Amor w twierdzy

Czym są dziś wartości rodzinne, które od lat wyznaczały w Chinach kierunek życia? Czy młode Chinki nadal chcą własnych rodzin, czy też się buntują? Oto opowieść o miłości po chińsku – nie tylko na Walentynki.

11.02.2013

Czyta się kilka minut

W dniu św. Walentego w Pekinie, 2012 r. / Fot. Zhang Lang / COLORCHINAPHOTO / AP / EAST NEWS
W dniu św. Walentego w Pekinie, 2012 r. / Fot. Zhang Lang / COLORCHINAPHOTO / AP / EAST NEWS

W czasach przemian obyczajowych młode pokolenie Chińczyków łączy tradycję i nowe wartości – i szuka własnych odpowiedzi. Jako generacja jedynaków, młodzi – nazywani nieraz „małymi cesarzami” – dorastają w przekonaniu, że należy im się wszystko, czego zapragną, a ich szczęście jest na pierwszym miejscu.

Wynikająca z tego bezkompromisowość, a nieraz egoizm, okazują się wyzwaniem dla rodzin. A także – symptomem nowych czasów.

TING NIE ZNOSI WALENTYNEK

Li Ming szła z matką na obiad do krewnych, gdy usłyszała: – To jest ktoś gotów do założenia rodziny.

Po drodze dowiedziała się jeszcze, że chłopak od lat mieszka w Stanach i pracuje w Dolinie Krzemowej. Przy stole, prócz ciotki i dwójki znajomych z pracy, siedział on: schludny, spokojny mężczyzna, niemal 10 lat od niej starszy. – To zdecydowanie nie była miłość od pierwszego wejrzenia – mówi Li Ming. – Ale przynajmniej umieliśmy się porozumieć i chcieliśmy podobnych rzeczy.

W ciągu dwóch lat od powrotu ze studiów w Kanadzie Li Ming odbyła ponad 30 podobnych spotkań. Cały czas poganiana przez rodzinę, polecana przez znajomych ciotki lub przez życzliwie zatroskanych przyjaciół. – Proszę, tylko nie wyliczaj mi już ich zalet i dobytku – zaczęła mówić matce po jakimś roku. – Pozwól nam się zwyczajnie poznać i porozmawiać.

Choć informatyk ze Stanów nie do końca ją fascynował, okazał się jednak wytchnieniem od ciągłych nagabywań i randek w ciemno. Od dwóch lat są razem. Choć on, Zhang Xie, jest prawie zawsze w Dolinie Krzemowej, gdzie kupił dom i czeka, aż Li Ming do niego przyjedzie.

 Ting Ting nie znosi Walentynek. Od kilku lat, przed 14 lutego, dziewczyna przez całą noc nie może zmrużyć oka. Potem, rano, zwykle bierze dzień chorobowego i chowa się gdzieś w kawiarni. Ucieka od zakochanych par na ulicy i od kwiatów, wystawianych w jej biurze jak trofea. Ucieka przed szałem walentynkowych zakupów i kolacji – chce zapomnieć.

Ostatnio, właśnie aby zapomnieć, upijała się w minibarze koło domu. Powiedziała potem: – Myślę, że zostałam sama właśnie dlatego, że zatruwam się tymi bzdurami o prawdziwej miłości. Ale za nic nie wyjdę za mąż na ślepo. Zbyt wiele nauczyłam się od matki.

Renee wybrała sobie imię po francuskiej modelce, której zdjęcie zobaczyła kiedyś w magazynie. Magazyn przyniosła nauczycielka, w piątej klasie szkoły podstawowej.

Dziś Renee, niewysoka dziewczyna o roześmianych oczach, opowiada o swojej rodzinie: o krewnych z małego miasta i znajomych, którzy wychowują już dzieci. Dlatego jej wizyty w domu rodzinnym są trudne. – Moja babcia za każdym razem powtarza, że jedyny powód, dla którego jeszcze żyje, to żeby zobaczyć, jak wychodzę za mąż – opowiada Renee. – Mówi, że wtedy będzie mogła spokojnie umrzeć. To strasznie stresujące, bo w jaki sposób mogę ją przekonać, że może być inaczej? Że małżeństwo nie jest jedynym szczęściem? Dla niej właśnie jest.

TRZY MILIONY ROZWODÓW

Mogłoby się wydawać, że kiedyś w Chinach było łatwiej o rodzinne szczęście. W końcu chińska tradycja od pokoleń wyznaczała jasne wartości i solidny kurs: w młodym wieku należało założyć rodzinę i dzięki niej dążyć do życiowej samorealizacji. Rodzina była jak monolit, stanowiąc trzon wartości, na których do dziś opiera się całe chińskie społeczeństwo.

Ale już niecałe sto lat temu pewien chiński literat – Qian Zhongshu – otworzył swoją książkę pod tytułem „Oblężona twierdza” francuskim przysłowiem, które głosi: „Małżeństwo jest jak Oblężona Twierdza – ci na zewnątrz zrobią wszystko, by dostać się do środka, ale już ci w środku chcą za wszelką cenę z niej uciec”. Dziś wielu Chińczyków podpisałoby się zapewne pod złotą myślą innego Francuza, malarza Tolouse-Lautreca, który wyznał kiedyś ponoć po pijanemu: „Małżeństwo jest jak bardzo długi posiłek, z deserem na początku”.

Nie tylko przysłowia, ale także zachodnie wartości i indywidualizm Zachodu stopniowo zyskały w Chinach posłuch, nakładając się na ogólny duchowy zamęt w szybko zmieniającym się społeczeństwie. W 2012 r. rozpadło się w Chinach niemal trzy miliony małżeństw – i szacuje się, że ta rekordowa liczba rozwodów nadal będzie rosła.

Tradycja, która dawniej zapewniała oparcie – życiową pewność – zdaje się nie wystarczać. Dziś Chinki przypominają nieraz Emmę Bovary: chcą czegoś więcej niż małżeńskiej codzienności, ale nie mają jasnej i pewnej alternatywy.

Na co dzień rozchodzą się więc tysiące par – przez pieniądze czy zdradę małżeńską, czy też przez zwyczajny brak porozumienia. A czar Oblężonej Twierdzy zdaje się jeszcze bardziej aktualny niż dawniej.

WĄTPLIWOŚCI

– Ja na przykład nie mam ochoty na to, by rodzina stała się jedynym celem i wartością mojego życia – mówi Zhou Rong. Aktywna, ambitna dziewczyna z południowych Chin zajmuje się zapobieganiem zmianom klimatu i kiedy tylko może, ucieka w góry lub podróżuje po Europie i Azji.

Mówi, że jeśli kiedyś założy rodzinę, to zdecydowanie na własnych warunkach. – Pochodzę z małego miasta i system wartości jest u nas bardzo jasny – opowiada Zhou Rong, która niedawno skończyła 31 lat. – I cóż, na pewno chciałabym, żeby moi rodzice byli szczęśliwi. Ale w żadnym wypadku nie będę poświęcać dla nich własnego szczęścia. Mam nadzieję złapać jakiś balans. Choć to tylko nadzieja, bo przecież w życiu rzadko jest dokładnie tak, jak by się chciało – dodaje.

 Kiedy pytam o rozwody, uśmiech Renee zastyga w maskę. Mija kilka długich chwil, zanim zaczyna opowiadać o dwojgu przyjaciół, którzy pobrali się tuż po studiach. Od kilku lat utrzymują związek wyłącznie na pokaz: dla swych rodziców, którzy się znają, dla znajomych i dla sąsiadów, według których są przykładem szczęścia. Tymczasem chłopak ma romans z dużo starszą kobietą i to dla niej kupuje kwiaty, i z nią chce spędzać czas. Ale rodzina pozostaje częścią gry.

– To właśnie on powiedział mi kiedyś, że w małżeństwie najlepiej utrzymać balans emocji, tak żeby nie było ani zbyt dobrze, ani żeby za bardzo sobie nie dokuczać. Tak po równo, żeby nie bolało. Pomyślałam: jaki ma to sens? – Renee sięga po papierosa, a po chwili mówi: – Tak naprawdę cieszę się, kiedy słyszę dziś o rozwodach, bo wtedy wiem, że ludzie się nie poddali, i że nadal szukają szczęścia, czegoś, na czym im zależy. Pewnie, że można się pogubić w tej całej wolności, ale przynajmniej mamy wybór. Starsze pokolenie w zasadzie nie znało rozwodów i nieraz dwoje ludzi przez lata się nie znosiło.

 – Podstawą małżeństwa moich rodziców był fakt, że ojciec pochodził z rodziny wojskowych, co dawało duże oparcie: szacunek i pozycję społeczną, mieszkanie i poczucie bezpieczeństwa – opowiada Ting Ting. – Ale związek nie był udany i gdy tylko zmieniły się czasy i odeszły stare układy i przywileje, wszystko się rozpadło. Dorastałam, oglądając ciągle kłótnie rodziców, którzy chyba nigdy nie byli szczęśliwi. Od lat śpią oddzielnie, ale zostali razem: dla nas i dla utrzymania rodzinnej reputacji. W końcu kto by się u nas ożenił z dziewczyną z domu rozwodników?

Jednak choć Ting Ting jest zdecydowana uniknąć losu rodziców, czuje się osaczona: jej młodsza siostra wyszła za mąż i urodziła dziecko, a znajome z żelazną determinacją zakładają rodziny. Opowiada o przyjaciółce w jej wieku, która pobrała się z chłopakiem po kilku miesiącach znajomości. – Kupili mieszkanie, samochód, a teraz śpią w osobnych sypialniach i razem chodzą tylko na zakupy – mówi. – Ich związek jest na pokaz, ale nikt nawet przez chwilę nie pomyśli, że coś jest nie w porządku. Liczy się, że wyszła za mąż i że ma teraz spokój.

 Olbrzymia presja społeczna, która często prowadzi do nieudanych związków, jest trudna właśnie dlatego, że wiąże się z wyjątkową przepaścią dzielącą młode pokolenie od ich rodziców. W ciągu zaledwie 30 lat w Chinach wiele się zmieniło. W atmosferze ciągłego postępu, nowych wartości i coraz większych pieniędzy dorosło pokolenie jedynaków – nauczonych, aby myśleć o sobie i brać od życia wszystko, co im się należy. Większość z nich dorastała w małych miastach lub na wsi, ale idąc na studia lub robiąc karierę, wkroczyli w nowe środowisko. I choć tradycja nadal dominuje w życiu Chińczyków, to nie jest już ona niezłomną twierdzą.

– Nasi rodzice musieli martwić się o różne codzienne sprawy – mówi Zhou Rong. – Ale mieli mieszkanie przydzielone z pracy, darmowe szkoły i opiekę medyczną, i o wiele mniej presji. Z kolei my mamy najczęściej szereg wyzwań i ciężkich decyzji, przez które trzeba przejść, żeby w ogóle zacząć. Wielu ludzi się w tym gubi. Więc czy to nie naturalne, że ktoś może się nagle zawahać? Że mamy wątpliwości? – pyta dziewczyna. – Całe życie uczono nas, że szczęście wygląda tak i tak. Ale naraz może okazać się, że szczęście jest gdzie indziej, że chcemy czegoś innego.

 Chiński antropolog Yan Yunxiang stwierdził kiedyś, że w jego pokoleniu ludzie rodzili się, aby cierpieć, więc życie i związane z nim wyzwania nie były dla nikogo niespodzianką. Tymczasem młodsze pokolenie uważa, że urodziło się, aby podążać za szczęściem, więc kiedy robi się nagle trudniej lub gdy są niezadowoleni, myślą, że to po prostu nie dla nich. Że sytuacja jest nie do akceptacji. – Ale to chyba jasne, że jeśli od początku do końca interesuje cię tylko deser i przy pierwszym rozczarowaniu przestajesz pracować nad związkiem, to całość się rozpadnie? – pyta znajoma dziewczyna.

KINDER-NIESPODZIANKA

Miłość w Chinach często cechuje pośpiech.

Zwłaszcza w przypadku kobiet nadal panuje niepisana reguła, według której należy wyjść za mąż najdalej do 26.-27. roku życia (na prowincji zwykle wcześniej). W przeciwnym wypadku kobiecie przykleja się etykietkę sheng nu – nie tyle starej panny, co pokraki, nieudacznika, brzydkiego kaczątka, którego nikt nie chciał. Nieraz staje się to źródłem narastającej paniki: perspektywa piętna społecznego była tak przerażająca, że w pewnej chwili dziewczyny są gotowe na wszystko, byle tylko założyć rodzinę. I trzeba było szczęścia, by urok domowego ogniska nie prysnął jak bańka.

 – Mam wiele znajomych, które pobrały się rok-dwa temu, a już myślą o rozwodzie – opowiada Li Ming. Jako przykład podaje bliską przyjaciółkę, rozgoryczoną tym, że ukochany nie jest w stanie kupić im mieszkania. Niezależna i wykształcona za granicą dziewczyna zakochała się w uroczym wariacie, pełnym życia i przygód. Zbuntowała się przeciw rodzinie, żeby z nim być. Ale już wkrótce zaczęła doskwierać jej inna społeczna presja. Czy kupiliście już dom? Czy jesteście ustawieni życiowo?

– Wszystko, co ostatnio słyszę od dziewczyn, to narzekanie, że „tak wiele dla niego poświęciłam” – mówi Li Ming. – Ale uważam, że one nie do końca przemyślały, co tak naprawdę znaczy małżeństwo i jak wiele wysiłku może kosztować. Prawda jest taka, że często jesteśmy niedojrzałe i myślimy tylko o sobie, bo tak dorastałyśmy: jako jedynaczki, którym wszyscy zawsze dogadzali. I dalej byśmy tak chciały. To nie jest kwestia, czy tak jest dobrze, czy źle, to po prostu fakt dotyczący całego pokolenia.

 Niedojrzałość to częsty problem. Wobec ogromnej konkurencji cała uwaga chińskich rodziców koncentruje się na wykształceniu: egzaminach i dostaniu się dzieci do najlepszych uczelni. Romansowanie postrzegane jest jako strata czasu. Znałem dziewczynę, której ojciec obciął przed liceum warkocz, aby wyglądała jak chłopiec. Miała się uczyć, a nie przeżywać miłosne wzloty. I oto później, gdy trzeba zakładać rodzinę, okazuje się, że brakuje doświadczenia i trzeźwego poglądu na związek. W efekcie wiele na pozór dorosłych dziewczyn marzy o księciu z bajki.

– Miłość na studiach i wyzwania, które przychodzą ze wspólnym życiem i wychowaniem dziecka, mają ze sobą niewiele wspólnego – mówi Zhou Rong. – Niedługo po ślubie wielu ludzi przeżywa więc niespodziankę, bo rodzina jest czymś innym niż ideał, którego oczekiwali.

– Wielu ludzi żeni się, bo tak trzeba – mówi Zhu Jing, nauczycielka po trzydziestce. – A potem starają się na różne sposoby scementować związek: kupując mieszkanie, mając dziecko. Czynią to w nadziei, że małżeństwo i stabilizacja same nauczą ich życia i odpowiedzialności, że dzięki temu staną się dorośli. A i tak ponad 70 procent moich krewnych już się rozwiodło.

NOWE CZASY

Rekordy oglądalności do niedawna bił w Chinach program telewizyjny pod nazwą „Fei Chang Wu Rao”. 24 dziewczyny poszukują w nim kandydata na męża. Po kolei na wybieg zjeżdżają wybrani kandydaci, o których pokazywane są informacje, krótkie relacje ich znajomych, wyjawiane są poglądy na życie. Jeśli któraś z dziewczyn uzna, że to nie dla niej, może w dowolnej chwili dać facetowi kosza, wyłączając swoje podium. Może, choć nie musi powiedzieć przy tym, co jej się nie podoba. To prosta i nieraz spektakularna rozrywka – w najgorszych sytuacjach, ku radości telewidzów, kandydata „gasiło” kilkanaście dziewczyn naraz.

W dobie niewielu udanych związków i rozczarowań prawie wszystkich interesował ten program o szukaniu „prawdziwej miłości”. Zwłaszcza że producenci dobierali ciekawe dziewczyny: studentki, modelki, aktorki i także rozwódki. O ciętym języku i barwnym wachlarzu poglądów, tak aby urozmaicić komentarze i przyciągnąć maksimum widzów. I rzeczywiście, chwilami program wywoływał burze, gdy któraś z dziewczyn mówiła wprost o sprawach uznawanych za tabu.

Zastanawiano się, czy wartości lansowane w tym programie są znakiem nowych czasów. Ale kielich goryczy przelał się, gdy pewna modelka z Pekinu imieniem Ma Nuo powiedziała wprost, że „woli płakać z żalu, siedząc w BMW, niż śmiać się, jadąc na rowerze”. Pieniądze były dla niej znakiem spełnienia i szczęścia, facet bez nich nie miał u niej szans.

Opinia publiczna zatoczyła się z obrzydzenia, a Ma Nuo została zdjęta z wizji. Nie zmieniło to faktu, że jej wypowiedź jasno nazwała dominujące w chińskim społeczeństwie realia.

 Dawniej od przyzwoitego małżeństwa wymagano, by para miała na start zegarek, radio, rower i maszynę do szycia. Wbrew pozorom, zdobycie tych rzeczy nie było łatwe i wiązało się ze sporym wydatkiem. Ale chyba nikt nie sądził wtedy, że od przyszłego pokolenia wymagać się będzie własnego mieszkania i auta dobrej marki. W skrajnych przypadkach materializm potrafi zupełnie przesłonić inne wartości – gazety są pełne historii o rozwodach, kłótniach i przestępstwach wywołanych przez pieniądze.

– Od niedawna to bogactwo jest główną miarą atrakcyjności mężczyzny – wyjaśnia Zhang Hui, antropolog z Uniwersytetu Ludowego w Pekinie. – Kiedyś być może brano pod uwagę stałą pracę, wykształcenie lub charakter, ale nie dziś. Największym atutem kobiety są jej młodość i piękno, które miną, więc w ciągu tych 5-10 lat musi je dobrze zainwestować. Zwłaszcza skoro uważa się, że „lepiej dobrze wyjść za mąż, niż ciężko pracować” i że to kochający mężczyzna weźmie za ciebie odpowiedzialność, także finansowo. Choć wątpię, czy małżeństwo oparte na pieniądzach ma szansę przetrwać.

– Dawniej ludzie byli prostsi, wszyscy klepali podobną biedę i chcieli po prostu spokoju i stabilizacji. Twoja pensja czy majątek nie były aż tak istotne – mówi Ting Ting. – Dziś jest tak, że dziewczyny odradzają mi małżeństwo z miłości. „Wybierz kogoś z dobrą pozycją”, mówią, „bo miłość zawsze można wypracować”.

 Kryzys wartości dotyczy nie tylko rodziny, ale niemal całej egzystencji ostatnich pokoleń.

„Rewolucja kulturalna” i rozpędzony kapitalizm, który po niej nastąpił, w dużej mierze złamały wiarę ludzi w socjalizm i w promowane przez dawny system wartości. Nie pojawiło się też nic, co mogłoby je zastąpić. Zwykłym ludziom pozwolono po prostu żyć i bogacić się tak długo, jak długo nie kwestionowali działań rządu. W społeczeństwie stopniowo zapanowała wolnoamerykanka, bez głębszych dylematów moralnych. A sens życia sprowadził się – w uproszczeniu – do tego, by wyrwać tyle, ile można. Wpłynęło to także na rodzinę – i na całokształt ludzkich relacji.

– Ludzie myślą dziś głównie o sobie, przywiązujemy coraz mniejszą wagę do wspólnych wartości – mówi Renee. – Nie mamy już rdzenia moralnego, więc wszystko jest do przyjęcia i wszystko można zostawić lub sprzedać. To w pewnym stopniu kryzys wartości.

Renee uśmiecha się gorzko: – Dziś łatwiej wylądować z kimś w łóżku i poeksperymentować, niż spróbować związku na poważnie.

TRZECIA MIŁOŚĆ

– Kiedy wróciłam z zagranicy, miałam 26 lat i musiałam z powrotem zapuszczać korzenie, budować przyjaźnie – opowiada Li Ming. – Potrzebowałam czasu. Ale nikt tego nie rozumiał i tylko mnie poganiano, bezustannie krytykując. Dziś rodzice widzą głównie to, że mam 29 lat i że moje dwie młodsze kuzynki są już po ślubie. Chwilami można przez to oszaleć.

– Ale to nie znaczy – dodaje Li Ming – że tradycja jest zupełnie bez sensu. To mądrość, budowana w oparciu o twarde życiowe realia, która często pomaga. Ale pod warunkiem, że nią nas nie uduszą, bo wtedy się buntujemy. Teraz ja też nie wiem, czy wybrać narzeczonego ze Stanów, czy może chłopaka, którego poznałam tu, w Pekinie, i w którym się zakochałam. To była taka spontaniczna przyjaźń, która przerodziła się w coś więcej...

– Za ostatnim chłopakiem wyjechałam do Londynu, wydawało mi się, że wszystko mogę dla niego zrobić, byle tylko założyć rodzinę. Miałam wtedy 28 lat – wspomina Renee. – Kiedy nam nie wyszło, musiałam się trochę uspokoić i wreszcie zdałam sobie sprawę, że życie to nie pociąg ekspresowy. Że szczęście jest ważniejsze, i że wielu singli po trzydziestce może realizować się bardziej, niż gdyby musieli wychowywać teraz dzieci. Warto zaczekać.

Budowanie rodziny nie jest dziś w Chinach łatwe. Często odbywa się bez wsparcia i zrozumienia otoczenia, a piętno związane z rozwodem – który wielu postrzega jako drugą szansę – jest nadal znaczące. Ale zmaganie się z tradycją i społecznymi oczekiwaniami to nie tyle bunt moralny, co raczej próba znalezienia własnych odpowiedzi na życie.

– Mało kiedy jest tak, że spotykasz kogoś, kto powiedziałby po prostu: „nie chcę wyjść za mąż” – mówi Zhou Rong. – W dalszym ciągu chcemy rodziny. Tyle że każdy żyje teraz bardziej na własny sposób i czasem zwyczajnie można się pogubić. Choć ostatecznie liczy się jedno: czy naprawdę chcemy, aby mimo trudności związek się udał. 

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2013