Wielka wędrówka Chińczyków

Siłą napędową Chin są ludzie urodzeni w latach 80., których doświadczeniem pokoleniowym stała się migracja ze wsi i miasteczek do metropolii. Spychają starsze elity na margines. Kiedyś wpłyną na światową ekonomię i politykę. Kim są?

09.03.2010

Czyta się kilka minut

Śledząc statystyki, można się poczuć jak przy tabliczce mnożenia w szkole: 1,3 mld ludzi; 300 mln w podróży; 60 proc. na wsi, ale 40 proc. już w miastach; 1/5 ludzkości, która w ciągu 30-40 lat doświadcza masowej i gwałtownej urbanizacji. Pełno tu obliczeń, tabel i żargonu, który zdaje się równie niezrozumiały co język chiński. Tymczasem za tymi cyframi kryje się historia największej wędrówki ludzkości na świecie. Żywiołu, który na naszych oczach zmienił Chiny z kopciuszka XX wieku w globalną potęgę.

Od reform z 1978 r. miliony Chińczyków opuściły wioski i miasteczka, szukając lepszego życia. Ich przeznaczeniem stały się metropolie - jak Pekin, Szanghaj, Kanton lub Shenzhen - i straszna walka, którą musieli stoczyć, aby tam przeżyć. Nazywano ich waidi ren, "przyjezdnymi". Choć na pozór jechali "do siebie", czekała ich gorsza przeprawa niż np. Polaków jadących do Londynu. Miejscowi traktowali ich jak hołotę, której nie daje się żadnych praw ani wsparcia. Mało kto znał ich język, bo każda prowincja w Chinach ma własny dialekt. Byli skazani na pracę, której nie chciał nikt inny. Ci z wykształceniem lub przybywający na studia mieli niewielkie szanse na zapuszczenie korzeni i spokojne życie.

W tej atmosferze dorosło najmłodsze pokolenie Chin: ludzi urodzonych w latach 80., dla których wyjazd daleko od domu określił istotę życia. To również oni stali się grupą, która mimo trudności zaczęła grać w miastach pierwsze skrzypce, spychając miejscowych na margines. Młodzi waidi ren utworzyli największą siłę współczesnych Chin, piszącą nowy rozdział historii. Z czasem będą też grupą odpowiedzialną za światową ekonomię i politykę - kolejny szereg cyfr, który wpłynie również na nasze własne życie, także w Europie.

To próba opisania tego procesu: opowieść o ludziach, którzy kształtują przyszłe Królestwo Środka.

Reforma "chińskiego Kopernika"

Dawniej prawie nikt w Chinach nie wyjeżdżał z domu. Każda prowincja była jak osobny świat, w którym ludzie trzymali się własnych korzeni. Niemal każde miasto, wioska i dolina tkwiły we własnej historii, dialekcie, obyczajach. Każde miejsce niosło ze sobą nowy smak potraw, nowe barwy i atmosferę. Było to niezwykłe bogactwo, niczym artefakt stworzony przez chińską praktyczność i niechęć do szukania przygód. Do dzisiaj to w takich miasteczkach jak Qinghuangdao, gdzie Wielki Mur wpada do morza, w miejscach, które dla ludzi pozostają całym światem, kryje się największy urok Chin: małe, utytłane knajpy i zapomniane kapliczki; pędzące na oślep i bez pasów bezpieczeństwa taksówki; uliczni fryzjerzy, którzy za pięć yuanów usuwają brud z uszu. To w tych Chinach zakochuje się człowiek, tu tkwią najtrwalsze wspomnienia.

"Czy byłeś już kiedyś w Chengdu?" - pytałem, podróżując w Sichuanie. Tamtego wieczoru grupa mnichów z miasteczka Songpan wyświęcała nowo otwartą herbaciarnię. Siedzieliśmy na krzesłach, leżakach i taboretach, popijając nad rzeką tybetański przysmak - mieszankę herbaty, mleka, soli i tłuszczu z jaka. Jeśli piło się szybko, tak by napój nie ostygł, smak słonego masła był nawet do zniesienia.

Chengdu, stolica prowincji, była o kilka godzin stąd, ale większość mnichów i duża część miejscowych nigdy tak daleko nie wyjechała. Roześmiani, w czerwonych jak wino habitach, skórzanych półbutach i z wygolonymi czaszkami, mnisi popijali herbatę, obracając różańce lub wysyłając esemesy. Mówili, że niczego im nie brakuje.

Podobnie twierdziła większość miejscowych, którzy - choć nie malują świętych obrazów - pochłonięci byli codziennością i budową własnych domów. Do niedawna zresztą wyjazd bez pozwolenia równał się w Chinach łamaniu prawa. Doskonaląc bowiem tradycyjne prawo, komuniści wprowadzili system zwany hukou: rejestrację, która dla każdego określała stałe miejsce legalnego pobytu. Oznaczało to, że cały świat człowieka, jego praca i życie, zamykały się w granicach jednej miejscowości. Jednej nazwy, jak Songpan.

Ale gdy 30 lat temu do władzy doszedł maleńki (wzrostem) człowiek imieniem Deng Xiaoping, zaczęły się reformy rynku, które znienacka wprawiły ludzi w ruch. Jedna po drugiej wioski, miasteczka i doliny otrzymały nagle zielone światło na wyjazd, a miasta na wybrzeżach wyrosły jako nowe centrum świata.

Przemiana była tak wielka, że Denga można by obwieścić chińskim Newtonem lub Kopernikiem: to, co umożliwił, stało się drugim prawem chińskiej grawitacji. Jak lawina ruszyli milionami robotnicy, biznesmeni, prostytutki i studenci, gnani w kierunku metropolii obietnicą lepszego życia. To ich wędrówka stworzyła współczesny obraz Chin, to ich zmagania i nadzieje kreślą teraz nowy rozdział historii.

"Młody wytrzyma wszystko"

Shen Long pochodzi z wioski z Sichuanu. Pekin jest jego całym życiem. Od sześciu lat gotuje w miejscowych restauracjach, pracując bez dnia wolnego, z przerwami jedynie na sen. W zamian znosi wrzaski szefa, humory straży miejskiej i ludzką pogardę. Ale, jak twierdzi, ktoś młody wytrzyma wszystko. Ma 21 lat.

- Tu nawet nie chodzi o pieniądze, tylko o to, żeby móc żyć z podniesioną głową - mówi chłopak. - Traktuje się nas jak bydło i okrada gorzej niż cudzoziemców, mimo że nikogo nie krzywdzimy. Gdy pierwszy raz odwiedziłem plac Tiananmen, byłem tak wzruszony, że pozwoliłem zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie polaroidem. Fotograf chciał za nie potem wymusić 300 yuanów i musiałem uciekać. Później jeszcze trzy razy pobito mnie i okradziono, chyba za naiwność.

Shen Long zarabia niecałe 2000 yuanów miesięcznie, z czego połowę odkłada i wysyła do domu, żeby móc kiedyś otworzyć własną restaurację, razem z rodzicami. Od lat jego ojciec wstaje o piątej rano i dźwiga na targ wielkie kosze huajiao, syczuańskiego pieprzu, ale rodzina ledwo wiąże koniec z końcem. - Nawet u nas porządne mieszkanie kosztuje 100-200 tys., a to, które mamy, ciągle zalewa deszcz. Znajomi w moim wieku mają już dwuletnie dzieci. Ale bez pieniędzy żadna dziewczyna nawet się za mną nie obejrzy. Przez dwa pierwsze lata nie kupiłem tu sobie nawet telefonu.

Mówi, że bez własnego interesu każdy imigrant zaharuje się na śmierć. Ale jego największą nadzieją jest nie restauracja, tylko młodszy brat, który uczy się na tyle dobrze, że za 2 lata mógłby iść na uniwersytet. Shen Long wie, że on sam, niezależnie od pieniędzy, nigdy nie zyska szacunku. - Dzwoniłem ostatnio do domu i powiedziałem bratu, żeby za nic nie wybrał tej drogi co ja, żeby nie pozwolił, by nim pogardzano - mówi. - Obiecałem, że jeśli będzie się uczył, to wszystko, nawet laptopa, mu kupię. Chcę, żeby był dumny z tego, kim jest.

"Czuliśmy się jak margines"

Wolni od sentymentów, to imigranci zawsze potrafili najlepiej się rozwinąć. Mimo nierównych praw - bo dzięki hukou miejscowi mają lepszy dostęp do szkół, szpitali i pracy - przyjezdni stopniowo zaczęli spychać rdzennych mieszkańców na margines. Mówiło się o nich, że potrafią chi ku, przełknąć gorycz życia, dzięki czemu zdołali przetrwać biedę, głód i dyskryminację. Jednak choć przyjezdni szybko zaczęli jakoś prosperować, rząd w obawie o chaos niechętnie uznawał ich rolę, a nawet obecność.

Jeszcze kilka lat temu waidi ren, zwłaszcza robotnicy, byli technicznie nielegalnymi imigrantami bez żadnych praw. Traktowano ich trochę jak siłę roboczą z Meksyku w USA. Choć dziś jest zdecydowanie lepiej, wielu ludzi nadal wścieka się na nierówne szanse. - Rodzice często spełniali moje zachcianki, więc zawsze myślałem, że jest mi dobrze, ale dopiero w Pekinie zobaczyłem, że niczego nie mam - opowiada z uśmiechem Xiao Jing.

Dziś jest inżynierem w firmie rozwijającej energię nuklearną, ale początki miał trudne: - Przyjechałem po studiach, mając w kieszeni 200 yuanów, i musiałem mieszkać w podziemnej piwniczce, na pięciu metrach. Jedna łazienka dla wszystkich i codziennie długa kolejka do prysznica. Nikogo nie znałem, ale wszyscy dogłębnie czuliśmy, jakbyśmy byli z marginesu.

To nie był ten Pekin, o którym tak długo marzył. Jing pochodzi z koreańskiej mniejszości osiadłej na północnym wschodzie Chin i pierwszy raz odwiedził stolicę w trzeciej klasie podstawówki. Nigdy nie zapomniał tej wycieczki: ogromnych ulic, świateł miasta i pierwszej w życiu przejażdżki metrem. Podczas gdy wielu rówieśników starało się emigrować i zrobić karierę w Seulu, dla Jinga liczył się tylko Pekin.

Nie przepada za miejscowymi. Kiedy już spotyka rdzennego mieszkańca Pekinu, zawsze zdaje się to być marudna sekretarka lub taksówkarz. Większość jego przyjaciół to waidi i niemal wszyscy mają żal, iż miejscowi dostają się do najlepszych szkół i są ustawieni w życiu tylko dlatego, że się tu urodzili.

- Pamiętam, jak dziewczyna znajomego ze studiów rzuciła go dla chłopaka urodzonego w Pekinie. Byli razem od czterech lat, ale ten drugi miał tu mieszkanie od rodziców i własny samochód - wspomina Jing i dodaje: - Dla kobiet nieważne zdaje się, że za kilka lat możesz doskonale się rozwinąć. Liczy się, co jest teraz. Jeśli dziewczyna ma obok siebie dwóch takich samych facetów, ale jeden z nich jest rodem z Pekinu, to może czuć się o wiele pewniej.

Pekińskie marzenie

Nie istnieje chyba jeszcze oficjalne hasło, którym można by oddać atmosferę panującą w wielkich miastach Chin. Nikt na przykład nie powiedział jeszcze Beijing Dream - Pekińskie Marzenie. Ale siła, z jaką przyciągają tutejsze metropolie, jest niemal namacalna. Mało kto jest w stanie oprzeć się ich magnetyzmowi, bez względu na to, czy chodzi o kulturę, pieniądze, czy o napotkanych ludzi. Ciągła zmiana, energia i entuzjazm tego środowiska powodują, że nawet ci, którzy nie są tu ze względów praktycznych, nie potrafią oprzeć się magii Szanghaju lub Pekinu. To miasta pełne niepoprawnych marzycieli, przynoszące na myśl dawny Rzym.

- W domu mógłbym się błyskawicznie rozwinąć dzięki kontaktom rodziny, złapać pracę w naszych hutach i zrobić fortunę - mówi Zhou, dwudziestoparoletni chłopak z prowincji Fujian, bogatego wybrzeża naprzeciw Tajwanu. - Znajomi w moim wieku jeżdżą po mieście mercedesami i zgarniają po kilkadziesiąt tysięcy yuanów na miesiąc. Ale choć kasę robili już od ogólniaka, są prostakami. Dlatego ile razy nie byłbym w domu, Pekin zawsze wzywa mnie z powrotem.

Zhou był kiedyś projektantem graficznym w Central Business District, ale dziś żyje jak biedak, za 2000 yuanów miesięcznie. Wszystko przez sklep z koszulkami, który zobaczył rok temu. - Plastered-8, koszulki z pekińskimi motywami, projektowane przez cudzoziemca - mówi Zhou. - Pomyślałem wtedy: no, skoro cudzoziemiec może coś takiego zrobić, to mnie na pewno wyjdzie lepiej. W końcu to ja rozumiem Chiny - opowiada ze śmiechem.

W ciągu kilku miesięcy stworzył koszulki dla pokolenia lat 80.: obrazki, motywy z Bruce’em Lee, teksty czytanek szkolnych - wspólna nostalgia, do której jego rówieśnicy mogliby poczuć sympatię. Po pół roku interes zakończył się plajtą. - Tylko dlatego, że raz nie wyszło, nie znaczy, że mi się nie uda - mówi. - To właśnie jest Pekin. Będąc tu, czujesz, że prędzej czy później uderzysz w żyłę złota, i że warto próbować. To jest jak pogranicze, gdzie zawsze są nowe możliwości, z tym że żyjąc tu, masz też okazję stać się człowiekiem na poziomie, kimś światowym i z klasą.

Po kilku trudnych miesiącach, kiedy sprzedawał nawet długopisy i harmonijki na chodniku, Zhou zaczął od nowa. Jego grafiki zrobiły się bardziej komercyjne: np. małpa w berecie z napisem "Freedom" na różowej podkoszulce. Ale mówi, że musi jakoś zacząć.

***

Dla większości migrantów powrót do domu jest poza dyskusją. Choć rodzina nieraz tylko czeka, aż ich dziecko przestanie się szarpać i wróci do siebie, znajomi twierdzą, że kiedy raz wyjechało się w świat, powrót oznacza dyshonor - wielką utratę twarzy.

- Jeśli wrócisz do siebie, wszyscy pomyślą, że ci się nie udało i uciekłeś z podkulonym ogonem - mówi Xiao Jing. - Niby znów żyje się łatwiej, ale do końca życia masz piętno faceta, któremu nie wyszło, kogoś przegranego.

Dlatego większość tych, z którymi rozmawiałem, nie tylko nie wraca, ale w ogóle nie dzieli się z rodziną swoimi problemami.

Zhou wysyłał pieniądze do domu nawet wtedy, gdy prawie nie miał co jeść. Chciał, żeby rodzice myśleli, że dobrze mu idzie.

- To nawet nie reputacja jest najważniejsza - mówi Chang, młody instruktor siłowni w Pekinie. - U nas na wsi po prostu nie ma do czego wracać. Niemal wszyscy pracują na roli lub najwyżej w fabryce. A tu możesz spróbować prawie wszystkiego. Stolica jest jak marzenie, którym chce się żyć nawet, kiedy jest bardzo źle.

KRZYSZTOF KARDASZEWICZ (ur. 1982) studiował literaturę w USA, a w latach 2005-2009 mieszkał w Chinach, pracując tam jako nauczyciel języka angielskiego oraz dziennikarz (m.in. "Asia Weekly"). Obecnie studiuje w School of Oriental and African Studies w Londynie. W tych dniach w wydawnictwie Homini ukazuje się jego książka pt. "Młode Chiny".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2010