W oślej ławce

Polskie partie są pozbawione tożsamości i mogą być czymkolwiek, zależnie od kalkulacji i okoliczności. Zapewniają cień dla przebiegłości i chciwości.

20.10.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Kryzys rządowy jest dobrą lekcją polityki. Pokazuje wyraziście cechy właściwe sprawowania władzy i uprawiania polityki w naszym państwie. Trzy wnioski można z doświadczenia kryzysu wyciągnąć.

Lekcja pierwsza - ustrojowa

Dla zwolenników ustroju liberalno-demokratycznego od czasów Monteskiusza i amerykańskich federalistów rzecz jest oczywista: wolności potrzebna jest kontrola nad władzą administracyjną państwa. Nieodzowne są niezależne instytucje, które nie znajdują się pod pośrednią czy faktyczną kontrolą dominującej partii. Potrzebne jest CBA nie będące w dyspozycji aktualnie rządzących. Politycy rządowi muszą poddawać się kontroli i czasem być wystawieni na krytykę i zarzuty.

Tym większą rolę odgrywają instytucje nadzorujące (jak UOKiK, Urząd Kontroli Elektronicznej, sądy), im bardziej obecny model władzy w Polsce sprzyja koncentracji decyzji przez jedną elitę, a luźne zgłaszane projekty konstytucyjne PO mogą wręcz zaburzyć działanie mechanizmu równowagi sił. Oto powiada się: uczyńmy wyłącznym depozytariuszem woli politycznej premiera albo prezydenta, byle tylko mógł działać w sposób nieskrępowany. Nie mówi się o efektywności rządzenia, o jakości administracji, o jasności projektów rządowych, spójnym prawie, ale o władzy silnej, która będzie w stanie narzucać swoją wolę.

Tym bardziej zasada równowagi sił i władz może zostać ograniczona, im bardziej jedna partia w imię rządów większości w sposób nieograniczony korzysta ze swojej pozycji i tylko swoich ludzi stara się umieścić w rzekomo niezależnych instytucjach, takich jak IPN czy KRRiT, czy też w sądzie konstytucyjnym. Obecna kultura rządzących (tych z PiS i tych, obawiam się, z PO) wyraża się w zasadzie: obsadziwszy stanowiska swoimi ludźmi, kontrolować, co da się kontrolować.

Uderzyło mnie to w trakcie głosowania w Sejmie nad kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Jarosław Kaczyński nie chciał wtedy niczego wiedzieć o kompetencjach zawodowych i kulturze osobistej poszczególnych kandydatów do kolegium, nie ciekawiła go merytoryczna kontrola działań prezesa IPN. Jedyne, co go interesowało, to fakt, iżby zdyscyplinowani posłowie wybrali tych, których wskazał i których ma za osoby sobie lojalne. Partyjniactwo zostało niejako prawem potwierdzone i przypieczętowane. Wszystko odbyło się lega artis, tyle że nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni o wszystkim zadecydowały krótkowzroczne interesy polityka.

W takich działaniach zawiera się jeszcze jedno warte uwagi przekonanie: wszystko jest polityką, więc politycznymi postaciami trzeba obsadzić możliwie jak najszerszy krąg instytucji. Nie ma co udawać, rozumują politycy obu wielkich formacji, że są niezależne instytucje - jak nawet Trybunał Konstytucyjny - i że znajdują się ponad i poza grami politycznymi. Sprowadzając całość życia publicznego do gry politycznej, niemal wszystkie instytucje państwa - od prokuratur i policji po stanowiska w powiatach - czyni się łupem i zakładnikami partyjnych wyborów.

O wszystkim decyduje zasada wojny i pytanie znane z teologii politycznej Carla Schmitta: czy są moimi przyjaciółmi, czy już wrogami. Konflikt partyjny o wszystko zostaje na trwałe wpisany do reguł funkcjonowania państwa, bo postawiony często ponad interesem państwa. Reszta jest anegdotą. Anegdotą jest to, czy ktoś jest dobrym sędzią, czy jest rzetelnym urzędnikiem, prokuratorem i śledczym CBA. Liczą się nasi i liczą się reguły gry, rozwiązania prawne promujące ludzi z aktualnie rządzącej elity.

Relacje w świecie ulegają uproszczeniu i redukcji. Jak w czasach socjalizmu, gdy polityka (czyli właśnie problem władzy) zdominowała stosunki społeczne. Wyrzucenie ze stanowiska szefa CBA bez jasnych podstaw prawnych daje do myślenia: obecny premier wbrew swoim pierwotnym zapewnieniom jest przekonany o tym, że Jarosław Kaczyński miał rację i wypowiadał tylko na głos, co stanowiło o praktyce publicznej całej III Rzeczypospolitej. Partia musi trzymać pod kontrolą wszystkie możliwe stanowiska, zostawiając jak najmniej miejsc "wolnych".

Prowadzi to oczywiście do rozszerzania wojen partyjnych. Toczą się o bardzo wiele miejsc w instytucjach państwowych: od ministrów po kierownictwo powiatowych zarządów rolniczych instytucji. Oznacza to też, że każde wybory - cecha demokracji, zdaniem Alexisa de Tocqueville’a - są swoistego rodzaju pokojową rewolucją. Wymienia się kadry kierownicze we wszystkich instytucjach, a tym samym zmienia reguły gry i odpowiedzialności urzędników.

Lekcja druga - ideowa

Przed wielu laty pisałem, że cynizm i fanatyzm są dwoma sposobami istnienia polskiej polityki. Dzisiaj powiedziałbym raczej, że chodzi o bezideowość czy bezprogramowość. Trudno wskazać na generalne cele, które są przez obecne władze zamyślane i projektowane. Pojawiły się ciekawe projekty eksperckie z kręgu ministra Michała Boniego, ale nie mają dotąd politycznego przełożenia i nie stanowią przedmiotu szerszych publicznych sporów, w tym dyskusji parlamentarzystów PO.

Namysł liderów politycznych oczywiście wyznaczają konieczności budżetowe. Trzeba sprostać potrzebom finansowym poszczególnych sektorów państwa. Ale trudno mi wskazać na jakiś rodzaj politycznej czy ideowej orientacji obecnej ekipy, poza zwalczaniem konkurenta. Walka z PiS zdaje się stanowić o tożsamości Platformy.

Kierownictwo partii z przekonaniem takich deklaracji unika. Każdy mocny wybór ideowy kogoś wszak włącza lub wyklucza. Tymczasem PO chce się przedstawiać jako partia uniwersalna dla każdego i na każdą pogodę. Bezideowość partii rządzącej może się wielu osobom podobać. Z pewnością nie jest to formacja, która niepokoi wyborców nieoczywistymi deklaracjami, nie zajmuje naszej wyobraźni niedoborami energii elektrycznej w przyszłości lub problemem podniesienia jakości edukacji. Nie zapowiada przyszłych problemów społecznych czy ekologicznych, a nie widząc ich - nie musi się z nimi mierzyć.

Bezideowość czy dokładniej: bezproblemowość propozycji w polityce rządowej i opozycyjnej prowadzi do wypłukania sceny politycznej i sporów politycznych z jakiejkolwiek powagi i wartości. Posiadanie mocnych poglądów jest czymś nagannnym i nie do przyjęcia. Ideowość brzmi z frajerska. Poza tym rzekomo pachnie fanatyzmem.

Politykowanie, ze swoimi twardymi regułami walki, tworzenia i zrywania sojuszy, łamania obietnic, sztuką gier wizerunkowych, staje się w tej sytuacji poszukiwaną i premiowaną umiejętnością. Nie cele stają się istotne, bo te zależnie od potrzeb partii można proponować, ale czysta forma, czysta sztuka walki. Wiemy, że jest to całkiem istotna umiejętność, z pewnością warta rozpoznania, trzeba umieć ją stosować, ale nijak nie pozwoliłbym sobie na uznanie, że tylko ona w życiu publicznym wystarczy.

Podkreślam: nie znam celów i idei prowadzących rząd, a od dnia exposé rządowego nie słyszałem innych niż doraźne wystąpień premiera i jego ministrów. Nie znam żadnych wypowiedzi poważnych osób w państwie tłumaczących swoją politykę. Mnie, obywatela, pozbawia się praw do informacji i prawa do racjonalności. Chcę wiedzieć, co osoby możne planują i jak chcą swoje cele osiągać. Władza przez brak idei traci część, i to niebagatelną, swojej legitymizacji.

Politycy demokratyczni powołują się najchętniej na wolę czy interesy wyborcze i na wyniki wyborów. Mają za sobą większość głosów (choć nawet nie jedną trzecią obywateli). Argument większości jest do rządzenia konieczny, ale nie wiem, czy wystarczający. Poza ilością głosów posiadanych w parlamencie liczy się siła rzeczowych argumentów, przekonań. Wszak władza ma służyć celom zbiorowym, interesom państwa, wspólnoty, których z woli i opinii publicznej wywnioskować w pełni nie sposób.

Bierze się władzę po coś więcej niż tylko jej posiadanie. Rolą polityków jest również kształtowanie opinii publicznej i kształtowanie czegoś, co nazwać można poczuciem sensu, ładu. Polityk, który z tego zadania się wycofuje, przestaje być politykiem w mocnym sensie tego słowa, jest co najwyżej lepszym lub gorszym inżynierem władzy.

Oczywiście partie mają swój image, mają swoje twarde elektoraty. Na tej podstawie można mówić w bardzo ogólnym przybliżeniu, czym są lub jak chciałyby się prezentować, ale łatwo dojść do wniosku, że dominuje w tych partiach postawa, nazwijmy ją, "obrotowa". Te same formacje mogą zależnie od potrzeby głosić hasła liberalne, bronić populizmu, konserwatyzmu, robić za chadeków czy wspierać nacjonalizm. W potrzebie sięgać po argumenty antylewicowe, antykomunistyczne, a za chwilę, jak to uczynił PiS, zawrzeć sojusz z postkomunistami. Polskie partie są pozbawione tożsamości i mogą być czymkolwiek. Są takimi zbiorowymi Zeligami nieprzewidywalnymi dla siebie i dla swoich wyborców. Swoją bezkształtnością zapewniają cień dla przebiegłości i chciwości.

Lekcja trzecia - ludzka

Od początku III Rzeczypospolitej widzimy, że jest jakiś zasadniczy kłopot z klasą polityczną czy dokładniej: z reprezentantami ludu. Opinia na ich temat jest zła, jak zła o instytucjach, które kolonizują. Nie ufa się państwu, politykom, prawu, które przegłosowują. Od lat powtarzają się te same historie, jakby politycy niewiele uczyli się z doświadczeń poprzedników: budzą zawód swoją indolencją, dopuszczają do korupcyjnych afer, wprowadzają złe prawo.

Gdy głosowaliśmy w 2003 r. za wejściem do Unii, miałem wrażenie, że głosujemy nie tylko za naszą obecnością w europejskich instytucjach, ale że również za siecią instytucji, prawami, które zracjonalizują i uporządkują rodzimy bałagan. Głosowaliśmy za strukturą, która by zapanowała nad naszymi zbiorowymi słabościami, wobec których jesteśmy tak bezradni. Chcieliśmy w ten sposób przełamać polskie fatum i naszą zbiorową słabość.

Pytanie, jakie nam od lat towarzyszy, jest następujące: jakie mechanizmy mogłyby sprzyjać poprawie jakości polskich polityków, polskiej polityki? Pytamy, jak promować osoby rzeczywiście odpowiedzialne, kompetentne i skuteczne. Wiemy, że w wielu miejscach ta nowa jakość w polskiej polityce się pojawiła. Prezydenci i burmistrzowie bywają autentycznymi liderami politycznymi, i do tego dobrymi gospodarzami miasta (Gdynia, Gdańsk, Wrocław, Katowice, ale już nie Warszawa), a co ciekawsze, są często w miarę niezależni od partyjnych uwikłań. Tak samo bywa na szczeblu gmin. Tam spotkać można sporo osób z poważnym doświadczeniem politycznym. Tym bardziej niepokoi, dlaczego w dużych aglomeracjach mogą rządzić osoby rzetelne, a tak słaby bywa Sejm, dlaczego na czele partii stają osoby ambitne, swarliwe, małostkowe, bez wyobraźni. Słabość parlamentu nie jest tylko słabością poszczególnych osób - bywają też świetni posłowie - ale jest słabością organizacji, działania komisji.

Kluczem do polskiej polityki jest, moim zdaniem, stan naszych partii politycznych. Rzecz warta długich analiz. Opowiadana jest szeroko historia awansu skądinąd pracowitego posła Zbigniewa Chlebowskiego. Wójt z małego miasteczka na Dolnym Śląsku, zaczynał karierę polityczną na szczeblu krajowym od sprytnego wykiwania swoich konkurentów. To jest normalka. Potem dziennikarze opisują kolejne zdrady, uwikłania, upór, bezwzględność. Pod lupę wzięto jednego tylko posła o wielkich ambicjach i dużych osiągnięciach. Można się słusznie obawiać, że podobnego rodzaju osobistości awansują i zdobywają uznanie. Dlaczego? Bo wykazali się sprytem? Przebojowością? Bo takie osoby liderzy promują? Nie wolno mi uogólniać i nie wolno mi szydzić z posłów i senatorów. Ale jedno daje się dostrzec gołym okiem: partyjniactwo czy wręcz plemienność działań.

Nie ma szczególnych różnic mentalnych i intelektualnych między parlamentarzystami z PO i PiS. I tu, i tam znaleźć można osoby utalentowane, ludzi z szerokimi horyzontami - i zwykłych szubrawców. Natomiast obie formacje są niemal tresowane we wzajmnej niechęci, walce, jakby nie idee, legitymacje partyjne ich różniły, ale wręcz pochodzenie od innych małp człekoształtnych. Dowodzenie klubami też nie jest zapewne zbyt budujące. Szef wyznacza role, są statyści, są ważni aktorzy. Nie oczekuje się od posłów inicjatywy. W takiej sytuacji są promowane pewne szczególne cechy, w tym konformizm i podlizywanie się. Mało zostaje miejsca na indywidualności, na poważne dyskusje polityczne.

Nigdzie nikt tak bardzo nie zawiedzie się na ludzkiej naturze, jak w krajowej polityce. Władza, jak pisał Arystoteles, sprawdza charaktery ludzkie. W Sejmie odgrywa się nadal sceny z "Biesów" Dostojewskiego, tylko nie jest to literatura, papier, ale realność z udziałem żywych ludzi. Tam urządzane są nagonki, spiski, publiczne niszczenie ludzi. Tam nagromadzone jest wiele energii, ambicji, rywalizacji. Gra idzie wszak o dużą stawkę: o kariery, fotele ministerialne.

Do parlamentu trafiają w sporej liczbie osoby, które wiszą u klamki lokalnego barona, ten kręci się bliżej głównych gabinetów. Każdy z parlamentarzystów wnosi swoje nawyki, interesy, plany. Wiele z nich jest bardzo zacnych. Dbają o dzieci autystyczne lub osoby niepełnosprawne. Gdzieś owa troska o potrzebujących ustępuje grze interesów, przede wszystkim lokalnych, i nad wszystkim unosi się załatwiactwo. Załatwianie posad, miedzianego dachu na kościele, mostu na drodze powiatowej, koncesji dla kolegi, pieniędzy na szkołę. Dobre rzeczy łączą się z małymi, szlachetne z korupcją. Może tak być musi. Zło jednak ujawnia się, gdy posłowie czują się  bezkarni, mają dojścia do istotnych decyzji, a rozpieszczeni wynikami sondaży tracą miarę w kombinowaniu i zakulisowych grach.

Jest coś niepokojącego w strukturze polskich partii, oportunizmie i cynizmie, który produkują. Bez partii trudno sobie wyobrazić demokrację przedstawicielską, a partie nasze z jawnie oligarchicznym i autorytarnym stylem ich zarządzania nie bardzo odpowiadają demokratycznym ideałom naszego ustroju. Jeśli tak wiele zależy w polityce od indywidualności, od jakości ministrów, legislatorów, to troska o kompetencje i jasność widzenia wydaje się być oczywistym nakazem. Tym bardziej możemy tego wymagać, gdy cały cywilizowany świat i agenda lizbońska stawia na wiedzę, naukę, publiczne oświecenie. W takich sytuacjach strategiczne decyzje dla państwa kolonizowane przez osoby, których umiejętności wyznacza przede wszystkim sprawność w grach partyjnych, wydaje się być jakimś kuriozum. Jest swoistego rodzaju rezerwatem, który utrzymuje się wbrew logice historycznego rozwoju.

***

Nie ma dobrego rozwiązania tej sytuacji. Być może potrzebny jest jakiś dramatyczny kryzys, wstrząs, bo wiele wskazuje na to, że tylko w takich chwilach przychodzi moment na poważniejszą refleksję, a nawet jakieś realne zmiany. Uczymy się powoli i zmieniamy od kryzysu do kryzysu, od afery do afery. Chyba tylko po to są nam potrzebne. Po to, by potraktować je jako ważną dla zbiorowego życia lekcję polityki. A poza tym nic nie wskazuje na to, że coś miałoby się zmienić. Jest tak jak jest i nie czekam na lepsze czasy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1951-2023) Socjolog, historyk idei, publicysta, były poseł. Dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. W 2013 r. otrzymał Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera w kategorii „Pisarstwo religijne lub filozoficzne” za całokształt twórczości. Autor wielu książek, m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2009