Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na szkolnym podwórku zginęło 22 uczniów i 6 nauczycieli. Tego dnia w Hass – syryjskim miasteczku w prowincji Idlib – miało łącznie zginąć 35 cywilów; kilkudziesięciu zostało rannych. Dzieci z Hass miały tego pecha, że żyły na terenie kontrolowanym przez syryjską opozycję.
Podobno były to samoloty rosyjskie – po krótkiej przerwie, jaką Putin ogłosił na czas szczytu Unii Europejskiej, na nowo wspierające nalotami ofensywę, którą armia prezydenta Asada prowadzi przeciw zbrojnej opozycji (Idlib sąsiaduje z Aleppo). Na unijnym szczycie przez moment pojawił się temat nowych sankcji wobec Rosji – za masakry, jakich dokonuje w Syrii – ale zniknął z agendy; nie było szans na uzyskanie większości.
Podobno byli to więc Rosjanie. Podobno, bo informacje z Syrii trudno weryfikować: zwykle przekazują je wolontariusze, ludzie z obrony cywilnej (tzw. Białe Hełmy). Oni twierdzą, że atakowali Rosjanie. Ale nawet jeśli się mylą, jeśli były to samoloty rządowe, i tak część odpowiedzialności za ten nalot – podobnie jak za inne, w Aleppo i pozostałych miejscach – spada na Rosję. Bez jej wsparcia, jej dostaw, lotnictwo Asada dawno przestałoby przedstawiać jakąkolwiek wartość bojową (z powodu zużycia sprzętu). Zresztą gdyby nie wsparcie Rosji – polityczne, finansowe, od roku też militarne – Asad być może nie byłby już prezydentem. A na pewno nie miałby poczucia, że bliski jest zwycięstwa. Jeśli za takowe uznać utrzymanie się u władzy za cenę zniszczenia swego kraju, w tym za cenę życia kilkuset tysięcy ludzi.
Gdy mowa o ofiarach, warto przypomnieć fakt zepchnięty w cień przez inscenizowane mordy, dokonywane przez fanatyków z tzw. Państwa Islamskiego. Asad i Putin powinni być im wdzięczni: ich prezentowane światu okrucieństwo przykrywa to, iż zdecydowaną większość z paruset tysięcy śmiertelnych ofiar tej wojny (ONZ mówi o 250 tys., inni o pół miliona) zabili żołnierze Asada. Zdecydowaną, czyli może ponad 90 proc. (to też kwestia techniki: oni mają lotnictwo, działa, broń chemiczną). Tymczasem na konto Państwa Islamskiego przypada zapewne nie więcej niż kilka tysięcy ofiar. Takie są proporcje.
Statystyka mówi coś jeszcze. W minionym roku Rosjanie zabili więcej cywilów niż islamscy fanatycy. W pierwszej połowie 2016 r. rosyjskie bomby miały uśmiercić dwa razy więcej cywilów, niż zginęło ich z rąk islamistów. A wkrótce dysproporcja może się zwiększyć: na Morze Śródziemne dotarł „Admirał Kuzniecow”. Wprawdzie trudno powiedzieć, by ten jedyny lotniskowiec w rosyjskiej flocie był jej atutem (to okręt przestarzały; kiedyś zwał się „Breżniew”). Ale gdy jego kilkadziesiąt samolotów i śmigłowców włączy się do bitwy o Aleppo, siła uderzeniowa Rosjan w Syrii znacznie się zwiększy.
Wysłanie „Kuzniecowa” to też demonstracja polityczna: Putin czuje się w Syrii bezkarny i chce, by wszyscy to widzieli. Wykorzystuje słabości Zachodu, którego przywódcy mają wrażenie, że ze swą nieustającą gotowością do dialogu z Rosją doszli do ściany. Zresztą nie tylko w kwestii syryjskiej, również ukraińskiej: pierwszy od roku szczyt tzw. formatu normandzkiego z udziałem przywódców Niemiec, Francji, Ukrainy i Rosji, który odbył się też w minionym tygodniu w Berlinie, pokazał, że ten dialog jest martwy.
I tak oto między Donbasem a Syrią wykuwa się nowy ład światowy. ©℗