Wielki przegryw

Na salonach Cyprian Norwid ciekawy jest głównie jako odpalony kochanek wielkiej damy, robak wijący się malowniczo pod jej okrutnym obcasem. A celebryci kultury najzwyczajniej się nim bawią.

20.09.2021

Czyta się kilka minut

Cyprian Norwid 1861/2021 r. / FRANÇOIS JOSEPH DELINTRAZ / ZE ZBIORÓW BIBLIOTEKI NARODOWEJ / POLONA // MONTAŻ TP-ONLINE
Cyprian Norwid 1861/2021 r. / FRANÇOIS JOSEPH DELINTRAZ / ZE ZBIORÓW BIBLIOTEKI NARODOWEJ / POLONA // MONTAŻ TP-ONLINE

Był atletą polskości. Ale też i wszystkiego, z czym przyszło mu się mierzyć: posłannictwa sztuki i osobno poezji, przeznaczeń ówczesnej Europy, etyki dnia codziennego, kwestii kobiecej, wolności słowa, ultramontańskiej wiary i zagadki własnego losu. Z każdej takiej kwestii czynił sobie narzędzie atletyki duchowej: brzemię i wyzwanie. Spoglądał na nie tak, jak kulturysta na sztangi – z udręką i fascynacją. Składał się z tych dwu uczuć. Pół na pół.

Śledziennik

Urodzony 200 lat temu Cyprian Norwid – poeta, zatrzymany w rozwoju artysta, samorodny myśliciel – miał do rzeczywistości stosunek prowokacyjny. Wśród Polaków wystarczy w tym względzie mieć własne zdanie. Norwid miał je na każdy temat. Toteż inicjuje on w kulturze polskiej szereg odszczepieńców, do którego należą Wyspiański, Brzozowski, Irzykowski, Witkacy i Gombrowicz. Osobowości zaprzeczne, pragnące ulokować się na zewnątrz fatalizmu, zwanego też polskim piekłem. Wylęgło się ono w Wielkiej Emigracji i raz na zawsze zakaziło polskość jako taką. Rzecz przekracza wymiar animozji osobistych: że, powiedzmy, Adam nie znosi Juliusza, Juliusz – Fryderyka, a Zygmunt – ich wszystkich, i tak dalej. Świadom tego, Norwid ustanowił na skraju piekła jednoosobową lożę szyderców.

Od czasu dojrzałości nigdy programowo nie zgadzał się z nikim co do niczego. Jeśli wierzyć opiniom zgorszonych współczesnych, całe lata odgrywał w środowisku rolę Lorda Paradoksa. Stąd przyjmowano go chętnie: co też ten człowiek jeszcze wymyśli? Skądinąd przypuszczać można, że z tej racji, jako kurioza, zachowano aż tyle (prawie połowę) jego listów.

Ale zwraca uwagę związana z tym cecha szczególna. Norwid to emblematyczny w kulturze polskiej przegryw, wirtuoz życiowego pecha, poeta na pół pustej szklanki. Inaczej mówiąc, osoba spod znaku siódmej planety, Saturna. A zatem melancholik czystej wody. Znać to w jego poezji od wczesnej „Mojej piosnki [I]” (1844) po późnego „Mojego psalmu” (1882). Należy do tych umysłów, którym z jakiejś przyczyny ofiarowany został dar poetycki wraz z brakiem zdolności do epifanii – zachłyśnięcia się cudownością, zawrotnym bogactwem świata. Wzlotu, jakie znamy z wierszy Leśmiana, Wierzyńskiego, Tuwima.

Upośledzeniem tym poprzedza go w poezji polskiej tylko żałobnik „Marii” (1825), nieszczęsny Antoni Malczewski. Marek Bieńczyk, autor wspaniałych traktatów o melancholii, nadzwyczaj promuje też Zygmunta Krasińskiego, lecz, jak się zdaje, w skali szczerości ów histeryczny histrion, hipochondryk i pozer pozostawia wiele do życzenia. Pełnia melancholii wymaga bowiem czegoś więcej ponad egotyzm i mizantropię – żąda egzystencjalnej goryczy. Toteż właśnie Norwid zapoczątkowuje linię, na której widnieją co ćwierć wieku poeci bezradośni: Asnyk (coś na kształt jego kieszonkowego wydania), Rolicz-Lieder, Sebyła, Grochowiak i, dla pełni obrazu, Świetlicki.

Aż dziw, że w związku z Norwidem trzeba to pisać po raz pierwszy. No, ale i on, rozpoznając u siebie bezbłędnie wszelkie objawy podległości wpływom Saturna, tego sobie nie uświadomił. A zatem, chcąc się odróżnić i wyzwolić spod wpływu wielkich romantyków, Norwid nie musiał szczególnie się starać. Był integralnie osobny. Był, jak oni, poetą pielgrzymem, lecz zmierzał gdzie indziej. Jego szlak wyznaczały urazy, jakimi hojnie częstowała go rzeczywistość. Gdyż rzeczywistość zwykła takiego poetę, jak on, urażać – i w tym się właśnie odsłania jej skryta, podstępna natura.

The Poet by Gaslight

Inicjalnym, a rychło uświadomionym nieszczęściem Norwida było historyczne spóźnienie. Produkcja tak zwanych we wstępie do „Vade-mecum” (1865-66) Wielkoludów zabetonowała na amen polski rynek poezji, ogólnoeuropejska zmiana gustów usunęła w kąt trójnóg pytyjski pierwszej generacji romantyków na rzecz atłasowego biedermeierowskiego fotela. Nadto sześciotysięczna społeczność emigracyjna lat 40. po paru przykrych doświadczeniach jęła na dobre urządzać się… tam, gdzie Polacy zwykli mościć sobie gniazdka po klęskach.

Warto wspomnieć, jak zareagowali na to „wieszczowie”. Mickiewicz popadł w mistycyzm i zamilkł, Słowacki pisał rzeczy szalone już tylko dla siebie, Krasińskiego uwiodły pukające stoliki. Sytuacji pisarza na dorobku, w rodzaju Norwida, zagrażał – brzydkie słowo – epigonizm.

I wtedy przyszło wybawienie – Wiosna Ludów, czyli trzy lata zamętu. Jednakże, niestety, za wszystko się płaci, i po czasach wzmożenia następuje dużo dłuższy czas kaca. Na przykład za lata 1861-63 kultura polska spłacała dług przez trzy dekady. Aliści niespełna trzydziestoletni Norwid wyszedł z tej próby wzmocniony. Od roku 1850 jego poezja zyskuje dojrzałość, męski ton, który mu już zostanie. I znów ciekawie jest dojrzeć analogiczną przemianę rówieśników. Gdyż w dziele każdego z nich, acz stali się kimś innym, przetrwały nieprzewalczone szczątki klimatu lat 40. U Charles’a Baudelaire’a (ur. 9 kwietnia 1821) – tęsknota do niemożliwej idylli; u Cypriana Norwida (ur. 24 września 1821) – salonowe komeraże w stylu Musseta; u Fiodora Dostojewskiego (ur. 30 października/11 listopada 1821) – humanitaryzm starego Wierchowieńskiego w „Biesach” i nieznośna czułostkowość różnych „Chłopczyków na Gwiazdce u Pana Jezusa”; u Gustave’a Flauberta (ur. 12 grudnia 1821, a jakże) – pokraczne wizje „Kuszenia św. Antoniego” i hołd złożony tamtym czasom „Szkołą uczuć”.

Wspomnianą tu już książkę Bieńczyka „Melancholia: o tych, co nigdy nie odnajdą straty” (1998) otwierają słowa o współczesnym końcu utopii i powrocie melancholii. Ściśle to samo, tylko jeszcze bardziej, zaszło w efekcie upadku utopijnych dążeń Wiosny Ludów. Nic nie ostało się z marzeń pierwszej generacji romantyków. Norwid lubił mistyfikować swoje korespondentki opowieścią, jak to podczas masakr dni czerwcowych 1848 r. brodził po kostki w krwi robotniczych ofiar terroru wojska i Garde Mobile. W istocie był wtedy w Rzymie. W Paryżu jednakże odkrył pejzaż idei w stanie ­nieodwracalnej ­destrukcji. Dziś traci się często z oczu fakt, że na wiek XIX składają się dwie odmienne duchowo epoki: przed i po tym okrutnym przełomie. Norwid stanął więc nagle wobec wyzwania, jak być poetą czasów kolei żelaznych, giełdy, policji, sprzedajnej sztuki i tłumu, zwanych czasami postępu. I podjął je.

Oznaczało to, że z wędrownego artysty, wojażera po Italii, jakich były tysiące, Norwid staje się Jonaszem w brzuchu polsko-międzynarodowego lepszego towarzystwa. Jego to obyczaje i narowy, pokusy i niegodziwości poddadzą motywy mnóstwu wierszy, poematów i melancholicznych komedii, których centralną postacią okaże się obserwator, ubogi artysta. Ktoś, kto patrzy i jest oglądany, z reguły bezlitośnie.

Znów ramię w ramię z Baudelaire’em Norwid odkrywa siebie jako uczestnika, by użyć nowoczesnego terminu, społeczeństwa spektaklu. Staje się nim, gdy wraz z Krasińskim i Orpiszewskim biegnie z dubeltówką na Kwirynał bronić przed rzymskim ludem papieża. I gdy ugania się, trwoniąc zasoby, po Europie za Marią Kalergis, professional beauty o zaszarganej wśród emigrantów opinii, uznającej jednak wyłącznie samców alfa. Gdy nawiedza rozliczne salony, szermując na przemian czarnowidztwem i plotką.

W późniejszych latach i o nim krążyć będą legendy, że był trzydzieści razy żonaty, że uratował się ze statku, który zatonął opodal Islandii, że jest wielkim mistrzem tajnego zakonu albo, pst!, jezuitą. Naruszając chronologię Norwidowskiego żywota, zaryzykować można sąd, iż w latach 60. i 70. poeta odgrywał rolę czegoś na kształt ówczesnych mediów społecznościowych – tyle w listach odpowiedzi na zapytania o sprawy hrabiny X czy miejsce pobytu księżnej Y, co do których był najwyraźniej en vogue. „Poeta, o którym mówią, że kobiety wyłechtały mu całą duszę i uczucie” – pisał ktoś nieżyczliwy (Aleksander Wernicki). Lecz przy tym na wizerunku z końca lat 50. ów ulubieniec dam zasiada przed obiektywem fotografa w dziurawym bucie: na prawym nosku przyszwa wyraźnie odłazi od podeszwy. Ni śladu też rękawiczek. Czy jeszcze je posiadał?

Parabola

Wszystko to rozgrywa się latami w stanie zawieszenia między towarzyską akceptacją a skrytą drwiną, w strefie permanentnego kryzysu literackiej reputacji. Na salonach Norwid ciekawy jest bowiem głównie jako odpalony kochanek wielkiej damy, robak wijący się malowniczo pod jej okrutnym obcasem. Co do twórczości zaś – a powstają wtedy białe słonie literatury polskiej, jak „Promethidion” i „Zwolon” – spotyka Norwida zdrada ze strony poznańskich wydawców i protektorów, w tym Krasińskiego, szerzących przejrzyste aluzje do namolnego grafomana.

Celebryci kultury najzwyczajniej się nim bawią. „Jak kto nie urodzi się w liczbie wybranych majątkowo – może przepaście brylantów w sobie mieć – nędza i poniżenie wniwecz obróci je” – pisze Norwid do jednego z nich, Jana Koźmiana. „Gdybym był Niemcem, mógłbym sztukmistrzem znanym być, mógłbym się w kopule sztuki zamknąć i jak lampa powiesić” – oznajmia innemu posiadaczowi gromkiego nazwiska, Cezaremu Platerowi. Aż wreszcie: „Zmuszony jestem zniknąć z pola – zmysły moje nie wytrzymują dalszej walki” – zawiadamia Augusta Cieszkowskiego. I dalej, rozdzierająco, zwierza się Adamowi Potockiemu: „Umieram zupełnie dla publiczności tej jako imię, jako pióro, jako poetyczność”. Depozytariuszom swoich manuskryptów rozsyła polecenia, by je spalić, każe składy drukarskie rozrzucić, zwraca w miarę możności długi i z dwoma złotymi napoleonami w kieszeni wypływa do Ameryki.

Jak mu się tam powiodło, wiadomo; dość, że zdołał wrócić z życiem, by dalej klepać biedę w Paryżu. Warto może tylko dodać coś, z czym mógł się spotkać, jeśli, rzecz jasna, wszedł w Nowym Jorku do księgarni. Literacką nowość sprzed roku (grudzień 1851), „Moby Dicka” Hermana Melville’a, rozpoczynają słowa: „Call me Ishmael”. Właśnie imieniem Ismael nazywała go Maria Kalergis. I na co było wynurzać się z niszczącego żywiołu? Żeby wpaść w paszczę Lewiatana?

Powrócił w stanie takiej desperacji, że jeszcze rok czy dwa później postanowił wziąć udział w wyprawie korwety „Królowa Hortensja” pod wodzą księcia Napoleona zwanego Plon-Plon na Islandię i Grenlandię (1856). Wygryzł go jednak jeden z przyjaciół, skądinąd tłumacz „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, Edmund Chojecki, dla Francuzów Charles Edmond. Lecz wróćmy do spełnionej, w stylu Norwidowskim, przygody amerykańskiej. W drodze powrotnej, jeszcze z Londynu, gdzie dla zdobycia pieniędzy na bilet prostytuował swój fach rzeźbiarski, modelując dla jakiegoś protetyka „odarte szczęki”, poeta napisał do przyjaciela, Józefa Bohdana Zaleskiego, list ze zdaniem przedziwnym. „Powoli, powoli wszyscy my stajemy się osobami a raczej osobistościami parabolicznymi – co więc gdzie indziej jest plotką, ideą, wyobrażeniem politycznym, gawędką itd., to często u nas jest już nieledwie rzeczą i parabolą żywą”.

Jak to rozumieć? „Parabole mają to do siebie, że nie tylko prawdy przedstawiają, ale i dramat życia prawdę wyrabiający” – mówią lekcje „O Juliuszu Słowackim”. Czego Norwid i jego współcześni są parabolą? Odpowiedź, jak się zdaje, powinna brzmieć, że okazali się wcieleniem zasady, ukrytego prawa, które w ich losach się objawia. Ta nowa wiedza, obejmująca Polaków i Polskę, kto wie, może aż po dziś dzień, której doświadcza i sprawdza na sobie Norwid, przywodzi na myśl pewną intuicyjną teorię. Koncept ten wyłożył w swej debiutanckiej powieści „Biali bracia” (1932) zapomniany dziś pisarz Michał Choromański. Zwodniczo niefrasobliwym tonem wykłada tam, że „W każdym niepowodzeniu kryją się w stanie embrionalnym jakieś następne i nie wiadomo, w jaki sposób można by ich uniknąć. (...) Istnieje bowiem na ziemi rytm, któremu podlegamy, i tylko jego wyczucie zapewnia nam w życiu powodzenie. (...) Żeby móc doznać szczęścia, trzeba bezsprzecznie być muzykalnym. Tak zwane stracone życie przypomina człowieka poruszającego się nie do taktu”.

Wszystkie straszliwe inwektywy Norwida z listów do Józefa Bohdana Zaleskiego („Nie ofiary brak narodowi, który już nie ma co ofiarować – ale brak Miłosierdzia”, 1852); do Konstancji Górskiej („Jestem zmęczony uczuciem obrzydzenia dla całego społeczeństwa polskiego, złożonego z lalek bez woli i serca, modlących się i robiących zbrodnie”, 1865); do Michaliny z Dziekońskich Zaleskiej („Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł”, 1862) i tuzina innych korespondentów, których smagał swoim sarkazmem, są może formami domysłu, że Polska w którymś punkcie dziejów straciła rytm, zgubiła europejską fazę. I stąd to duchowość Polaków, którzy całkiem niedawno „zaniemili pod koniec Mickiewicza – którzy otruli Słowackiego – którzy Zygmunta zaniepodzieli w nicość fałszu społecznego”, stanowi światowy fenomen. A to, co się zdarza jej synom i córkom, zwłaszcza zaś samemu poecie, jest tego nieustającym świadectwem.

„Czy taki naród może żyć i czy religia, która tak łżeć dozwala, może trwać w sercach śmiertelnych???” – pyta Norwid Józefa Bohdana Zaleskiego. Oto Norwidowski styl stawiania pytań.

Aureola

W przeciwieństwie do swego brata z nadania literaturoznawców-komparatystów, Charles’a Baudelaire’a, Norwid nigdy nie jest bluźniercą. Obaj rówieśnicy zmagają się jednak z historycznym zatarciem antytezy sacrum i profanum. U Norwida proces ten, którego dynamikę potwierdza codzienność, zagraża wszystkiemu, co dlań święte: Słowu, Prawdzie, Historii, Pięknu, a zwłaszcza Człowieczeństwu. Wobec tych pojęć, pisanych z dużej litery jako centrum świata wartości, Norwid zachowuje nieufność. Poddaje je ciągłej rewizji.

Przypowieściom francuskiego skandalisty na temat utraty przez poetę aureoli, w wierszu „Bénédiction” i tak zatytułowanej prozie poetyckiej z „Paryskiego splinu”, odpowiada Norwidowska przypowieść „Bransoletka”. Ów rekwizyt to przecież także upadła aureola, wedle słów wiersza „Larwa” „zataczająca się w błocie”. U Baudelaire’a utrata aureoli przynosi plugawą ulgę: bez niej można wreszcie spokojnie iść do burdelu. U Norwida strata zaręczynowego kółka rozbija przyszłe stadło: narzeczeni okazują się nie żywsi od marionetek. Ich niedoszły sakrament małżeński wyzbyty byłby sacrum, które w mowie świeckiej nosi miano miłości.

Wielu dziś czyta Norwida jako strażnika katolickiej ortodoksji. Zgoda na to jest warunkowa. Jeśli ortodoksja żąda stłumienia zmysłu krytycznego, Norwid tego warunku nie spełnia. O ile katolicyzm ma być obroną wsobności własnej wspólnoty, jego pisarstwo głosi apologię spotkań extra muros. Jego myślenie o prawdzie praktykowanej, przeżywanej, zmierza raczej w stronę sceptyków, jak Sokrates, czy niecierpliwych serc w rodzaju Johna Browna. Gdy katolicyzm polski wspólnotą wiernych zwie naród, Norwid przedkłada nad nie ekumenizm, wszechczłowieczeństwo, ludzkość. Gdzie wiara żywi się cierpieniem i bierze ślub z martyrologią, tam Norwid wykrywa samobójczy nałóg męczeństwa. A kiedy wokół niego biernie czeka się cudu, on każe przyjąć odpowiedzialność za historię, zamiast zdawać się na Opatrzność. Posiadaczom doktrynalnych gwarancji sensu i jasności przeciwstawia wizję życia pełnego „spraw dramatycznych, a więc i zawiłych”. Łaknącym prostych wzorów osobowych podsuwa ­„everymana”-quidama, człowieka prawego, a ginącego „prawie że przypadkiem, i to w jatkach”. Jego człowiek ewangeliczny to bowiem mieszaniec, pielgrzym, wyrzutek. Ktoś, kto nic sobie tu, na tym świecie, wiarą nie załatwia ani definitywnie nie rozjaśnia. To ktoś, kto ryzykuje śmieszność. Ktoś niezadomowiony – we własnym domu, w ojczyźnie, w piśmie.

Norwid posiada bodaj największą w naszej literaturze wrażliwość ewangeliczną. Ewangelia zaś, przypomnijmy, ma bardzo nieoczywisty zestaw bohaterów i poza wymiarem paraboli mogłaby niejednego zgorszyć. Jak dalece Norwid należy do umysłów gorących, świadczy wiele wierszy, choćby „Fraszka (!)”, gdzie dewoci płci obojga ekscytują się odejściem z Kościoła wielkiego historyka Micheleta, lecz ślepi są na przybłędę, który leży, czekając na pomoc, za Domem Bożym, kościołem. Opatrzyć go, choćby podartym na pasy ornatem! – wzywa poeta w duchu, który od 2 tysięcy lat budzi wściekłość faryzeuszy. Wyznawcy litery miast ducha niezdolni są pojąć Norwida. Zaskakująca alchemia: katolicyzm przeżywany na pozór z pogańska, sub Saturno, powraca u niego w kształt ewangeliczny.

Końcówka

Komplement prawdziwie dwuznaczny bywa też w pewnej mierze sztuką. „Z duszą swą nosił się pomiędzy ludźmi jako z numizmatem rzadkim, nikomu nie znanym, nikomu niepotrzebnym, do niczego nieprzydatnym” – napisał o Norwidzie Józef Tokarzewicz-Hodi. Twórczość ta to więc ślad minionej kultury, moneta, owszem, niezwykła, lecz nic się za nią nie kupi.

W ostatnich miesiącach życia Norwida nikt w Polsce nie chciał kupić odeń rysunków Leonarda i Rafaela. Nikt nie chciał nabyć od niego trzech napisanych dla zarobku arcydzieł – nowel włoskich „Stygmat”, „Ad leones” i „Tajemnica lorda Singelworth”. Nikt nie chciał już nic jego pióra publikować. Niejaki Edward Bykowski złamał obietnicę zaproszenia go do swego pałacyku w Nicei. Nikt nie spieszył ze wsparciem. Nie odpowiadano na listy. W końcu Norwid przestał je pisać.

Nie wychodził już z izdebki w Domu św. Kazimierza. Odmawiał pokarmu. „W połowie maja nie przyjmuje już swojej paryskiej kuzynki, Anny Dybowskiej, która przyszła go odwiedzić, a o której wiedział, że go nie lubi i niewysoko ceni – pisze Juliusz Wiktor Gomulicki. – Wkrótce potem kładzie się do łóżka, dużo rozmyśla i często płacze, przed nikim jednak nie wynurza swoich cierpień. (...) We wtorek 22 maja poeta uspokaja się. Wieczorem odwraca się do ściany i zasypia, szepcząc do Zaleskiego: »Przykryjcie mnie lepiej«. Umiera we śnie nad ranem”.

Czyja to śmierć? Czegoś aby nie przypomina? Taką śmiercią umiera bohater niezgłębionej paraboli Hermana Melville’a, „Bartleby, the Scrivener” (1853). Ten, który powtarzał uparcie: „I would prefer not to”. „Wolałbym nie”.

Jak czasem polscy poeci.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2021