Angela Merkel przechodzi do historii

ROBIN ALEXANDER, dziennikarz i biograf ustępującej kanclerz: Ona nie pójdzie w ślady Schrödera. Jest odporna na korupcję. Teraz, po wyborach, wycofa się z polityki.

13.09.2021

Czyta się kilka minut

Angela Merkel po wygłoszeniu przemówienia na 29. federalnym kongresie CDU. Essen, 6 grudnia 2016 r. / SEAN GALLUP / GETTY IMAGES
Angela Merkel po wygłoszeniu przemówienia na 29. federalnym kongresie CDU. Essen, 6 grudnia 2016 r. / SEAN GALLUP / GETTY IMAGES

ŁUKASZ GRAJEWSKI: Angela Merkel od lat jest czołową postacią światowej polityki. Czy również w 2000 r., gdy zostawała szefową CDU, i w 2005 r., gdy wygrała po raz pierwszy wybory, wzbudzała tak powszechne uznanie?

ROBIN ALEXANDER: Angela Merkel była od początku dość niezwykła. Z trzech powodów: pochodziła ze wschodnich Niemiec, była kobietą i naukowcem z obszaru nauk ścisłych. A do tego pochodziła z rodziny ewangelickiej, podczas gdy Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna [CDU – red.] to przecież partia założona przez katolików w Niemczech Zachodnich. Merkel wniosła więc wiele czynników, które wcześniej były obce.

Ponad dwie dekady temu mówiono głównie o jej wschodnioniemieckim pochodzeniu. Ona sama nigdy nie chciała tego podkreślać. Podejrzewano, że milczała z powodów taktycznych, w końcu czterech na pięciu niemieckich wyborców mieszka w zachodnich landach. Merkel pochodzi zresztą z bardzo specyficznej rodziny, nietypowej dla NRD. Ojciec był pastorem, a matka nauczycielką, z zakazem nauczania. Wychowywała się w domu parafialnym, gdzie kształcono pastorów, ale i wychowywano niepełnosprawne dzieci. Ona nigdy nie była zwolenniczką NRD.

Merkel najchętniej podkreślała przede wszystkim to, że pochodzi ze świata nauki. Z tego była autentycznie dumna, że – w przeciwieństwie do wielu polityków – wcześniej w życiu zajmowała się czymś innym. Natomiast swoją płeć zaczęła podkreślać dopiero w ostatnich latach, i to raczej ze względu na to, że bardzo feministycznie nastawione media niemieckie w kółko o to pytają.

W jaki sposób, pomimo tej początkowej podejrzliwości, udało się jej przekonać do siebie wyborców?

W zasadzie to nikogo za bardzo nie przekonała. W tym czasie kanclerzem był socjaldemokrata Gerhard Schröder. Jego najważniejszą reformą była tzw. Agenda 2010, czyli wprowadzenie szeregu liberalnych rozwiązań w polityce gospodarczej i społecznej. Te reformy zostały wprowadzone mimo silnych w Niemczech tradycji socjalnych. Schröder popadł z powodu tej reformy w kłopoty polityczne. Tyle że Merkel jako szefowa CDU chciała w tamtym czasie jeszcze dalej idących reform gospodarczych. W 2003 r. CDU na swoim zjeździe partyjnym w Lipsku przegłosowała jeszcze bardziej neoliberalny program od reform Schrödera.

Tak naprawdę, choć wtedy Schröder szorował po dnie, to Merkel i tak niemal przegrała wybory w 2005 r. Wprawdzie ludzie chcieli odwołać urzędującego kanclerza, ale już niekoniecznie chcieli głosować na nią. W ten sposób Merkel zdobyła władzę i potem już nigdy więcej nie wspominała o swoich neoliberalnych pomysłach. Utworzyła wielką koalicję z socjaldemokratami, która – oprócz niewielkich wyjątków, np. reformy emerytalnej – prowadziła w obszarach gospodarki i spraw socjalnych politykę będącą przeciwieństwem tego, o czym Merkel mówiła jeszcze w trakcie kampanii.

W swojej najnowszej książce „Machtverfall” („Upadek władzy”) pisze Pan, że Merkel nie planuje, tylko reaguje na to, co przynosi nowy dzień. To dość sprzeczny obraz względem polskiego postrzegania Niemców, którzy wszystko muszą mieć doskonale zaplanowane.

Merkel podejmuje decyzje zawsze w bezpośrednim odniesieniu do danej sytuacji. Jest wybitym taktykiem, niezbyt dobrym strategiem, a jak już padnie pytanie o cele… Wielu dziennikarzy uważa, że ona ma jakiś cel. Tylko że jakoś nigdy o nim nie mówi.

W Polsce dość powszechnie przypisuje się jej snucie i realizację dalekosiężnych planów.

To warto przyjrzeć się jej najważniejszym decyzjom. Weźmy odejście od energetyki atomowej, które po raz pierwszy uchwalił zresztą rząd Schrödera. Wtedy Merkel jeszcze protestowała: argumentowała, że potrzebujemy energii jądrowej jako technologii przejściowej. Gdy sama stanęła na czele rządu, to osłabiła decyzję Schrödera poprzez wydłużenie czasu funkcjonowania wszystkich reaktorów. Następnie nadchodzi marzec 2011 r., katastrofa w elektrowni w Fukushimie i Merkel błyskawicznie zmienia zdanie. Inny przykład to otwarcie granic w 2015 r. Jeszcze rano 4 września 2015 r. Merkel przekonywała węgierskiego ambasadora, że nigdy nie zgodzi się na przyjęcie uchodźców. „Nigdy, nigdy, nigdy” – powtarzała i dodawała, że trzeba trzymać się regulacji dublińskiej [zgodnie z tzw. regulacją Dublin III osoby ubiegające się o azyl powinny składać wnioski o ochronę w pierwszym kraju UE, do którego dotrą – red.]. A co się dzieje tego dnia wieczorem? Decyduje o otwarciu granicy. I nagle konwencja dublińska nadaje się do reformy.

Otwarcie granicy przez Merkel opisuje Pan jako spontaniczną decyzję kanclerz.

Interpretację, za którą się tutaj opowiadam, kwestionowały tylko dwie grupy. Z jednej strony skrajna prawica nie akceptowała takiego przedstawienia wydarzeń, twierdząc, że to na pewno musiał być jakiś wielki plan islamizacji w wydaniu Merkel, Junckera i Sorosa. Natomiast skrajna lewica twierdziła, że to przecież musiał być jej humanitarny odruch. Jej, czyli de facto nas samych, bo tak trzeba odczytywać takie wypowiedzi, jako głosy samouwielbienia.

Twierdzi Pan, że Merkel niewiele robi sobie z ideologii. Odchodząca kanclerz nie ma poglądów w wymiarze ideowo-politycznym?

To jest typ polityka radykalnie pragmatycznego. Co w dziewięciu z dziesięciu sytuacji, w których znajduje się polityk, daje olbrzymią przewagę. Ciekawe, że dla obserwatorów wygląda to inaczej. Warto przypomnieć jej legendarne wystąpienie na Harvardzie. Do mikrofonu podeszła najpierw młoda amerykańska studentka pochodzenia azjatyckiego i zapowiedziała, że zaraz przemawiać będzie najważniejsza polityk Europy, która wprowadziła w Niemczech płacę minimalną, małżeństwa jednopłciowe, zarządziła odejście od atomu i utrzymała jedność Europy. Tylko że tak naprawdę Merkel była temu wszystkiemu przeciwna. I zrobiła to z powodu presji koalicyjnej SPD oraz opinii publicznej.

Era Angeli Merkel to czas kryzysów. Czy możemy wymienić te najważniejsze i ocenić jej rolę?

Zacznijmy od kryzysu finansowego. Merkel decyduje objąć banki gwarancjami państwowymi. Ten kryzys był jeszcze daleko, w gruncie rzeczy chodziło wtedy jeszcze o jakieś tam banki w Ameryce. Niby było źle, ale jednak tak bardzo ludzi w Niemczech to nie dotyczyło, a rząd już zagwarantował, że pieniądze obywateli nie wyparują z banków. Następny kryzys, strefy euro, jest już bardziej namacalny, ale to jednak wciąż Włochy, Grecja, gdzieś daleko. Kolejny kryzys to uchodźcy, których widać już na ulicach. Są tutaj, blisko nas. Aż w końcu nadchodzi pandemia, która atakuje twoich najbliższych, rodzinę, przyjaciół, twoje ciało. Każdy kolejny kryzys podchodzi coraz bliżej.

Niemcy Zachodnie przed zjednoczeniem miały dość jasną sytuację. Gospodarka rozwijała się świetnie, a polityki międzynarodowej nie wolno nam było uprawiać. Za wojny odpowiadały USA. Wszystko było bezpieczne i przewidywalne. Nie odgrywaliśmy na świecie aktywnej roli i to nam pasowało. W zasadzie chcielibyśmy, żeby tak było dalej, ale tak dalej się nie da. Wolfgang Schäuble [wieloletni polityk CDU, obecnie przewodniczący Bundestagu – red.] nazwał kryzys uchodźczy „randką niemieckiego społeczeństwa z globalizacją”.

Robert Habeck, współprzewodniczący Zielonych, twierdzi, że ludzie już wiedzą, iż to tak dalej nie będzie działać, że kanclerz będzie za nich gasiła kolejne kryzysy. Ludzie chcą wspólnie reagować na kryzysy i im przeciwdziałać. Nie wiem, czy recepta na przyszłość Habecka jest słuszna, ale na pewno taki opis czasów Merkel jest celny.

„Merkel traktuje politykę w kategoriach darwinizmu społecznego” – pisze Pan. Co to dokładnie oznacza?

To było widać w podejściu Merkel do osoby Annegret Kramp-Karrenbauer [miała być ona następczynią Merkel, ale po krótkim okresie przewodniczenia CDU ustąpiła; obecnie pełni funkcję ministra obrony – red.]. Kanclerz zawsze powtarzała, że przywództwo w partii i Urząd Kanclerski muszą znajdować się w tych samych rękach. Ale sama w przypływie słabości oddała partię w ręce Kramp-Karrenbauer. W 2018 r. AKK [inicjały tej ostatniej, często używane przez dziennikarzy – red.] została nową przewodniczącą i od razu dało się wyczuć napięcie. Z jednej strony kanclerz zaczęła podejrzewać, że szykuje się pucz przeciwko niej. Choć AKK zapewniała ją, że takich planów nie ma. Z drugiej strony AKK, która miała coraz większe problemy wewnątrz partii, oczekiwała od Merkel pomocy, lojalności. Ale ta nigdy nie nadeszła. Merkel powtarzała, że przywództwo w partii to jaskinia lwów. Jeśli zostaniesz zjedzona, to znaczy, że nie nadajesz się na kanclerza. Bo jako kanclerz napotkasz jeszcze więcej lwów. To jest radykalnie różne rozumienie polityki. Dlatego współpraca Merkel i AKK szybko się załamała. Ta druga okazała się zbyt słaba.

Dlaczego przez cały okres rządów Merkel, może oprócz ostatnich kilku lat, nie było w CDU żadnych wewnętrznych konfliktów i głosów krytyki? Partia widziała, że ona wygrywa, więc milczała?

Aż tak cicho nie było. Regularnie pojawiały się głosy, że Merkel realizuje w istocie program socjaldemokratów. Już po pierwszych wygranych wyborach Merkel podpisała umowę koalicyjną z SPD – i tam 60 proc. zapisów było socjaldemokratów, a w efekcie w zrealizowanym programie nawet 80 proc. Wszystkie jej działania – pieniądze na urlop rodzicielski, dodatkowe miesiące dla ojców na opiekę nad dzieckiem czy inwestycje w przedszkola – pochodziły od koalicjanta. Ale Merkel była zadowolona, bo to działało. Tak samo było z personaliami. W czasie kryzysu finansowego rozmowy z bankami prowadził Jörg Asmussen z SPD, który pełnił funkcję sekretarza stanu w ministerstwie finansów. Nadchodzi rok 2009 i CDU znów wygrywa wybory. Merkel tym razem decyduje się na koalicję z liberałami z FDP. Ale postanawia też, że Asmussen musi zostać. I wszyscy w partii robią wielkie oczy: ale jak to, taka ważna funkcja, ten stołek trzeba przejąć! „Nie, nie trzeba, bo to dobrze działa” – brzmi logika kanclerz.

A jak wyglądają układy Merkel z politykami na scenie międzynarodowej?

Tu dobrym przykładem jest Viktor Orbán. On robi rzeczy, z którymi Merkel na pewno się nie zgadza. Ale ona też rozumie, że Orbán potrzebuje konfliktu z nią na swoje wewnątrzkrajowe potrzeby. I jego ataków nie bierze do siebie. Orbán wciąż może zadzwonić, może się umówić z nią na spotkanie. To nie jest tak, jak mówi wiele osób, że Merkel z poświęceniem walczy o Europę i przeciwko autorytaryzmowi. Tu trzeba wspomnieć o jej fascynacji Chinami. Merkel kiedyś snuła porównania: „Czy USA dobrze działają? No, nie działają. Trump jest irracjonalny, nie można się z nim dogadać. A Chiny? To potężny kraj i można z nimi współpracować”.

W książce opisuje Pan, że do każdej oficjalnej wizyty w Chinach starała się dołożyć prywatną wizytę, żeby poznawać nowe prowincje.

Ciągnie ją do tego kraju. Została podczas jednej z wizyt zaproszona na wyższą uczelnię partii komunistycznej. Tak na pierwszy rzut oka dość szaleńczy pomysł – przyjąć takie zaproszenie. A Merkel tam pojechała, żeby rozmawiać z ludźmi, którzy za dwadzieścia lat będą częścią chińskiej nomenklatury. I oni się ją pytają: „My mamy system monopartyjny, a w Niemczech działa system wielopartyjny. Dlaczego powinniśmy ewentualnie przyjąć wasz system?”. Z jej ust padła odpowiedź: „Z naszego doświadczenia wynika, że jeśli działa jedna partia, która dba o gospodarkę, druga odpowiada za sprawy społeczne, a trzecia za ekologię, to wtedy wnoszą one więcej różnych perspektyw, niż gdyby działała tylko jedna partia”. Czyli w zasadzie na pytanie dotyczące wartości odpowiedziała, używając argumentu na temat wydolności systemu. To jest cała Merkel.

W Pana opisie postaci pani kanclerz często mowa jest o funkcyjności, która dla Merkel jest bardzo ważna. Czy to wyniosła ze swojej kariery naukowej?

Tak, na pewno. W Niemczech są dwie wielkie szkoły filozoficzno-społeczne. Pierwsza to dominujący liberalno-lewicowy dyskurs Jürgena Habermasa. Habermas twierdzi, że dyskurs jest wartością samą w sobie. Bo w dyskursie, jeśli nie jest spętany relacjami władzy, to argumenty stają się coraz lepsze. Czyli teoretycznie po dyskusjach w parlamencie czy na łamach gazet powinniśmy znajdować coraz to lepsze rozwiązania.

Angela Merkel nie podzielała takiego podejścia ani przez minutę. Merkel widzi to tak, jak Niklas Luhmann [niemiecki socjolog zmarły w 1998 r., zajmował się teorią systemów – red.]. U Luhmanna społeczeństwo jest mieszanką różnych systemów funkcyjnych. Są różne dziedziny naukowe, jest prawo, jest polityka albo sport. I zgodnie z tym tokiem rozumowania, jeśli np. mamy pandemię koronawirusa, to Merkel zwraca się do systemu nauki, a ten dostarcza odpowiedzi. Ona nie wierzy, że te odpowiedzi staną się jeszcze lepsze, jeśli odbędzie się na ich temat debata w Bundes- tagu. W tym ujęciu rozumie też politykę. Polityka to sfera podejmowania decyzji. I tyle. Dlatego też nie cierpi celebry. Dzięki tym jasnym podziałom jest też całkowicie odporna na próby korupcji. W jej mniemaniu ona przynależy do systemu politycznego i jej ambicją jest bycie najlepszą w tej kategorii. Jako polityczny numer jeden dostarcza innym systemom to, czego potrzebują. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy pójść w ślady Gerharda Schrödera.

Po domknięciu dealu na temat gazociągu Nord Stream II z prezydentem Bidenem w Polsce dość popularne były złośliwe uwagi, że Merkel pewnie przejdzie wkrótce do rady nadzorczej jakiejś rosyjskiej spółki, tak jak zrobił to Schröder.

Nigdy.

To dlaczego do końca walczyła o to, żeby powstał Nord Stream II?

Projekt zainicjował jeszcze Schröder. Zasadnicze pytanie brzmi, dlaczego Merkel tego nie ukręciła. Oficjalnie mówiła, że to projekt gospodarczy, a nie geopolityczny. To oczywiście bzdura, w którą nikt nie wierzy. Jeśli mówimy o prawdziwych powodach, to myślę, że pierwszym mogła być ekstremalna presja niemieckiego przemysłu. A po drugie: w związku z odejściem od atomu mamy ten problem, że przy dużym udziale odnawialnych źródeł energii mamy wciąż fatalny bilans emisji dwutlenku węgla, o wiele gorszy niż np. Francja. Dlaczego? Bo musimy wyrównywać węglem wyłączane reaktory atomowe. A teraz dodatkowo odchodzimy też od węgla. I myślę, że Merkel wie, iż nie można naraz rezygnować z atomu, węgla i do tego jeszcze z gazu. Po trzecie wreszcie: Donald Trump tak bardzo naciskał na przerwanie budowy Nord Stream II, że kanclerz musiała się tego projektu trzymać. I to też jest typowa Merkel. Z jednej strony jest przeciwnikiem Putina i naciskała na wprowadzenie, a potem utrzymanie unijnych sankcji ze względu na Ukrainę, lecz z drugiej strony pozwoliła na dokończenie gazociągu.

Kanclerz niespecjalnie zabiegała w ostatnich latach o dobre stosunki z Warszawą. Dlaczego?

Merkel utrzymuje nieoficjalne kanały. Ale podstawowy problem jest taki, że Niemcy nie rozumieją tego całego zwrotu w polskiej polityce, który dokonał się po 2015 r. My zawsze patrzyliśmy na Polskę i myśleliśmy, że tam się wszystko świetnie układa. Nastał kryzys bankowy, a w Polsce nie było recesji. W 2011 r. Radosław Sikorski mówił w Berlinie: „Nie boję się silnych Niemiec, lecz ich bezczynności”. I wszyscy byli zachwyceni. My w „Die Welt” daliśmy to na pierwszą stronę [Alexander jest też obecnie wicenaczelnym tego dziennika – red.]. Ale i Donalda Tuska wszyscy w Niemczech wtedy cenili. Merkel zawsze powtarzała, że jak chciała się czegoś dowiedzieć na temat Ukrainy, to dzwoniła do Komorowskiego [wówczas prezydenta – red.]. Wszystko szło dobrze. Jedynym problemem było pytanie, kiedy Polska wejdzie do strefy euro.

Kanclerz popełniła duży błąd we wrześniu 2015 r. W Brukseli decydowano na temat relokacji uchodźców. W tym czasie było ich już bardzo dużo na niemieckich ulicach. W Berlinie wybuchła panika i postawiono na szybkie europejskie rozwiązanie. Merkel potrzebowała głosu Polski, więc zaczęła namawiać premier Ewę Kopacz do poparcia relokacji. To było po tym, jak Donald Tusk przeprowadził się już do Brukseli [został przewodniczącym Rady Europejskiej – red.]. Ewy Kopacz nikt w Berlinie nie znał. Ona nie miała doświadczenia. I ona tłumaczyła Merkel, że oczywiście trzeba przyjmować uchodźców, że jest katoliczką i to rozumie, ale że sytuacja w Polsce jest bardzo trudna. Ale Merkel nie odpuściła i dalej ciągnęła, że Polska musi się zobowiązać do przyjęcia pewnej grupy, że inaczej Europa się rozwali. Aż w końcu udało jej się przekonać Kopacz.

Czyli można powiedzieć, że to Merkel przyczyniła się do zwycięstwa PiS w 2015 r.?

Trzeba powiedzieć, że PiS, tak jak i brytyjska kampania w sprawie brexitu, żywił się obrazami kryzysu migracyjnego. A wygrał wybory m.in. hasłami zdystansowania się od Merkel.

Jeśli CDU uda się wygrać wybory, które odbędą się 26 września, Angelę Merkel zastąpi Armin Laschet. Jak by go Pan scharakteryzował?

Laschet jest Europejczykiem, nawet bardziej niż Niemcem. W swoim biurze ma figurkę Karola Wielkiego. W nieoficjalnych rozmowach często wypomina Merkel, że nie poszła na bliższą współpracę z Emmanuelem Macronem. Trzeba też dodać, że wizja Europy Lascheta jest mocno karolińska: w tej wizji Europa to głównie Włochy, Francja, Belgia.

A co z Europą Środkową i Wschodnią? Z jego rodzinnego Akwizgranu jest tylko parę kroków do Belgii i Holandii, ale bardzo daleko do Polski.

On przynajmniej rozumie, że ta część Europy nadaje na trochę innych falach. Jak Fidesz Orbána wyleciał z frakcji Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim, Laschet strasznie się wściekł. Bardzo dużo wcześniej zainwestował, żeby oni zostali. Bo on nie chciałby, żeby temat LGBT podzielił Europę.

Czy ewentualny następca Merkel przypomina stylem uprawiania polityki wciąż urzędującą kanclerz?

On jest graczem zespołowym, czego nie można powiedzieć o Merkel. Laschet ma o wiele więcej wspólnego z Helmutem Kohlem. To jego nazwisko pada najczęściej, gdy rozmawia się z Laschetem. Logika Kohla dotycząca Europy była następująca: gdy pojawia się problem, to po pierwsze trzeba do wszystkich zadzwonić, w tym w pierwszej kolejności do mniejszych państw. Następnie trzeba przygotować propozycję rozwiązania problemu, koniecznie wspólnie z Francuzami. A ponieważ Niemcy inicjują propozycję, to trzeba się pokazać też jako sponsor i wyłożyć na to trochę z własnej kieszeni. Laschet myśli podobnie.

W tym momencie chadecja i socjaldemokraci idą w sondażach łeb w łeb, a w niektórych SPD nawet wyprzedza CDU/CSU. Tuż za nimi są Zieloni. Czy dla Polski będzie mieć w ogóle znaczenie, kto wygra te wybory? Z naszej perspektywy cała trójka głównych kandydatów – liderzy SPD, chadecji i Zielonych – to po prostu proeuropejscy liberalni demokraci.

Kandydat SPD Olaf Scholz [obecnie wicekanclerz i minister finansów – red.] jest trudny do rozgryzienia, ale mam podejrzenia, że postawi bardzo mocno na współpracę z Francją. Natomiast polskiemu rządowi z pewnością byłoby bardzo po drodze z polityką wobec Rosji, jaką proponuje kandydatka Zielonych Annalena Baerbock. Jeśli więc chodzi tylko o politykę zagraniczną, to Baerbock byłaby dla Polski najlepsza. Wprawdzie ona nie mówi, że Niemcy powinny dalej przechowywać amerykańską broń atomową, bo to nie byłoby zgodne z oficjalną pacyfistyczną narracją Zielonych, ale na pewno rozumie, że tak nadal powinno być. Natomiast u Zielonych są też tendencje, by odbierać unijne fundusze strukturalne wszystkim, którzy nie organizują marszów równości. Nie wiadomo, jak mocno będzie przez Zielonych wdrażana nieoficjalna zasada, że „wszyscy muszą być tak świetni, jak my sami”.

Czy gdy się śledzi jako dziennikarz drogę Merkel, można dowiedzieć się czegoś także o jej życiu prywatnym?

Ona bardzo rozdziela te dwie sfery, życie publiczne i prywatne. I uważam, że słusznie. Wiemy np., że interesuje się operą. I że najchętniej spotyka się z naukowcami. Osoby, które zostały przez nią zaproszone do domu albo do jej domku letniego w Uckermark, to najczęściej właśnie ludzie nauki. Czasem też historycy. Ale nie politycy.

Czy Merkel jest osobą religijną? Na jednym ze spotkań z młodzieżą mówiła, że Biblia jest dla niej najważniejszą lekturą.

Nie. Merkel jest protestantką w rozumieniu kulturowym. Pewien kanon trzeba znać. Ale nie chodzi do kościoła. Oczywiście nie mogę mieć pewności, ale ona jest przede wszystkim naukowcem i na świat patrzy przez pryzmat nauk ścisłych.

Pisze Pan, że Merkel chciała odejść już w 2017 r. Na jeszcze jedną kadencję miał namówić ją dopiero Barack Obama.

Tak, i to dziś bardzo wychodzi. Jest okropnie zmęczona, fizycznie i psychicznie.

Co zrobi po odejściu z urzędu?

Już wykluczyła stanowiska unijne. Myślę, że nie ma też więcej ochoty na Niemcy i politykę wewnętrzną. Jeśli zostanie w polityce, to na podobnych zasadach jak Martti Ahtisaari [fiński prezydent i dyplomata, rozjemca w międzynarodowych konfliktach, noblista – red.]. Do niego się dzwoniło, gdy trzeba było rozwiązać jakiś bieżący konflikt, czy to w Palestynie, czy na Sri Lance. Merkel mogłaby być kimś takim, do kogo wszystkie strony mają zaufanie i kto ustala cały proces, rozmowy itd. Osobiście uważam jednak, że ona odejdzie na dobre z polityki i wróci do świata nauki. I że znajdzie nowe zajęcie, np. na amerykańskim Wschodnim Wybrzeżu, na jednym z tamtejszych uniwersytetów.

Co Niemcy zapamiętają z jej rządów?

Tak długie rządy to w demokracjach niemal ewenement. Za granicą tyle lat przy władzy utrzymują się raczej tylko Putin albo Erdoğan. Tyle że w Niemczech to jest cecha charakterystyczna tutejszego systemu politycznego. Dziś to Merkel, a wcześniej Kohl i Adenauer, a można cofnąć się też do Bismarcka.

Ludzie zdają sobie sprawę, że nadchodzą cięższe czasy. I że gdy wkroczymy w nową rzeczywistość, to era Merkel będzie wspominana tylko pozytywnie. Ciężkie reformy zostały przeprowadzone przez Schrödera jeszcze przed erą Merkel. Ona czerpała tylko zyski. Czasy Merkel to więcej pieniędzy, to okres, gdy nie podnoszono podatków i nie było cięć w programach społecznych. To był kraj marzeń. Wszyscy w Europie musieli zaciskać pasa, a w Niemczech wszystko grało. Takie czasy długo się nie powtórzą.©

ROBIN ALEXANDER (ur. 1975) jest zastępcą redaktora naczelnego dziennika „Die Welt”, politycznie tradycyjnie bliskiego chadecji. Autor bestsellerowych książek o rządach odchodzącej dziś kanclerz: „Angela Merkel i kryzys migracyjny. Dzień po dniu” (wydanie polskie 2017) oraz „Machtverfall. Merkels Ende und das Drama der deutschen Politik: Ein Report” (w wolnym przekładzie: „Upadek władzy. Koniec ery Angeli Merkel i główny dramat niemieckiej polityki”, wyd. niemieckie 2021).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2021