Khan Shaykhun: punkt zwrotny wojny syryjskiej?

Wydając rozkaz do ataku na bazę syryjskiego lotnictwa rządowego – tę samą, z której wcześniej wystartował samolot z ładunkiem gazu bojowego – Donald Trump jednym ruchem zmienił układ sił w Syrii. Co z tego wyniknie?

07.04.2017

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Khan Shaykhun podczas protestu potępiającego atak w ich mieście, w którym zginęło co najmniej 86 osób, wśród nich 30 dzieci, 7 kwietnia 2017 r. / Fot. OMAR HAJ KADOUR/AFP/EAST NEWS
Mieszkańcy Khan Shaykhun podczas protestu potępiającego atak w ich mieście, w którym zginęło co najmniej 86 osób, wśród nich 30 dzieci, 7 kwietnia 2017 r. / Fot. OMAR HAJ KADOUR/AFP/EAST NEWS

Czy Ahmed i Aya zmienią bieg historii? 

Ahmed i Aya, bliźnięta z miasteczka Khan Shaykhun w północnej Syrii, przeżyły dziewięć miesięcy. Zginęły we wtorkowy poranek, 4 kwietnia, gdy – jak wszystko na to wskazuje – syryjski samolot rządowy zaatakował to 30-tysięczne (przed wojną) miasto w prowincji Idlib. Zrzucając, prócz rakiet i bomb, także ładunek gazu bojowego.

Jak później ustalono – po przebadaniu tych spośród łącznie kilkuset rannych, których udało się przerzucić do szpitali pobliskiej Turcji – prawdopodobnie sarinu. Albo substancji o podobnym działaniu, tj. atakującej układ nerwowy, powodującej bezdech i drgawki, a w końcu śmierć. 

Abdelhamid Youssif, ojciec bliźniaków, stracił w tamten wtorkowy poranek nie tylko oboje dzieci, ale też żonę. Oraz 22 dalszych członków swej rodziny. Widział, jak umierają jego dwaj bracia wraz z ich rodzinami, kuzyni i kuzynki. Nie pomogło oblewanie wodą zagazowanych ani sztuczne oddychanie. Akcję ratunkową utrudniło znowu lotnictwo syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada: gdy jeszcze trwała, zaatakowało miejscowy szpital.

Abdelhamid miał szczęście: gdy spadły pociski z gazem, przypadkowo nie było go w domu. Przypadkowo, gdyż atak nastąpił bardzo wcześnie rano i większość mieszkańców jeszcze spała. 

Łącznie tego dnia w miasteczku zginęło na miejscu lub zmarło w mękach prawie stu ludzi, w tym 20 kobiet i 30 dzieci.

Zbrodnia udokumentowana

Również przypadek sprawił, że tego dnia w Khan Shaykhun przebywał niejaki Omar Hadsh Kadour – fotograf, pracujący w Syrii dla agencji AFP. Sam omal nie stracił życia: podczas drugiej fali ataku, gdy robił zdjęcia w szpitalu. „Gruzy zwaliły się na wejście do szpitala, gdzie lekarze usiłowali oblewać wodą kolejnych zwożonych pacjentów, aby usunąć z nich chemikalia” – wspominał potem ten moment.

Ale zachował się profesjonalnie: Kadour fotografował i nagrywał, a to, co rejestrował, szybko posyłał w świat. Oczywiście, nagrywali i fotografowali także inni, mieszkańcy. Ale logika światowych mediów działa tak, że prędzej daje się wiarę fotografowi pracującemu dla dużej i znanej agencji, niż świadkom czy lokalnym wolontariuszom.

W ten sposób w świat poszły także zdjęcia Ahmeda i Ayi: dwa małe ciała, ściśnięte w ramionach ojca patrzącego w przestrzeń błędnym wzrokiem. Dzieci sprawiały wrażenie, jakby spały. Szybko w internecie pojawiły się też inne fotografie: Ahmed i Aya podczas zabawy, roześmiane, szczęśliwe. Te ostatnie pochodziły także ze smartfona Hassana Youssifa: kuzyna Abdelhamida, który wraz z żoną i synem zdołał uciec z Syrii i od kilku miesięcy mieszka gdzieś w północno-wschodnich Niemczech. Gdy tamtego ranka Hassan uświadomił sobie, że właśnie stracił kilkudziesięciu krewnych, potrzebował pomocy psychologicznej; gdy zaś miejscowi wolontariusze zorientowali się, o kogo chodzi, zawiadomili lokalną prasę.

Choć więc atak na Khan Shaykhun nie był bynajmniej pierwszym przypadkiem, gdy siły Baszara al-Asada użyły broni chemicznej przeciw cywilom, kilka okoliczności sprawia, że być może to właśnie on stanie się punktem zwrotnym w wojnie, która w Syrii trwa już dokładnie od sześciu lat – od wiosny 2011 r. Być może, gdyż nie ma tu żadnych pewników, a wojna syryjska pokazała już często, że trudno tu o wiążące prognozy, który by wytrzymały więcej niż kilka dni. 

Nowe okoliczności

Ale jest właśnie tych kilka nowych okoliczności, które sprawiają, że być może (znów to konieczne zastrzeżenie!) przełamany zostanie ów straszliwy pat, ten swoisty klincz polityczno-militarno-psychologiczny, który sprawiał, że – pomimo plus-minus pół miliona zabitych (w ogromnej większości uśmierconych przez siły Asada), pomimo pięciu milionów Syryjczyków, którzy uciekając opuścili kraj, pomimo kolejnych kilku milionów tzw. uchodźców wewnętrznych, wreszcie pomimo licznych i dobrze udokumentowanych zbrodni wojennych – tak zwana społeczność międzynarodowa patrzyła na Syrię bezradnie. Ze świadomością, że nic nie da się zrobić, że tak zwane pole manewru – politycznego, wojskowego – jest zerowe. A prezydent-dyktator Baszar al-Asad, mający wsparcie (polityczne, finansowe i wojskowe) potężnego protektora, prezydenta Rosji, może bezkarnie robić, co tylko zechce.

Jakie to okoliczności? 

O dwóch była już mowa: atak na Khan Shaykhun nie tylko przyniósł wyjątkowo dużo ofiar jak na takie jednostkowe bombardowanie (kilkuset zagazowanych, w tym stu zmarłych), ale został też wyjątkowo dobrze udokumentowany. A ofiary – jak Ahmed i Aya – nie są bezimienne: mają twarze, imiona, swoje historie.

Jedno i drugie niewiele by jednak zapewne dało – w przeszłości mieliśmy już wiele makabrycznych newsów z Syrii, także takich nieźle udokumentowanych – gdyby nie trzecia okoliczność, w tym momencie niewątpliwie kluczowa: Donald Trump. 

Można się spierać o to, czy zadecydowała tu emocjonalność nowego prezydenta, jego skłonność do gwałtownych decyzji, dyktowanych chwilą – czyli to, co do tej pory poczytywano mu zwykle za cechę negatywną – czy też stał za tym jakiś plan. 

Być może raczej to pierwsze – wszak jeszcze kilka dni temu wysoko postawieni ludzie z administracji Trumpa sugerowali otwarcie, że prezydent Asad powinien pozostać, jak to się mówi, elementem Wielkiej Gry wokół Syrii, że celem Stanów nie jest już jego usunięcie, a głównym wrogiem dla Ameryki i jej koalicjantów powinni być teraz ekstremiści islamscy z tzw. Państwa Islamskiego. Jeśli więc stała za tym w ogóle jakaś nowa strategia – np. dogadanie się z Rosją i zostawienie Asada, jej klienta – to w tym momencie jest już ona nieaktualna. 

Trump ustawia poprzeczkę

Gdy w kilkanaście godzin po ataku na Khan Shaykhun Donald Trump stanął na trawniku przed Białym Domem, prezydent USA wyraźnie kipiał emocjami. Z właściwą sobie weredyczną spontanicznością wyznał, że – widząc zdjęcia martwych dzieci – zmienił zdanie na temat Asada. I że Asad przekroczył nie jedną czerwoną linię, ale „wiele, wiele linii”. 

To ostatnie było czytelną dla wszystkich aluzją do jego poprzednika Baracka Obamy, który latem 20013 r. zagroził Asadowi, że jeśli przekroczy on czerwoną linię – tj. użyje broni chemicznej – musi się liczyć ze zbrojną odpowiedzią Ameryki. Asad wtedy broni chemicznej użył, a Obama zdecydował, że swych gróźb nie spełni. Co okazało się fatalne w skutkach: Stany nie tylko pokazały w ten sposób, że nie chcą angażować się militarnie w Syrii przeciw Asadowi, ale stworzyły też geopolityczną „próżnię”, w którą jesienią 2015 r. wkroczyła Rosja – przerzucając do Syrii swoje wojska, angażując się militarnie po stronie Asada i tym samym – jak się do dziś zdawało – „betonując” wszelkie próby siłowego usunięcia syryjskiego prezydenta-zbrodniarza.

Tymczasem Trump, stojąc tego dnia na trawniku przed dziennikarzami, za jednym zamachem zmienił (być może) politykę Ameryki wobec konfliktu syryjskiego: zapowiedział, że Asad odpowie za to, co zrobił. 

Przez następne dwa dni polityczni obserwatorzy zastanawiali się, co oznaczają te słowa. Tym bardziej, że swoim emocjonalnym wystąpieniem, zawierającym – rytualne, ale w tym momencie poważne w skutkach – odcięcie się od polityki Obamy, Trump sam sobie zawiesił dość wysoko poprzeczkę.

59 „Tomahawków” 

Dziś – wiedząc już, co stało się w nocy z czwartku na piątek – możemy sobie przedstawić, co działo się w tych dniach w Białym Domu. Można więc sobie wyobrazić, że generał James Mattis, nowy szef Pentagonu, a być może także sekretarz stanu Rex Tillerson, przedstawili Trumpowi możliwe opcje: od jakichś działań militarnych (na mniejszą lub większą skalę; bez wątpienia generałowie mieli przygotowane w sejfach różne warianty) przez nowe sankcje aż po naciski dyplomatyczne. Było też oczywiste, że sankcje i dyplomacja to ślepa uliczka. Przerabiali to przecież przez kilka lat Obama i jego sekretarz stanu John Kerry – ten ostatni, zirytowany obstrukcją swojego rosyjskiego kolegi Ławrowa, kilka miesięcy temu po prostu zerwał dalsze z nim rozmowy, w sposób mało dyplomatyczny.

Trump podjął decyzję – i nocą z czwartku na piątek, po godzinie drugiej, z amerykańskich okrętów USS „Porter” oraz USS „Ross”, operujących na Morzu Śródziemnym, wzbiło się w powietrze 59 pocisków samosterujących „Tomahawk”. 

Uderzyły konkretnie: w bazę syryjskiego lotnictwa rządowego obok miejscowości Al-Shairat, z której kilka dni wcześniej wystartował samolot do ataku na Khan Shaykhun. Według Pentagonu, „Tomahawki” zniszczyły syryjskie samoloty, składy amunicji i paliwa oraz stanowiska obrony przeciwlotniczej. Lotnisko miało zostać poważnie uszkodzone (choć rosyjska telewizja zaraz pospieszyła z zapewnieniem, że pas startowy nadaje się do użytku).

Konteksty militarno-polityczne

Co dalej? W piątek w ciągu dnia wiele mediów i wielu obserwatorów zdążyło ogłosić, że zniszczenie syryjskiego lotniska to moment przełomowy: że oto Stany zmieniają zasadniczo swoją politykę wobec wojny w Syrii.

Powoli, ostrożnie...

Tak, Khan Shaykhun może oznaczać punkt zwrotny w wojnie syryjskiej. Ale żeby tak się stało, nie wystarczy zniszczenie jednego lotniska armii Asada. 

Tym bardziej, że Rosjanie – początkowo wyraźnie zaskoczeni amerykańską akcją (choć podobno zostali o niej uprzedzeni) – szybko ochłonęli i dali znać, że bynajmniej nie zamierzają rezygnować z popierania Asada. Zapowiedzieli też, że zawieszają współpracę z Amerykanami w przestrzeni powietrznej nad Syrią (cokolwiek by to miało oznaczać). A potem, że zamierzają dostarczyć nowego zaopatrzenia syryjskim siłom lotniczym (to akurat nie byłoby nic nowego – lotnictwo Asada dawno już przestało by istnieć, z powodu zwyczajnego zużycia sprzętu, gdyby nie systematyczne rosyjskie dostawy). 

Tymczasem Rosjanie to tylko jeden z czynników, które amerykański prezydent i jego generałowie muszą brać pod uwagę (także – wybierając ewentualne kolejne cele...). Kolejny czynnik to fakt, że „siły Asada” – jak zwykło się o nich mówić – to nie tylko syryjska armia rządowa. To dziś bardzo szeroki sojusz, w którym np. w bitwie o Aleppo trzon sił uderzeniowych stanowili nie syryjscy żołnierze armii Asada (oni są wyraźnie zmęczeni wojną, a ich morale raczej niskie), lecz jego rozliczni sojusznicy: siły irańskie, irackie milicje szyickie, siły libańskiego Hezbollahu (jego żołnierze – bo w południowym Libanie Hezbollah ma właściwie zwykłą armię, nie żadną partyzantkę), a więc jego żołnierze mają odbywać w Syrii regularne tury (jak kiedyś, nie przymierzając, żołnierze USA w Iraku czy Afganistanie). 

Amerykańskie bomby spadające na armię Asada musiałyby więc być niezwykle precyzyjne – tak, aby nie trafić np. Irańczyków bądź Irakijczyków... Stąd można sobie wyobrazić np. taki wariant, że Amerykanie niszczą tylko punktowe cele, np. eliminując całkowicie syryjskie lotnictwo. Jednak nie należy mieć złudzeń: nawet zniszczenie wszystkich samolotów Asada nie zmieni biegu historii. Wszak także pod tym względem główną siłą są Rosjanie – ich samoloty oraz ich obrona przeciwlotnicza.

Rosyjski szantaż

No właśnie – obrona przeciwlotnicza. Wchodząc do Syrii jesienią 2015 r., Rosjanie przerzucili tam nie tylko swoje lotnictwo i „ochotników” (tzw. grupa Wagnera, walcząca na ziemi), a także niewielkie siły lądowe (mające zabezpieczać bazy), ale też silne zgrupowanie wojsk obrony przeciwlotniczej. Eksperci twierdzą, że – wyposażone w systemy rakietowe S-400 – są one w stanie zapewnić przeciwlotniczy „parasol ochronny” nad Syrią (i okolicą) w promieniu kilkuset kilometrów.

Ponieważ siły antyasadowskiej opozycji nie mają lotnictwa, ów „parasol” był wymierzony (na razie politycznie) w gruncie rzeczy w państwa tworzące koalicję, prowadzącą – w Iraku i także w Syrii – naloty na dżihadystów. Czyli głównie w Stany (a także ich zachodnich sojuszników, w różnym stopniu zaangażowania, plus trochę samolotów z krajów arabskich). Był to czytelny sygnał, że Rosjanie mogą – jeśli zechcą – kontrolować i dominować w przestrzeni powietrznej nad Syrią, i że jeśli Amerykanie chcą w niej operować, muszą się z Moskwą najpierw porozumieć. 

Z tej perspektywy nie powinno więc dziwić, że do ataku na syryjskie lotnisko Amerykanie wysłali pociski samosterujące (bezzałogowe), a nie samoloty: taki krok neutralizował możliwość rosyjskiego „szantażu przeciwlotniczego”. 

Ale też fakt ten powinien uświadamiać, z jakimi trudnościami zetkną się Amerykanie, jeśli atak na bazę pod Al-Shairat miałby być dopiero początkiem jakiejś szerszej kampanii militarnej, wymierzonej w Asada. Zapowiedź Rosjan, wspomnianą już, że wycofują się ze kooperacji ze Stanami w syryjskiej przestrzeni powietrznej, można więc interpretować jako groźbę: że jeśli nad Syrią pojawią się – bez uzgodnienia z Moskwą – amerykańskie maszyny, wtedy zdarzyć mogą się różne rzeczy...

Jaki będzie ciąg dalszy

Dzisiaj, w dzień po amerykańskiej odpowiedzi na masakrę w Khan Shaykhun, najważniejsze pytanie brzmi więc: co dalej zamierza administracja Donalda Trumpa? Czy atak na lotnisko był tylko jednorazową „operacją karną”, czy też nastąpi jakiś ciąg dalszy, militarny i polityczny? 

Mówiąc inaczej: czy rozkaz zniszczenia bazy, z której wystartował samolot z sarinem, był tylko konsekwencją chwilowego emocjonalnego wzburzenia Trumpa – bo po tak mocnych słowach, jakie padły na trawniku przed Białym Domem, prezydent USA nie mógł już sobie pozwolić na to, aby słowa pozostały tylko słowami? Czy też w ślad za tym pójdzie realna zmiana polityki USA – wobec Baszara al-Asada i wojny syryjskiej, a także, siłą rzeczy, wobec Rosji i jej syryjskich aktywności? A jeśli tak, to jak ta nowa strategia będzie wyglądać?

I co to znaczy, że celem Ameryki ma być teraz usunięcie Asada? Czy również w sensie eliminacji fizycznej – tak jak wtedy, 14 lat temu, gdy w marcu 2003 r. celem amerykańskich nalotów na Irak stał się także jego dyktator Saddam Husajn?

Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Nie zmieniło się za to jedno: są momenty, gdy tyranobójstwo, choć moralnie i prawnie wątpliwie, bywa cnotą – jeśli za jego sprawą uratowani mają zostać jakiś kolejny Ahmed, kolejna Aya. Kolejne setki tysięcy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej