Wędrując po krecich kopczykach

Niemcom powodzi się dobrze, w odróżnieniu od wielu narodów Europy - Greków, Irlandczyków, Hiszpanów. A jednak nie są dziś szczęśliwi. Przeciwnie: miotają się między sprzecznościami, także politycznymi.

31.05.2011

Czyta się kilka minut

Niemcom powodzi się dobrze. Wzrost gospodarczy jest najwyższy od 20 lat, czyli od boomu, jaki nastąpił po zjednoczeniu. Bezrobocie spada. Branża przemysłowa, której parę lat temu wieszczono powolną śmierć, nie może opędzić się od zamówień. Prosperuje nie tylko gospodarka: także zwykli ludzie są coraz zamożniejsi. Nigdy jeszcze w prywatnych rękach nie zgromadzono takiego majątku: łączna kwota zasobów finansowych, w postaci depozytów bankowych i papierów wartościowych, sięga 4,9 biliona euro (o 154 mld więcej niż rok temu).

Są więc Niemcy narodem szczęśliwym, stabilnym duchowo? Wielkodusznie pomagającym innym w chwili kryzysu? Cenionym przez sojuszników za niezawodność, gdy trzeba stawić czoło międzynarodowym zagrożeniom? Właściwie tak by mogło być. Tak powinno być. Właściwie.

Bo Niemcy - i rząd, i naród - wcale nie są zadowoleni. Nie są też niezawodni i wielkoduszni. Gorzej, działają innym na nerwy swoim beserwiserstwem, przekonaniem o moralnej wyższości, narodowymi egoizmami. Albo popadają w drugą skrajność: w zbiorową histerię, nieracjonalny German Angst, prowadzący do (samo)izolacji. Cztery neurozy identyfikują aktualny stan niemieckiego ducha. Albo, przynajmniej, stan ducha większości Niemców.

Neuroza pierwsza: "Przecież chcemy dobrze"

Jej niemiecka nazwa to: Gutmensch-Neurose. Jej ostatni objaw zaś ujawnił się, gdy świat obiegła wieść o śmierci Osamy bin Ladena. Niemal wszędzie przyjęto ją z ulgą. Amerykanie okazywali radość publicznie. W Europie, ale też w wielu krajach islamskich dominowała satysfakcja lub przynajmniej zrozumienie. Inaczej w Niemczech: tu dominowali moralizujący sceptycy, prezentujący swą (domniemaną) wyższość. "Cóż to za kraj, który tak cieszy się z egzekucji" - pytał komentator głównych wiadomości telewizyjnych ARD. Wprawdzie brakło mu argumentów dla poparcia tezy, że Bin Ladena "zwyczajnie odstrzelono". Ale oczywiście nie zabrakło sugestii, że Obama zlecił tę operację tylko dla swej reelekcji. W innym miejscu okazywano empatię przywódcy międzynarodowego terroryzmu, stylizując zbrodniarza na "ojca licznej rodziny" (gdyż miał wiele dzieci). Niejeden profesor prawa zaznaczał, że jego zdaniem USA pogwałciły prawo międzynarodowe.

Niemieckiej debacie o śmierci Bin Ladena ton nadawała specyficzna muzyka - beserwiserska, pacyfistyczna, antyamerykańska. Symptomatyczne były reakcje z kręgu Kościoła ewangelickiego. Alfred Buss, prezes Kościoła Westfalii, mówił: "Świat nie stanie się lepszy, gdy będzie się zabijać ludzi, ale gdy wyjdzie się naprzeciw swym wrogom".

Wszystko to skłoniło Josefa Joffeego, komentatora ze szkoły Realpolitik, do konstatacji: "My, Niemcy, nie wierzymy w zemstę, lecz w rehabilitację. Gdyby to od nas zależało, pojawilibyśmy się przed twierdzą Bin Ladena z nakazem aresztowania, wcześniej anonsując swe przybycie. Gdyby nie poddał się, do akcji wkroczyliby policyjni psycholodzy, gdyż zło to w istocie jedynie zaburzona socjalizacja". Joffe dodał sarkastycznie, że wedle tej logiki w 1945 r. Rosjanie powinni "najpierw zapukać" do bunkra Hitlera, zamiast go szturmować.

Neuroza druga: "Mamy być płatnikiem Europy?"

Po niemiecku: Zahlmeister-Neurose. Fakty są tu takie: nikt w Europie nie korzysta na wspólnej walucie, na euro, bardziej od Niemiec. Gospodarka przeżywa boom głównie dzięki eksportowi, właśnie za sprawą eksportu wypracowując rocznie 700 mld euro, z czego 300 mld przypada na eksport do krajów strefy euro (gdzie nie trzeba wymieniać walut po wahających się kursach, co eksporterów zawsze przyprawia o ból głowy). A jednak dziś, w sytuacji kryzysu w strefie euro, Niemcy uważają się za poszkodowanych, za tych, którzy muszą płacić na innych. Przyznajmy: sumy, jakie pojawiają się przy "pakietach ratunkowych", brzmią astronomicznie. I nieważne, czy trzeba ratować przed plajtą Grecję, Irlandię czy Portugalię - wkład Niemiec zawsze jest największy.

Dotąd Niemcy akceptowali, choć niechętnie, rolę "płatnika Europy". Teraz to się zmienia. Aby nie przegrać kolejnych wyborów do landtagów, nawet Angeli Merkel zdarza się uderzać w tony populistyczne. Pani kanclerz broni wprawdzie udziału Niemiec w "pakietach pomocowych" dla potencjalnych bankrutów, ale bez ogródek żąda czegoś w zamian - lejąc miód na kupiecką duszę. "Chodzi nie o to, aby w takiej Grecji, Portugalii i Hiszpanii nie można było przechodzić wcześniej na emeryturę, lecz by wszyscy jakoś się wysilili. Nie może być tak, że mamy wspólną walutę, ale w jednym kraju można iść na bardzo długi urlop, a w innym na bardzo krótki" - podkreślała w jednym z przemówień. Innymi słowy, ludzie na południu Europy są leniwi. Brzmi to szczególnie w ustach przywódczyni kraju, który, powtórzmy, z faktu istnienia euro ciągnie największe korzyści w Europie.

Neuroza trzecia: "Energia atomowa? Tylko nie to!"

Czyli: Atomangst-Neurose. Zjawisko powracające. "Atom? Nie, dziękuję!"- ten slogan partii Zielonych jest niemal tak stary, jak katastrofa w Czernobylu. Ale jak dotąd inne partie - a zwłaszcza rządzący chadecy i liberałowie - nie chciały rezygnować z energii atomowej. Albo, jak socjaldemokraci, nie tak szybko. Mówiono, że niemieckie elektrownie są bezpieczne. Przynajmniej mówiono do niedawna. Bo dziś wszystkie partie chcą być "zielone". Katastrofa w Fukushimie sprawiła, że nawet fanatyczni zwolennicy atomu stali się nagle gorącymi przeciwnikami tej energii. Po Fukushimie strach Niemców przed atomem przybrał postać zbiorowej histerii.

A jeszcze kilka miesięcy temu chadecko-liberalny rząd podjął decyzję, że elektrownie atomowe będą działać dłużej, niż chciał poprzedni gabinet czerwono-zielony (SPD ustąpiła wtedy pod naciskiem Zielonych), gdyż prąd z tego źródła miał być zbyt ważny dla gospodarki. Dziś z 17 elektrowni działają (jeszcze) cztery. Po Fukushimie wszyscy stawiają na energie alternatywne: chadecja na elektrownie wiatrowe, liberałowie na słoneczne. To był, jak dotąd, najszybszy i najbardziej radykalny zwrot w polityce rządu Merkel.

Jak bezsensowny był ten akt populizmu, pokazuje choćby spojrzenie na mapę. Niemcy, położone pośrodku Europy, otoczone są krajami posiadającymi reaktory (Francja aż kilkadziesiąt). Sporo francuskich reaktorów stoi nad Renem, nad granicą. Podobnie czeski Temelin. Gdy Polska zrealizuje swe plany, Niemcy będą otoczone reaktorami. Jak wiadomo, w razie katastrofy promieniowanie nie zna granic.

Neuroza czwarta: "Niech za nas walczą inni"

Czyli: Ohne-mich-Neurose. Ostatni objaw: Libia. W Libii wybucha rewolucja przeciw despocie, który każe strzelać; ONZ reaguje rezolucją mającą zapobiec masakrom, choćby przy użyciu wojska - i Niemcy wstrzymują się od głosu (razem z Rosją i Chinami). Ustawiają się w opozycji do własnych sojuszników, wkraczają na drogę do (samo)izolacji.

Kto sądził, że takie postępowanie pozostanie bez konsekwencji, szybko został wyprowadzony z błędu. Kwietniowa konferencja ministrów spraw zagranicznych NATO w Berlinie okazała się przykrym policzkiem dla gospodarza, szefa niemieckiego MSZ Guido Westerwellego. Oto w tym samym czasie prezydent USA, premier Wielkiej Brytanii i prezydent Francji opublikowali na łamach "Times", "Le Monde" i "Washington Post" wspólny list, w którym rezolucję ONZ uznali za "historyczną". Tekst kończył się zapewnieniem, że trzej przywódcy nie spoczną, dopóki rezolucja nie zostanie zrealizowana, a Libijczycy nie będą mogli decydować sami o sobie. Kanclerz Merkel nikt nie zapytał o zdanie.

Taka postawa, którą można streścić jako "Ja wolę stać z boku", przysporzyła Niemcom tylko szkody. Są ignorowane, odgrywając w tej chwili w polityce międzynarodowej rolę poboczną. Decyzja Westerwellego o wstrzymaniu się od głosu sprawiła, że Berlin ma opinię sojusznika mało wiarygodnego, na którym trudno polegać. Samego Westerwellego niewielu traktuje jeszcze poważnie. Znany politolog Christian Hacke powiedział publicznie, że Westerwelle to "najbardziej ograniczony minister spraw zagranicznych od czasu Ribbentropa".

Co się dzieje z Niemcami?

Wielu w Europie i Ameryce stawia sobie to pytanie, na które nie ma chyba dobrej odpowiedzi. Mądre głowy próbują jednak znaleźć jakieś wytłumaczenie. John Kornblum, były ambasador USA w Niemczech, proponuje na łamach dziennika "FAZ" taką interpretację: "W Niemczech rozwinęła się frustrująca skłonność do poczuwania się do winy i do postrzegania siebie w roli ofiary - często równocześnie. Zewnętrznym obserwatorom takie zwroty w mentalności mogą działać na nerwy".

Walter Laqueur, 90-letni amerykański historyk o korzeniach niemiecko-żydowskich, już w 1988 r. twierdził, że w niemieckiej historii widać tendencję do przesady - swego rodzaju ośli upór w doprowadzaniu spraw do końca, zamiast czasem zatrzymać się i zastanowić. W Niemczech, twierdził Laqueur, ciągle obecne są "stare lęki", strach przed popełnieniem błędu, trudność w postrzeganiu rzeczy w ich faktycznych proporcjach. "W takim stanie ducha - jak pisał Laqueur - krecie kopczyki stają się niebotycznymi górami".

Jeśli dziś mamy do czynienia z taką właśnie sytuacją - a wszystko na to wskazuje - wówczas wydaje się, że główną odpowiedzialność ponosi za nią polityczne przywództwo. Albo raczej jego brak: polityczni liderzy Niemiec są dziś tak pogubieni i tak słabi, jak chyba nigdy w 62-letniej historii Republiki Federalnej.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2011