Więcej odwagi!

W tegorocznym konkursie oglądaliśmy filmy o fanatyzmie religijnym, globalizacji i rozpadzie rodziny. Ideologiczne zaangażowanie nie przekreśliło jednak artystycznej wartości kolejnych tytułów.

10.09.2012

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a, kontrowersyjnego hitu Festiwalu w Wenecji / Fot. Materiały prasowe
Kadr z filmu „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a, kontrowersyjnego hitu Festiwalu w Wenecji / Fot. Materiały prasowe

Podczas tegorocznego festiwalu najważniejszymi osobami w Wenecji nie byli wcale gwiazdorzy kina: Joaquin Phoenix, Pierce Brosnan czy Isabelle Huppert. Tym razem w kuluarach znacznie częściej szeptano nazwisko Alberta Barbery. Kilka miesięcy temu 62-letni Włoch – po raz drugi w karierze – został mianowany dyrektorem weneckiego festiwalu. Podstawowe zadanie Barbery polegało na tym, żeby jak najwyraźniej odróżnić się od swego poprzednika – powszechnie krytykowanego Marca Müllera. Świadomy swej misji nowy dyrektor przedstawił program naprawczy, który miał pomóc weneckiej imprezie w odzyskaniu nadwątlonego prestiżu. 69. edycja festiwalu udowodniła, że rewolucyjne zapowiedzi Barbery spełniły się tylko połowicznie. Obrany przez niego kierunek pozwala jednak patrzeć na przyszłość słynnego festiwalu z pewną nadzieją.

NAZWISKA TO ZA MAŁO

Wenecji nie udało się w tym roku potwierdzić przewagi nad konkurencyjnym festiwalem w Toronto. Rozpoczynająca się w podobnym terminie impreza od kilku lat zyskuje na znaczeniu, zwłaszcza na rynku amerykańskim. W odwróceniu tej tendencji niewiele pomogło Barberze zaproszenie do festiwalowego konkursu mistrzów kina z USA. Brian De Palma nie udzielił w Wenecji praktycznie żadnego wywiadu, a Paul Thomas Anderson z niechęcią odnosił się do pytań dziennikarzy nawet w trakcie konferencji prasowej. Obaj twórcy sprawiali wrażenie, jakby przyjechali do Włoch na wakacje. Prawdziwą promocję swoich filmów zaczynają, jakżeby inaczej, w Toronto.

Nieprawdziwe okazały się także zapowiedzi, jakoby Barbera miał zrezygnować z – będącego od kilku lat bolączką festiwalu – nachalnego promowania włoskiego kina. Zarówno „È stato il figlio” Daniela Ciprìego, jak i „Un giorno speciale” Franceski Comencini należały do najsłabszych filmów w konkursowej stawce. Honor gospodarzy musiał obronić dopiero klasyk Marco Bellocchio ze zrealizowanym w gwiazdorskiej obsadzie dramatem „La bella addoramentata”.

Przyznawanie włoskim filmom „punktów za pochodzenie” okazało się zresztą częścią szerszego problemu z weneckim festiwalem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niektóre tytuły zakwalifikowały się do tegorocznego konkursu tylko dzięki dawnym zasługom ich słynnych reżyserów. Nie sposób na przykład pojąć, co urzekło festiwalowych selekcjonerów w japońskim „Outraged: Beyond”. Film zapowiadany jako kino akcji miał w sobie dynamikę słuchowiska radiowego. Tyle tylko, że za jego reżyserię odpowiada hołubiony na festiwalu Takeshi Kitano, który w ostatnich latach przyjeżdżał do Wenecji z niemal każdym swoim filmem. Jeszcze bardziej spektakularna porażka stała się udziałem Terrence’a Malicka. Twórca opromieniony niedawną Złotą Palmą za „Drzewo życia” pokazał w Wenecji melodramat „To the Wonder”. Najlepszą recenzję tej kaznodziejskiej opowieści o rozpadzie związku przygotowali obecni na porannym pokazie dziennikarze. Dzięki nim film Malicka okazał się bodaj jedynym tytułem z tegorocznego konkursu, który pożegnano przeciągłymi gwizdami.

PONAD PRZECIĘTNOŚĆ

Filmy Malicka i Kitano – choć zupełnie nieudane – były przynajmniej w stanie pobudzić wenecką publiczność do stanowczej reakcji. Wielką porażkę dyrektora Barbery stanowiło natomiast dopuszczenie do konkursu zbyt wielu filmów przeciętnych, ignorujących nowe trendy, skupionych raczej na dogadzaniu masowemu widzowi. Czymże może nas dziś zaskoczyć na przykład historia everymana, który przez czysty przypadek zdobywa medialną sławę? W zaskakująco bezbarwnym „Superstar” Xavier Giannoli nie powiedział nam nic, czego nie dowiedzielibyśmy się z powstałego już dobrych kilkanaście lat temu „Truman Show” Petera Weira. Podobnie zbędny w weneckim konkursie wydawał się amerykański „At Any Price”. Film Ramina Bahraniego na przemian śmieszył i irytował próbami nawiązania do dawnych osiągnięć Elii Kazana. Dość powiedzieć, że ulubionego przez tego reżysera Jamesa Deana w filmie Bahraniego nieudolnie imitował gwiazdor Disneya – Zac Efron.

Niezadowolenie z poziomu znacznej większości spośród 18 filmów konkursowych przywoływało tęsknotę za lepszymi czasami kina. Być może właśnie z tego powodu wenecki festiwal co roku przygotowuje sekcję prezentującą odrestaurowane cyfrowo klasyki. Podczas tegorocznej edycji imprezy widzowie mogli obejrzeć między innymi „Chlew” Piera Paola Pasoliniego, „Stres we troje” Carlosa Saury czy niezwykle rzadko pokazywane „Tell Me Lies” Petera Brooka. Wszystkie te filmy nie stronią od formalnych eksperymentów, a przede wszystkim mają w sobie kontestacyjnego ducha lat 60. Zamiast pokornie akceptować rzeczywistość, nie szczędzą jej krytycznych komentarzy. Jednocześnie jednak ich bunt ma w sobie elementy liryzmu, stanowi wykrzyczane widzowi prosto w twarz marzenie o lepszym świecie.

Czy podobną pasję i nonkonformistyczne zacięcie można było dostrzec w jakichkolwiek pokazywanych w Wenecji filmach konkursowych? Odnalezienie takich tytułów z całą pewnością było jedną z najważniejszych ambicji Barbery. W licznych wywiadach nowy dyrektor przekonywał, że pod jego rządami tytuły zaproszone na festiwal będą mocno osadzone we współczesnym świecie i skupione na analizie jego najważniejszych problemów. W tegorocznym konkursie oglądaliśmy m.in. filmy o fanatyzmie religijnym, globalizacji i rozpadzie rodziny. Pobrzmiewający w podobnych wyborach sygnał każe postawić dyrektora festiwalu w tym samym rzędzie, co rozpolitykowanego Dietera Kosslicka – dyrektora festiwalu w Berlinie. Barbera, lepiej niż Niemiec, umiał jednak zadbać o to, by ideologiczne zaangażowanie nie dominowało nad artystyczną wartością kolejnych tytułów. Nawet jeśli w Wenecji pojawiały się filmy niespełnione, charakterystyczna dla nich niedoskonałość przynajmniej w kilku przypadkach wytrącała z równowagi i zmuszała do myślenia.

Takim tytułem okazała się tryumfująca na festiwalu „Pieta” – Kim Ki-duka. Dość zaskakujący wybór jury pod przewodnictwem Michaela Manna podzielił wenecką publiczność. Dla jednych dzieło słynnego Koreańczyka okazało się podszytym tandetną psychoanalizą obrazem patologii. Inni dostrzegli w nim jednak zakorzeniony w chrześcijańskiej symbolice metafizyczny komentarz do szalejącego na całym świecie kryzysu finansowego.

***

Kontrowersyjne filmy w rodzaju „Piety” były najlepszym, co mogło przydarzyć się weneckiemu festiwalowi. Barbera ugrał tym więcej, im bardziej zdecydował się zaryzykować. Przebojem imprezy, zignorowanym wprawdzie przez jurorów, okazało się „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a. Pełen seksu, narkotyków i kiczowatej muzyki obraz łatwo mógłby zniżyć się do poziomu tabloidowego skandalu. Amerykański reżyser świadomie operował jednak językiem popkultury po to, by obnażyć jego niewymowną pustkę. Według Korine’a młodość bohaterów nie dodaje im sił, lecz przynosi tylko niszczące wrażenie wszechmocy. Motyw pasji, która w rzeczywistości okazuje się szkodliwym złudzeniem, powrócił także w bodaj najwybitniejszym filmie festiwalu, „Raju: wierze” Ulricha Seidla. Choć dzieło Austriaka sprowokowało demonstrację garstki włoskich katolików, trudno przyznać rację opiniom zarzucającym filmowi obrazoburstwo. Zamiast istoty religii, Seidl atakuje przecież jej coraz dalej posuniętą instrumentalizację.

W filmach Seidla i Korine’a, a także w głośnym „The Master” Andersona najpełniej znalazły swoje odbicie marzenia Barbery o filmach, które będą w stanie twórczo i krytycznie przedstawić ducha dzisiejszego świata. Choć w konkursie pojawiło się wiele tytułów z podobnymi ambicjami, tylko kilku z nich udało wznieść się ponad poziom banału. W przyszłym roku najstarszemu festiwalowi świata przydałoby się odrobinę więcej drapieżności. W tej sytuacji – wzorem bohaterów klasycznych włoskich filmów – chciałoby się zakrzyknąć w stronę dyrektora: „Alberto, więcej odwagi!”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2012