In vino fabula

Klasyczny podział narodów na pijące wino i pijące wódkę opiera się na przeświadczeniu, że te pierwsze mają w sobie taneczną lekkość, te drugie zaś - cały ciężar świata.

19.01.2010

Czyta się kilka minut

/fot. Grażyna Makara /
/fot. Grażyna Makara /

Dobrą fabułę zaczyna się od przesady. Na znanym obrazie Adolpha von Menzela, przedstawiającym Woltera przy stole Fryderyka II, uwagę (obok roześmianych twarzy) przykuwają liczne, wysmukłe kieliszki do szampana, zwane fletami. Już puste. To tam, podczas sutej biesiady, mógł filozof poznać hrabiego Fekete, który wkrótce przysłał Wolterowi swoje wiersze i parę beczek tokaju. Wolter odpowiedział dworsko: "Przesyła mi Pan bardzo piękne wiersze i węgrzyna. Wiersze przyjmuję z największą przyjemnością, lecz wstyd mi przyjąć tak przesadną ilość wina. Pan bierze mnie za Polaka". Przyjmijmy i my z największą przyjemnością ten przesadny komplement. Wolter wiedział, co w powietrzu krąży, znał się na wszystkim, jak widać nieobca mu była również polska miłość do tokaju.

Sam wielbił szampana, który w II połowie XVIII wieku dopiero zaczyna być znany, ale Wolter zdążył już go unieśmiertelnić w poemacie "Światowiec", pisząc, że "musująca piana jest promiennym obrazem francuskiego narodu". Nie ma bodaj częściej cytowanego zdania w dziejach francuskiej kultury gastronomicznej i biedny Wolter, który chciał stworzyć tragedię na wzór Racine’a i unieśmiertelnić siebie na wyżynach tyrady, ożywa dziś niemal wyłącznie w antologiach etylicznych.

W materii szampana mam inne ulubione literackie cytaty, począwszy od "Pani Bovary" Gustawa Flauberta. Prokuratorowi Republiki o pięknym nazwisku Pinard (czyli "sikacz"), który oskarżył powieść, podobnie jak "Kwiaty zła", o psucie obyczajów i doprowadził do pokazowego procesu, nie podobała się między innymi scena balu u markiza, kiedy to po podaniu szampana Emma "zadrżała na całym ciele, poczuwszy w ustach jego chłód", a już za całkiem nieobyczajny uznał opis wizyt Emmy u kochanka Leona, podczas których - między innymi - "wybuchała dźwięcznym, lubieżnym śmiechem, kiedy z cienkich kieliszków szampan przelewał pianę na jej palce w pierścionkach" (w nowym przekładzie R. Engelkinga).

Sam Flaubert szybko dostrzegł w społecznym statusie szampana siłę stereotypu; w "Dykcjonarzu komunałów" notował: "Szampan. Podaje się go na uroczyste spotkania. Należy udawać, że się go nie lubi, mówiąc »to nie jest wino«. Wywołuje entuzjazm w klasach niższych. Rosjanie piją go więcej niż Francuzi. To przez szampana myśl francuska zdobywa Europę". Ta wyliczanka klisz nie straciła nic ze swej trafności, co do Rosjan zaś - nie chcąc Państwa zanudzać opowieściami o Moskalach pijących dziś w plastikowych kubkach najdroższe szampany na stokach Saint-Moritz - przytoczę fragment listu Meriméego: "Madame Cliquot poi Rosję. Jej wino zwą tam »klikofskoje« (!)

i innego się nie pija". Puszkin istotnie porównywał "błogosławione wino Veuve Cliquot do fontanny Hippokrenesa, z której poeci czerpią natchnienie".

Klikofskoje, czyli najsłynniejszy niegdyś i wciąż słynny dzisiaj szampan Veuve Cliquot, jest też bohaterem mojego ulubionego szampańskiego cytatu, który przytaczam na lewo i prawo. Pochodzi on z jednej z najważniejszych powieści dzieciństwa - "Dzieci kapitana Granta" Juliusza Verne’a. Dzielna załoga szkunera "Duncana" rusza na poszukiwanie zagubionego u wybrzeży Patagonii brygu "Brytania" dowodzonego przez kapitana Granta. Błądziłaby we mgle, gdyby nie złowiła rekina, w którego brzuchu znalazła list kapitana. Oczywiście w połkniętej przez bestię butelce. "Jest to butelka z domu Cliquot - odezwał się major, a nikt mu nie zaprzeczał, bo major powinien był znać się na tem".

Ten cytat skomentuję innym cytatem, autorstwa współczesnego francuskiego pisarza, Bernarda Franka: "Malraux twierdził, że dobrze wykształcony, spełniony młody człowiek powinien umieć skakać na spadochronie i czytać Platona w oryginale. Pozwolę sobie dodać, że powinien również umieć odróżnić bordoskiego Lafita od burgundzkiego Chambertin Clos de Beze". I, dodałbym do tego komentarza, posługiwać się czasem zaprzeszłym, jak dzielny tłumacz Verne’a.

Dla wina, podobnie jak wielu literatów, Wolter zrobił istotnie wiele, więcej niż dla tragedii; miał zresztą własną winnicę, tak jak Rousseau i Monteskiusz, a wcześniej Montaigne i Rabelais, który "Gargantuą i Pantagruelem" otworzył nowożytną apologię wina, wymyślając alegorię "Boskiej Flaszy": pod koniec powieści pielgrzymujący do tej wyroczni bohaterowie słyszą jedną odpowiedź na wszystkie nurtujące człowieka pytania: "Pij!".  Oczywiście chodzi o czerpanie ze źródła wiedzy i mądrości, jak tłumaczą podręczniki.

Kubuś Fatalista (czy Diderot Intertekstualista) miał inne niż podręczniki zdanie: "Czy trzeba było rozstrzygać kwestię natury moralnej, przedyskutować fakt, wybrać z dwóch dróg jedną, zacząć prowadzić albo też porzucić jakąś sprawę, zważyć pożytki lub szkody akcji politycznej, spekulacji handlowej lub finansowej, słuszność lub niedorzeczność prawa, losy wojny, wybór gospody, izby, łóżka, pierwszym jego słowem było »Poradźmy się bukłaczka«. Ostatnim zaś »Takie jest zdanie bukłaczka i moje«".

Montaigne i Monteskiusz, ludzie i pisarze wyważeni, eseiści z ducha, są za, a nawet przeciw, lubią wino, lecz przestrzegają przed skutkami jego nadużywania; Montaigne mówi o konieczności "ograniczenia darów tego bożka" i przytacza przykład wiejskiej panny, która po pijaku oddała się parobkowi i później, niepamiętna zdarzenia, długo szukała ojca dziecka. Ten jednak sam się zgłosił i żyli długo i szczęśliwie. Za Platonem Montaigne uznaje rozsądnie, że prawdziwie winu oddać się można dopiero na starość, czyli po 40. roku życia.

Do chwili pojawienia się Emila Zoli i literatury naturalistycznej, rozpoznającej straszliwe społeczne skutki pijaństwa (mniej wszak już winem, a bardziej alkoholem mocnym), w literaturze będzie jednak przeważał entuzjastyczny dyskurs bachiczny i tradycja rabelaisowska, która do dzisiaj we Francji toczy boje o swoje państwowe uznanie - pod prezydenturą Chiraca i Sarkozy’ego, przywódców narodu wina niepijących i nieceniących, powstało bodaj najostrzejsze w Europie ustawodawstwo antyalkoholowe, godzące najbardziej w sól ziemi francuskiej, małych producentów win prostych, ludowych.

Tam, gdzie pojawia się społeczna kontrola i moralizowanie, tam trzeba przywołać Baudelaire’a, który na winie nawet nieco zarobił, pisząc parę artykułów do pism winiarskich i drukując w nich swoje "winiarskie" wiersze z "Kwiatów zła". W "Sztucznych rajach" rzucił się wściekle na Brillata-Savarina i jego słynną "Fizjologię smaku", dzieło, z którego pamięta się najbardziej stwierdzenie, że stół jest jedynym miejscem na ziemi, przy którym człowiek nie nudzi się przez pierwszą godzinę. Dla poety cała rzecz wydaje się mdłą bułą, której najmniejszą wadą jest to, że służyć będzie w przyszłości do bezmyślnego cytowania głupawych maksym. Baudelaire’a diabli biorą, że Brillat-Savarin winu poświęca jedno w istocie zdanie, godne dykcjonarza komunałów: "Patriarcha Noe uchodzi za wynalazcę wina; jest to napój wyprodukowany z winogron". Ani słowa więcej; sam Baudelaire o winie powie to między innymi: "Jeśli idzie o wino, jest ono zawsze recydywistą. Każdego dnia powtarza swoje dobrodziejstwa. Bez wątpienia to właśnie wyjaśnia zaciekłość moralistów występujących przeciw niemu".

Jakie to dobrodziejstwa? Każdy autor odpowie nieco inaczej i odpowiedzi składają się na temat "wino w dziejach literatury"; nam wypada od razu sięgnąć do wykładni istotnej, zawartej w opowiadaniu Karen Blixen "Uczta Babette". Przypomnę, że Babette to Francuzka, która po upadku Komuny Paryskiej emigruje do norweskiej wioski zamieszkanej przez nabożną kongregację duchową. "Jej członkowie wyrzekli się rozkoszy tego świata, bo ziemia i wszystko, co ziemskie, było dla nich rodzajem ułudy, a rzeczywistość prawdziwą stanowiła upragniona Nowa Jeruzalem". Babette, która niespodziewanie otrzymuje po wygranej na loterii furę grosza, sprowadza najbardziej wyszukane wiktuały i wina, i urządza ucztę, jakiej wioska, a może i kraj cały, nie widziały. Uczta okazuje się, jak pisze Alain Finkielkraut: "katastrofą ascezy w morzu ekstazy". Zmysły kongregacyjnych sióstr i braci zostaną wyrwane ze snu, pod wpływem smaków ich metafizyczna pogarda dla doczesności i materii zostanie przezwyciężona, duch na nowo oczaruje się ciałem, to, co niższe, rozświetli to, co wyższe.

Ale Babette nie chodzi tylko o rehabilitację gorszego kuzynka w parze dusza-ciało, lecz o przemieszanie danych życia duchowego i fizycznego przez rozmnożenie niuansów, niezliczonej ilości smaków. Podaje dania i wina nie jako - niegdyś słynna w Paryżu - kucharka, lecz jako artystka; nie po to, by zaspokoić głód i pragnienie, nie po to, by zadość uczynić potrzebom natury, lecz potrzebom cywilizacji. Finkielkraut podkreśla ten artystyczny, zbędny wymiar uczty Babette. Przypomina słowa Alberta Savinio z "Nowej Encyklopedii" poświęcone deserowi: "Deser sprawia, że puszczamy w niepamięć to, co w czynności jedzenia jest niezbędnego, zatem ponurego i śmiertelnego: godzi nas z życiem w tym, co jest w nim boskie i wywołuje nasz uśmiech. Pozbawienie dziecka deseru jest największą karą: pozbawia się go pocieszenia i radości, które pozwalają zapomnieć o tym, co jest w nim z małego zwierzątka".

Cud i dar deseru polegają zatem na tym, że jest on niekonieczny do przeżycia i wnosi w nasze istnienie to właśnie: bezużyteczność. I ta wspaniała zbędność jest duchowym, a nie tylko dosłownym luksusem. Stajemy się ludźmi - komentuje dalej Finkielkraut - bo możemy zajmować się rzeczami, których życie fizyczne od nas nie wymaga. W uczcie Babette wszystko jest "deserem", gdyż wszystko jest wzniośle, nadzwyczajnie zbędne. Dochodzi do zerwania z tym, co niezróżnicowane, wszechpodobne, czyli z podstawowymi potrzebami i z prostym powtórzeniem cyklu pochłonięcie-trawienie; podane przez Babette dania i wina były z innego, bo artystycznego porządku, gdyż sztuka przychodzi po to, byśmy nie sczeźli w tym, co identyczne.

Gest degustacji, podobnie, tym bardziej jest pełny, gdy wykonujemy go nie z konieczności, nie z imperatywnego "muszę się napić", nie z głodu (choć trudno zapomnieć, że jeszcze w latach 50.

wino, w którym maczano chleb, było w wiosce piemonckiej czy langwedockiej dostawcą kalorii), lecz dla czystej bezcelowości, zmysłowego doznania przekraczającego konieczność i zmierzającego donikąd, dla "poszukiwania niemożliwego przez niepotrzebne" (Fernando Pessoa).

Wino jeszcze bardziej niż wyszukana strawa przewodzi cudownie zbędnemu doznaniu - tak jak przewodzić mu może piękny wers, dobrze postawione zdanie, którego smak trwa od kropki do kropki, bez względu na to, co je poprzedza i co po nim następuje. Wino jest dostawcą wielkiego gratis - nic przeto dziwnego, że musi zniknąć, w przeciwieństwie do dżinu, z cywilizacji Wielkiego Brata, w której nie ma miejsca na doznania i myśli niezatrudnione oraz własne. "O’Brien ujął karafkę za szyjkę i napełnił kieliszki ciemnoczerwonym płynem. (...) - To wino - wyjaśnił z lekkim uśmiechem. - Na pewno znane jest wam z książek. Niestety, nie trafia do Zewnętrznej Partii. (...) Winston skwapliwie chwycił za kieliszek. Wiele razy czytał i marzył o winie. Podobnie jak szklany przycisk oraz cytowane przez pana Charringtona urywki zapomnianych rymowanek, należało do minionych, romantycznych czasów, które w najskrytszych myślach nazywał epoką szczęścia" (George Orwell "1984").

Jean-Paul Kaufmann, pisarz i publicysta, porwany przez Hezbollah w 1985 r., spędził trzy lata w libańskim uwięzieniu. Po uwolnieniu napisał "Odnalezione bordeaux", książkę, której nie wprowadził do obiegu publicznego. Opowiada w niej, jak dzień w dzień recytował listę blisko 60 bordoskich posiadłości, grand cru classé, czyli najlepszych châteaux sklasyfikowanych w 1855 r.

dekretem Napoleona III. Sądzi, że ta codzienna recytacja utrzymała go przy życiu. Smak wina stawał się - jak to się często zdarza - smakiem słowa, smakiem nazw; smak słowa chronił cywilizację, z której się przyszło; cywilizacja chroniła przed szaleństwem i śmiercią duszy.

Dla węgierskiego pisarza Béli Hamvasa, autora słynnej "Filozofii wina", mieszkańcy norweskiej wioski, mimo całej swej pobożności i purytaństwa, byliby w istocie ateistami. O swej książce mówi Hamvas, że jest modlitewnikiem dla ateistów, gdyż dla ateisty szklanka wina to salto mortale. "Ostatecznie pozostaną - pisze Hamvas - Bóg i wino", i snuje dalej euforyczną wizję: "Uważam wino za jeden z aktów najwyższej łaski. Wino przywraca nam autentyczne życie, raj; wskazuje, dokąd dotrzemy, świętując koniec świata. Ów most między pierwszym a ostatnim dniem życia człowiek może przejść tylko w ekstazie. A tą ekstazą jest wino".

Ta chasydzka, zdawałoby się, wizja życia jako tańca łączącego w upojeniu człowieka z Bogiem, w nieco mniej dynamicznej wersji pojawia się w całej literaturze dionizyjskiej od chwili, gdy powstała, aż po Tuwima i dalej. Taniec Dionizosa jest ważny, klasyczny podział narodów na pijące wino i pijące wódkę opiera się na przeświadczeniu, że te pierwsze mają w sobie taneczną lekkość, te drugie cały ciężar świata. Hamvas twierdzi wprost: "Ten, kto wypił dużo wina - tańczy, kto schlał się wódką - pada, przewraca się, wali głową w przeszkodę, by potem już nie podnieść się z ziemi. Pierwszy uprawia paraboliczny taniec, drugi porusza się kanciastymi załamaniami. Pierwszy krąży, drugi się czołga (...) I taka jest różnica między ludźmi żyjącymi w cieniu muz a barbarzyńcami".

Kiedyś, jako bardzo młody jeszcze barbarzyńca, znalazłem się o czwartej nad ranem na Polach Elizejskich. Były puste; nagle zauważyłem niewielką sunącą ku mnie sylwetkę: "Allez, venez, Milord", niemłoda kobieta o posturze i wyglądzie Edith Piaf kręciła przede mną zgrabne piruety i mówiła: "Ach, gdyby pan wiedział, drogi panie, ileż ja tej nocy wypiłam szampana. I jakże jestem szczęśliwa".  Mimo wczesnej pory pojąłem, że jestem - I presume - we Francji.

Dionizyjska pochwała, najczęściej w formie pieśni bachicznej - zdarza się, że przybierającej w zapisie kształt butelki - toczy się rozkosznym pomrukiem przez literaturę z epoki na epokę, stając się wręcz rodzajem retorycznego ćwiczenia ("wina mi dajcie"), niczym martwa natura dla malarza.

Julian Tuwim zaczyna wstęp do swoich "winnych" uniesień

"In vino veritas" od mało dziś dowcipnego zdania: "Jeśli zważymy, że na pierwszej stronie Pisma Świętego tworzy dopiero świat, a na ósmej Noe leży urżnięty w pień, to przekonamy się, że widocznie nader pilną sprawą było obdarzenie człowieka boskim trunkiem, winem, które od Noego do Poego i od Poego do poetów dzisiejszych trąbią całymi oceanami najlepsi synowie wszystkich narodów - i właśnie poeci w pierwszym rzędzie". Pieśni układali poetae minores i poeci najwięksi, Mickiewicz, Goethe ze swoim "Trunken müssen wir alle sein" (planował zresztą napisanie traktatu o winiarstwie, by wskazać na więzi między regułą estetyczną a harmonią naturalną), Kawafis i tylu innych.

Najgorsze w lekturze i na dłuższy czas trudne do wytrzymania są drugorzędne, a nawet pierwszorzędne kuplety i przyśpiewki. Miłośnik wina i literatury omija je szerokim łukiem. Trzeba wielkich bachicznych wierszy Hölderlina (i całej niemieckiej poezji preromantycznej, kształtującej mit Złota Renu), Baudelaire’a czy takiego "winnego" arcydzieła, jakim jest "Noc reńska" Apollinaire’a, by przemóc niechęć do bachicznego klakierstwa. Na ogół jednak ciekawsze się zdają prozatorskie medytacje dionizyjskie, w których obok hymnów pochwalnych siejących estetyczną zgrozę zbiorowego uniesienia pojawiają się indywidualne sprawozdania ze spotkania z winem, a nawet wielkie idee społeczne i egzystencjalne.

Choć - jak rzecze Kubuś Fatalista - Jan Jakub Rousseau jest fałszywym bratem zakonu Bukłaka, gdyż zachwala wino, sam go nie zażywając, nie można nie wspomnieć w tym miejscu o smutnym Szwajcarze, fanatycznym uzdrowicielu chorych społeczeństw. "Niemal wszyscy pijący wino są dobrymi, sprawiedliwymi, godnymi, dzielnymi, wiernymi i uczciwymi ludźmi". Tacy ludzie zapełniają strony "Nowej Heloizy", w swoim czasie najpopularniejszej powieści europejskiej; są ze sobą, zbierają grona podczas winobrania, śpiewają i tańczą. Tworzą małą, szczęśliwą społeczność, w której nie ma miejsca na sobkostwo. Wino jest bowiem tą symboliczną materią, która rozpuszcza egoizm jednostki na rzecz grupowego współistnienia. Rousseau wprost mówi o winie, że spełnia funkcję społecznej więzi. Spożywanie wina w samotności jest - przeciwnie - znakiem wykluczenia, przyjemnością nienaturalną (wie o tym i dzisiaj każdy winoman), perwersyjną. W polemice z encyklopedystami Rousseau przeciwstawia idei teatru, który ma powstać w Genewie, ideę ludowej szwajcarskiej biesiady wokół wina. Teatr jest dla niego miejscem rozłączenia, w którym każdy się odosabnia, zamyka w sobie i "zapomina o przyjaciołach, sąsiadach, bliskich"; wspólnota wokół wina ma większą wartość edukacyjną i terapeutyczną.

Świadkowie egzystencji z kolei, jak Pessoa, myślą mniej społecznie, bachiczne doświadczenia opisują w świetle refleksji nad istnieniem, którego wino staje się niepewnym, migotliwym zwierciadłem. Pessoa odwołuje się do najbardziej zasłużonego w dziejach dawnych piewcy wina, Omara Khayyama (ileż to win nosi jeszcze dzisiaj jego imię), perskiego poety z przełomu X i XI wieku. U Khayyama, pisze afirmująco Pessoa, nie pije się ani z rozpaczy szukającej zapomnienia, ani z radości i chęci uniesienia. "Wystarcza mu widzieć róże i pić wino"; wino jest lekkim dotykiem, który przychodzi złagodzić otchłań nudy, podobnie jak zapach kwiatów czy rozmowa bez treści i znaczenia. Khayyam niczego nie oczekuje ani nadmiernie nie pragnie, wystarczy mu, że czuć może przez wino ciche pulsowanie życia.

Baudelaire połączy ideę społeczną z egzystencjalną. Dostrzega on w winie siłę wyzwalającą człowieka z wąskiej przestrzeni ja, pozwalającą mu dostrzec innych, zjednać się z ludźmi w uczuciu braterstwa - którego nigdy nie wywoła narkotyk.

>

> Ceni pocieszenie, jakie wino przynosi zwłaszcza tym - biedocie, gałganiarzom - którzy wśród codziennych cierpień nie mają szans na żadne doznanie pozwalające dotknąć niedosłownej, poetycznej strony życia. "Jestem nadzieją niedziel", mówi im baudelariańskie wino. Jego moc zbawcza, "głęboko ludzka", przeważa nad mocą ciemną i niszczącą; usunięcie winnic z tego świata - spekuluje Baudelaire - spowodowałoby metafizyczną katastrofę, wywołałoby "na planecie pustkę i załamanie okropniejsze od wszystkich ekscesów i zboczeń, za które czyni się wino odpowiedzialnym". Podobnie jak tylu innych piszących, Baudelaire nie dowierza abstynentom, chowającym przed bliźnimi "jakiś sekret", a już zwłaszcza artystom. Znęca się, żartobliwie bądź nie, nad pewnym uznanym malarzem, którego nędzne płótna wygładzone niczym "produkt przemysłowy" zdobyły poklask publiki. "Dowiedziałem się, że to monstrum wstawało regularnie przed świtem, zrujnowało swoją gospodynię i piło tylko mleko!".

Baudelairiańska pochwała wina opiera się na jego wyraźnej antropomorfizacji; wino nazywane jest przez Baudelaire’a "człowiekiem czynu" i przypisany mu zostaje "rodzaj osobowości". "Radość człowieka, który pije, równa się radości wina z tego, że jest pite" - pisze Baudelaire, co przypomina mi słowa Marcela Duchampa definiującego sztukę nowoczesną słowami, że to patrzący czyni dzieło. O winie powiemy podobnie, że czyni je degustujący, który zmusza wino do mówienia. Francis Ponge: wino przemawia do nas i ujawnia sekret, woda milczy, trzyma język za zębami.

In vino fabula to również nasze czynienie wina narracjami, małymi opowieściami; zmuszanie, by wino naszymi recytacjami siebie wypowiedziało. Na ich tworzeniu polega ostatecznie interpretacja smakowanego wina, która jak każda fabuła ma swój początek, środek i finał. Nawet techniczny język degustatorski posługuje się tymi sformułowaniami: o smakach wtłaczanych w usta opowiada się jako o całości rozciągającej się w czasie. Każdy interpretujący tworzy własną bajkę, baśń czy nowelę. To chwila apollińska w dionizyjskim zapale; wymaga ona analizy, lekkiego chłodu, uważności na kompozycję i budowę, i zapału do snucia metaforycznych porównań. Taki język rozmowy o winie, mniej lub bardziej precyzyjny, rozwinął się względnie późno, już po Baudelairze, ale różnice między winami były od dawna przedmiotem literackich dociekań i interpretacyjnych sporów, a nawet pyskówek.

Zwłaszcza gdy chodziło o fundamentalne i klasyczne przeciwstawienie bordeaux i burgundów. Parę lat temu Philippe Sollers, urodzony w Bordeaux, przez wiele lat bożyszcze francuskiej awangardy, pisał: "Do burgunda czuję wstręt. To wino-sos i wino-krew. Tak jak w wojnie między Armaniakijczykami i Burgundią wybrałem już swoich, tak w prawdziwej wojnie domowej między burgundem a bordeaux walczę po jednej stronie. Ludzie powinni jednak uświadomić sobie tę rzecz: burgund nie jest winem, to ciecz do robienia sosów. Poza tym, pijąc burgunda, ma się okropne wrażenie, że pijemy wypuszczoną krew. Dlatego dla mnie ludzie, którzy lubią burgundy, są, powiedzmy to wreszcie, palantami. Jak wojna, to wojna: tak, są palantami!". Bernard Frank wtóruje mu bardziej elegancko: "Zanim jeszcze zakosztowałem bordeaux, już jako dziecko pokochałem je za obraz prześladowanego protestanta, hugenota, Anglika, jaki przedstawiało. Burgundia ucieleśniała katola, Bawarczyka, cały ciężar świata".

Pisarz François Mauriac tak określał bordeaux: "Pierwszą jego cechą jest uczciwość: wino to jest z pewnością subtelne, lecz przychodzi wprost, bez krygowania się. Natomiast o najlepszym burgundzie powiem to, co Eugénie de Guérin powiedziała o poecie Barbey d’Aurevilly: że jest pięknym pałacem, w którym tkwi labirynt". I jeszcze młody Keats, który pisał do brata: "Bordeaux wypełnia usta uderzającą świeżością, później schodzi w trzewia wciąż świeże i bez gorączki - nie słychać jego sporów z wątrobą, jest raczej posłańcem Spokoju, pachnie niczym Królowa Pszczół; jego najbardziej eteryczna część idzie do głowy, lecz nie wpycha się tam jak brutal, który poszukując w podejrzanym kwartale dziewki, rzuca się od drzwi do drzwi i wali łbem w klamkę; nie, przechadza się raczej jak Aladyn w zaczarowanym pałacu krokiem tak lekkim, że niemal go nie czuć. Inne wina o naturze bardziej szczodrej przemieniają człowieka w Sylena, bordeaux czyni z mężczyzny Hermesa, a kobiecie daje duszę i nieśmiertelność Ariadny. Bordeaux jest jedyną namiętnością mojego podniebienia. Aha, zapomniałem o dziczyźnie".

Z kolei oddanym zwolennikiem burgundów był cierpiący na zaburzenia gastryczne Erazm z Rotterdamu, gdyż były one "tak wielkim przyjacielem żołądka, że nawet po obfitym jego zroszeniu nie czyniły krzywdy". Piszący w czasach Hegla Baudelaire znalazł inne rozwiązanie, zwiastujące dekonstrukcję dialektyki. Wyjaśniał jednemu z przyjaciół, dlaczego wyniósł się z domu od znienawidzonego ojczyma, generała Aupicka: "pija się tam wyłącznie bordeaux, a ja lubię burgunda". Innemu przyjacielowi decyzję tak w liście tłumaczył: "Wyobraź sobie, że oni piją wyłącznie burgundy, otóż ja uznaję jedynie bordeaux. To nie do zniesienia, więc się wyprowadziłem". Kolejny zaś przyjaciel opowiada o wspólnej wizycie w kawiarni: "Baudelaire zamówił butelkę burgunda i wypił ją ze smakiem, po czym zamówił butelkę bordeaux i wypił ją równie ochoczo".

Wszystko to anegdoty, ileż ich jeszcze można opowiedzieć!

Gdy tylko lubi się czytać i lubi się wino, coś niecoś wie się o nim, buszowanie po książkach przynosi malutkie, gratisowe odkrycia, najczęściej przyjemnie zbyteczne. Owszem, niekiedy wino staje się właściwie głównym tematem tekstu, jak choćby w słynnej "Beczce amontillado" Poego czy pandionizyjskim "Colas Breugnon" Romain Rollanda, lecz na ogół puszcza ku nam oczko z marginesów, uobecnia się elegancko, więc dyskretnie i cicho. Z jednej strony "Anny Kareniny", gdy Lewin, choć tak braterski dla chłopów, Château Lafite spija w samotności, z jednego listu Odyńca, który tymże Lafite’em gasił płonące ośki w powozie wiozącym go z Peterburka do Wilna, z ostatniej sceny "Don Juana", który stawia na stole (w zależności od wersji) to szampana, to malagę, to inne jeszcze wino.

Niekiedy sama książka wytwarza anegdotę, która później daleko od literatury krąży wśród winiarskich gawędziarzy. Jak choćby ta o dwóch kiperach, którzy próbowali wina z jednej beczki; pierwszy orzekł, że czuć je żelazem, drugi, że skórą. Właściciel zarzekał się, że beczka była czysta i do wina nic się z zewnątrz nie dostało, dopiero jakiś czas później, gdy beczkę opróżniono, znaleziono w niej kluczyk zawieszony na rzemyczku. Parę razy opowieść słyszałem, całkiem niedawno odkryłem, że pochodzi po prostu z "Don Kichota" Cervantesa. W przekładzie polskim nie ma oczywiście słowa "kiper", jest "probierca win".

No i ten burgund, ostatni kieliszek umierającego Gom-

browicza. Przed rokiem spytać mogłem o niego panią Ritę Gombrowicz. Tak, opowiedziała wszystko raz jeszcze, jakby to było wczoraj, tak.

Nie mam wątpliwości, że do wina dociera się w dużej mierze przez słowa, które wino wyzwala i przez słowa, które wino nosi, że bez opowieści oraz bez tej fantastycznej, egzotycznej dla naszego ucha onomastyki, bez tysięcy nazw jego byt nie byłby aż tak tajemny i wciągający, i że skurczyłby się z olbrzymiego dorzecza do jednego strumienia. Ale też, gdzieś na skraju słowa i smaku, w najlepszych, więc rzadkich chwilach otwiera się doznanie wpółwypowiadalne i wpółmilczące, które zdaje się dotykać istoty wina i które dotyka nas - przejmująco, głęboko. Wtedy wszystko inne, cała bachiczność literatury, przestaje być ważne.

Poczułem to dojmująco podczas koncertu otwierającego Festiwal im. Josepha Conrada. Na proscenium, między Jordi Savallem z violą da gamba i Krzysztofem Globiszem z "Wszystkimi porankami świata" Pascala Quignarda w ręku, przycupnęła, wyjęta z książki i z filmu, mała stylowa karafka z dwoma kieliszkami. Czerwień wina migotała między dźwiękiem, ciszą i zdaniami powieści, zbierała je w sobie i wypuszczała. Wydało mi się - po raz kolejny - że pojąłem wino, i - po raz kolejny - nie umiem tego pojęcia teraz powtórzyć. Za scenę powieści, w której pan Sainte-Colombe rozmawia ze swą zmarłą małżonką w obecności karafki i kilku ciasteczek na talerzu, oddałbym wiele, bardzo wiele innych "fabuł w winie". Wino stojące między żywym a zmarłą przechyla się to na jedną, to na drugą stronę; przewodzi przejściu z tej strony na tamtą i z tamtej na tę, przenosi słowa oraz dźwięki do ciszy i z ciszy je wywołuje, koi, lecz nie zbawia, daje smak żałobie, lecz także wywołuje z niej smak życia. Jest chłodne i przyjazne zarazem, dobrotliwe i bezsilne, rozpaczliwe, lecz afirmujące.

"Kiedy Marcina zobaczyła, jak do kuchni zajeżdża taczka, załadowana butelkami, zamarła. Dotknęła butelek i uniosła jedną z nich. - Co jest w tej butelce, Babette? - zapytała głuchym szeptem. - Chyba nie wino?

- Wino, Madame? - odparła Babette. - Nie, Madame. To jest Clos Vougeot 1846" (Karen Blixen "Uczta Babette", tłum. Wiesław Juszczak).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2010