ten "uwikłany jest w całą sieć konfliktów, których najczęściej nie potrafi rozwikłać, bo samo ujawnienie ich wydaje mu się nie na miejscu". Do drugiej kategorii należy sama Autorka, która potrafi rozwikłać, która ujawnia konflikty. O tych konfliktach pisze dalej, używając swobodnie liczby mnogiej. I słusznie, skoro jedna tylko potrafi rozwikłać i ujawnia, musi to robić za wszystkich. Ujawnia więc, że "mamy nieczyste sumienie". Bo nie upominamy się o wolność, łudząc się, że już zdobyta, już posiadana. Tak uważają wszyscy, prócz Autorki, co jest przejawem "złej woli i manipulacji, lub dowodem, jak powierzchownie rozumiano Sprawę za czasów opozycji antykomunistycznej". O co się jeszcze nie upominamy? O działaczy demokratycznych w innych krajach, działaczy aresztowanych i prześladowanych. A w zasadzie się nie upominamy, bo twierdzimy chórem: "przecież taki jest świat, nic nie da się zrobić!".

Pisarz zaangażowany

Złośliwie i pewnie niesprawiedliwie traktuję tekst Anny Nasiłowskiej, bo widzę, że jej słuszne wezwania do zaangażowania, do refleksji nad tym, co robimy z wolnością, są skierowane w pustkę, są bez adresu. Podobnie jak szlachetne wezwania zapisane w zamykających artykuł akapitach: aby bronić się przed uproszczeniami i pogonią za sensacją, aby zadośćuczynić postulatowi Irzykowskiego i tworzyć "błękitne mosty między ludźmi".

Z całego tego artykułu jedno muszę i chcę przyjąć serio - "zasadę komplikacji". Nasiłowska nie definiuje jej, tylko przywołuje. Może więc przyda się wyliczenie - co czyni sprawę polskiej literatury współczesnej tak skomplikowaną?

Po pierwsze - status literatury, o której pisał Henryk Elzenberg, że jest "krwiobiegiem kultury wysokiej". Pisarz doświadcza tego, że działa w złożonym polu sił. Polska tradycja nakłada nań brzemię odpowiedzialności za państwo, za naród, za uniwersum symboliczne polskiej mitosfery. A jednocześnie wolny rynek, prawo faworyzujące wydawców czy konkurencja "globalnego supermarketu kultury" czynią z pisarza - dziergającego teksty chałupnika skazanego na domokrążny handel produktami swojej pracy i swojego talentu. Pisarz ma pokusy: media czekają na to, aby tego czy innego pisarza zrobić sezonową kukiełką-celebrytką, aby włączyć go w szopki jarmarku próżności i skandalu, handlować jego gębą i łóżkiem.

Po drugie, pisarze są jeszcze bardziej podzieleni niż inni mieszkańcy kraju nad Wisłą. Dzielą ich opcje polityczne i religijne, orientacje seksualne i kulinarne, pokolenia i doświadczenia, osobliwości i patologie charakteru, obyczaje domowe, taktyki realizacji kariery, style twórczości i style promocji. Siatka podziałów jest gęsta i paskudniejsza niż potrójny drut kolczasty. A przecież pisarz musi się różnić, w tym jego rynkowa nadzieja. Stąd moja nieufność wobec uogólnień na temat "jacy są pisarze" i nieufność jeszcze większa wobec nieprecyzyjnie adresowanych apeli. Pisarze mają swoje miejsca spotkań - Pen-Club (nota bene regularnie upominający się o pisarzy prześladowanych), Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Myślę też, że niektóre redakcje, placówki badawcze, niektóre kawiarnie literackie formują jakieś formy "salonu".

Zasadniczą jednak sytuacją egzystencjalną pisarza jest osobność. Czy musi on bronić "języka wewnętrznej rozmowy z samym sobą"? Kto by się pisarzowi wtrącał w to, co jest jego warsztatem? "Rzetelny opis przestrzeni konfliktów" - to treść jego myśli i notatek, dla każdego inna. Robienie z tego postulatu to jakby wzywanie kiełbaśnika, aby nie zapomniał o mięsie.

Pustynia show-biznesu

Tego, co tu piszę, nie powinien czytać żaden pisarz, bo to, co piszę, jest dla pisarzy bez znaczenia. Ja piszę do czytelników.

Za przejaw politycznej podłości było kiedyś - jakże słusznie! - uznane zdanie "rząd się wyżywi". Mimo to ryzykuję słowa: literaturze polskiej nic nie grozi, literatura sama się ocali. Nawet jeśli część pisarzy będzie  głodować, część zamieni się w producentów rozrywki, część w medialnych błaznów, a reszta uda się do Berlina na stypendia.

Król-Duch, który nad literaturą czuwa, coś tam poczaruje. Kiedy arcydzieła będą potrzebne - wyjdą. Ludzie przyjmą je z wdzięcznością.

Polacy zmarnieją, nie czytając dobrych książek, złajdaczą się, zgłupieją, zapiją albo zapracują na śmierć. W najlepszym wypadku wyjadą na saksy, gdzie zniemczą się czy poturczą. Bez obiegu polskiego słowa, niosącego krwinki myśli, obumierać będzie cała kultura - plastyka, teatr, muzyka, architektura, balet i kino. Będzie to nędzna śmierć, bo poprzedzona utratą twarzy. Odżywianie się surogatami obcego pochodzenia, nawet tymi w najlepszych opakowaniach, taką utratę powoduje.

Dlatego czytelnicy muszą iść i kupować książki. Rodzice powinni odejmować sobie od gęby, aby je kupić dzieciom. Bogacze powinni porzucić myśl o nowym większym samochodzie, aby zapraszać pisarzy do salonów i organizować im wieczory literackie. Powinni fundować biblioteki w małych miastach, zakładać wiejskie księgarnie, nie pytając o rentowność. Nawet politycy powinni od czasu do czasu wyciągnąć się za włosy z tego, czym jest ich profesja, powinni czytać, rozmawiać o książkach - a potem bronić spraw książki w Sejmie, Senacie, ministerstwach.

Wspólnota czytających

Profesorowie nie mogą ulegać presji studentów, a raczej przekonać ich, że propozycja przeczytania książki nie jest złośliwym aktem agresji. Oficerowie powinni wymagać oczytania od swoich podwładnych, a nawet od generałów. I minister słusznie nam fundujący nowe instytucje, muzea, filharmonie powinien myśleć, co zrobić, aby wychować czytelników - bo tylko ludzie książki przyjdą do muzeów, do teatrów, do filharmonii, tylko ludzie książki odróżnią film od konfekcji. Gazety i czasopisma muszą mądrze propagować książki, bo wymierają im czytelnicy. Dom, w którym się czyta, wychowuje przyszłych nabywców i prenumeratorów.

Z biernych gapiów nie zrobi się społeczeństwa. Póki palą się reflektory i kamery, póty patrzą. Potem, pilnie strzegąc zakupów, zamkną się w domach. A obywatelem jest się przez siedem dni w tygodniu, od świtu do poduszki. I jeśli do poduszki nie ma lektury, zadającej niegłupie pytania, człowiek może zapomnieć, że jest obywatelem. Społeczeństwo obywatelskie jest wspólnotą czytającą.       h

Piotr Wojciechowski (ur. 1938) jest pisarzem, reżyserem. Laureat Nagrody im. Fundacji Kościelskich, autor m.in. takich książek jak: "Czaszka w czaszce", "Harpunnik otchłani", "Próba listopada", "Doczekaj nowiu". 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2010