Wadliwa demokracja

Zanim PiS wyjdzie 13 grudnia na ulice „w obronie demokracji”, warto się zastanowić, w jakim ona rzeczywiście jest stanie: czy potrzebuje obrony, od kogo i przed kim.

08.12.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Krystian Maj / REPORTER
/ Fot. Krystian Maj / REPORTER

Jarosław Kaczyński twierdzi, że sposób przeprowadzenia wyborów samorządowych jest kolejnym dowodem rozkładu państwa. Mówi, że „sfałszowane wybory” są drogą na Wschód, że to „wczesny Łukaszenka”, i zapowiada wyprowadzenie ludzi na ulice.

Niezależnie od tego, czy lider PiS ma rację, taki głos poważnego polityka jest znakiem osłabienia polskiej demokracji. Znakiem kolejnym, bo z badań wynika, że o podważeniu czy wręcz utracie zaufania do tak podstawowej jej instytucji, jaką są wybory, mówi 35 proc. respondentów.

Na temat bałaganu związanego z kiepskim funkcjonowaniem PKW trudno się spierać. Poziom głosów nieważnych jest zaskakująco duży. Złożono sporo protestów wyborczych. Wcześniej mieliśmy do czynienia z zastanawiającymi zmianami niektórych okręgów, a w związku z tym z faktycznym podwyższeniem progów wyborczych do ponad 10 proc. Już samo to działało na korzyść szerzej rozpoznawalnych dużych partii, kosztem mniejszych ruchów społecznych (głównie ruchów miejskich). Fatalna była też reakcja polityków z obozu rządzącego na krytykę – jakby ona sama była czymś niestosownym. Wątpliwości ponad jednej trzeciej obywateli zostały zlekceważone, ba: okazało się, że posiadanie odmiennego zdania jest powodem do kampanii nienawiści i wykluczania politycznych konkurentów (czy raczej przeciwników) z prawa do publicznej dyskusji. Nie bardzo lubię, gdy premier rządu oznajmia, że wszystko jest w najlepszym porządku, po tym, jak nawet prezydent w związku z kryzysem odwołuje wizytę w Japonii.

Obecne napięcie nie pokazuje jednak całości problemów polskiej demokracji.

Trzecia fala

W 1991 r. Samuel Huntington opublikował książkę o trzeciej fali demokratyzacji. Dostrzegł on globalną zmianę, rozpoczętą w 1974 r. rewolucją goździków w Portugalii, upadkiem ­reżimu Franco w Hiszpanii i klęską rządów czarnych pułkowników w Grecji. Z czasem procesy demokratyczne objęły właściwie całą Amerykę Południową, Europę Środkową i kraje postsowieckie. Wiele było przyczyn tego zjawiska: osłabienie legitymizacji reżimów autorytarnych, nieefektywnych i sprzecznych z wymaganiami społecznymi. Huntington wskazywał też na rolę ruchów emancypacyjnych. Pisał, że światowe zmiany gospodarcze przyczyniły się do wzrostu poziomu edukacji, urbanizacji, wreszcie wykształcenia klas średnich w wielu krajach. Nie bez znaczenia były zmiany w Kościele katolickim, zapoczątkowane Soborem Watykańskim II.

Proces demokratyzacji wydawał się przez lata mocnym zjawiskiem. Wielu analizujących go obserwatorów życia politycznego wskazywało na znaczenie procesów wyborczych i wzrost roli prawa. Po latach widzimy, że postęp był rzeczywiście imponujący.

Z drugiej strony zauważamy jednak, że wiele krajów z roku na rok staje się coraz mniej demokratycznymi czy wręcz ulega dyktatorom. Trzecia fala już nie ­działa, już nie przynosi oczekiwanych zmian. Demokracja ulega w wielu krajach zmęczeniu i zepsuciu.

Wszelako obraz demokracji zależy od teorii, którymi się posługujemy. Z pewnością należy się pożegnać z dawnym językiem, odziedziczonym po okresie zimnej wojny, w którym dominowały proste opozycje: socjalizm – kapitalizm, wolność – brak wolności, demokracja – dyktatury (totalitaryzm). Wolno nam przecież krytykować ład demokracji przedstawicielskiej, co nie znaczy, że chce się go całkiem odrzucić.

Wąsko nieźle, szeroko gorzej

Proszę wybaczyć, teraz kilka słów o teorii. Mówi się, rzecz ujmując najkrócej, o wąskiej i rozszerzonej definicji demokracji. Pierwsza ogranicza się do wskazania dobrych procedur wyborczych i konkurencji międzypartyjnej z uwzględnieniem praw podstawowych, w tym praw wolności. Poszerzona definicja włącza w ocenę demokracji jakość rządów, poziom i typ kultury politycznej, postawy obywatelskie. Jasnym jest, że wysoki poziom apatii i bierności nie sprzyja jakości procesów demokratycznych i de facto podważa zasadę równości głosów. Demokracja funkcjonuje tym lepiej, im więcej obywateli ufa instytucjom państwa, bierze udział w wyborach czy referendach i wykazuje kompetencje obywatelskie.

Na podstawie różnych raportów można uznać, że ze 165 krajów świata o 28 można mówić, że są w pełni wolne, 54 określa się mianem demokracji wadliwych, w 30 odnajduje się formy hybrydalne, a 55 zaliczono do systemów autorytarnych. Innymi słowy, więcej niż połowa mieszkańców świata żyje w lepszej czy gorszej demokracji, 13 proc. cieszy się pełną demokracją, ale 40 proc. nadal znajduje się w łapach despotów.

Demokracje wadliwe występują w Ameryce Południowej, a także w Europie Środkowej i Wschodniej. Tylko dwa postkomunistyczne państwa zasłużyły na miano w pełni demokratycznych: Czechy i Słowenia. W Rumunii i Bułgarii problemem jest niewiarygodna korupcja i nieefektywność władz, na Węgrzech powstaje coś, co premier tego kraju nazywa nieliberalną demokracją. Polska nie jest czempionem w tych rankingach, ale też nie jest jakimś maruderem.

Badania socjologiczne wskazują na coraz lepszą ocenę polskiej demokracji przez Polaków. Jeśli przyjmiemy ze spokojem ową lekko krytyczną ocenę naszego systemu politycznego, to wziąć musimy pod uwagę nie tylko cierpkie słowa Kaczyńskiego i kryzys związany z wyborami samorządowymi, ale znane skądinąd problemy naszej demokracji.

Partie jako folwarki

Od lat pisze się o wyjątkowo niskim udziale polskich obywateli w wyborach i referendach, co bywa tłumaczone apatią obywatelską i nieufnością do polityków. Wiemy, że to poważny problem, i nijak nie potrafimy dać sobie z tym rady. Niektórzy powiadają, że powoduje to przynajmniej częściową utratę legitymizacji całego systemu politycznego. Marnym zaufaniem cieszą się parlament i rząd. Scena polityczna wprawdzie się ustabilizowała, ale możemy mówić przy tej okazji o stabilizacji wrogości, a nie tylko rywalizacji. Wiąże się to z oligarchizacją partii, w których silnego przywódcę otacza coś w rodzaju dworu. To tam kontroluje się finanse i wskazuje kandydatów na parlamentarzystów.

Słabo zakorzenione partie o niewielkiej liczbie członków działają w środowisku demokratycznym, ale mają wszelkie cechy autorytarnie rządzonych organizmów niedemokratycznych. Oczywiście nie sposób wyeliminować z ich codzienności sporów wewnętrznych, acz mają one bardziej charakter podchodów różnych kamaryli niż debat programowych. W poszczególnych ugrupowaniach awansują w związku z tym ludzie nieźle zaprawieni w bojach i bójkach koleżeńskich (bywają naprawdę obrzydliwe), którzy jeśli już, to adresują swoje działania i wystąpienia nie do wyborców, ale do gremiów partyjnych.

Wiele też pisano o upartyjnianiu władz samorządowych i ich powiązaniach z lokalnym biznesem. Dobrym przykładem są poruszające informacje o reprywatyzacji wielu domów czy placów budowlanych, które udają się wspaniale tylko pewnym spółkom deweloperskim czy prawniczym, a rzadko pierwotnym właścicielom. Jak to się dzieje, nie wiadomo, ale mówi się o powiązaniach inwestorów z władzami lokalnymi.

Problem z partiami jest chyba istotny. Wiele znanych mi agend administracji państwa wydaje się działać coraz sprawniej, a dobór kadr spełnia poważne wymogi kompetencyjne (inna sprawa, czy te administracje są dobrze zbudowane).

Tym bardziej niepokoi wybór tych, którzy stanowią prawo i pełnią wyższe stanowiska polityczne z tytułu tylko posiadanej legitymacji partyjnej, a którzy okazują się w tym porównaniu z wyższymi urzędnikami dość słabi. Poważne twory, jakimi są partie, mimo że finansowane z pieniędzy publicznych, pozostają niemal całkowicie niekontrolowane (poza rozliczeniem kampanii) i nikt nie ma wpływu na ich statuty czy reguły działania. To w gruncie rzeczy prywatne folwarki, od których niczego nie wolno nam oczekiwać.

Parlament lobbystów

Byłem krótko w parlamencie i mogę powiedzieć, że na swój sposób wydawał się bardzo demokratyczny: trafiali doń ludzie z całej Polski, na ogół po wyższych studiach, mający często spore doświadczenie samorządowe. Z pewnością nie było tam jednak – mówiąc delikatnie – nadreprezentacji fachowców od prawa, finansów, zarządzania, politologii. Miałem i mam do tej pory poczucie, że ci najlepsi z pewnością wolą trzymać się od polityki z daleka i trudno mieć do nich o to pretensje. Raziło mnie, że do pisania ustaw zgłaszali się de facto różni lobbyści. Może to się nieco zmieniło, ale pozostało we mnie przekonanie, że partyjna kultura polityczna nie sprzyja silnym i niezależnym osobowościom i nie dopuszcza głosów osobnych. Dostrzegam więc zaskakującą przepaść między niezłą administracją, wieloma świetnymi fachowcami zarządzającymi instytucjami państwa a jakością poszczególnych polityków sejmowych.

Jest tym gorzej, że to aparaty partyjne grają decydującą rolę w życiu publicznym. Widać to było również w wyborach samorządowych: ciekawi kandydaci PiS na prezydentów miast, zwykle spoza wąskiej oligarchii, nie mieli wsparcia zaplecza. Zapewne mogliby uzyskać lepsze wyniki, gdyby nieco inaczej ich traktowano.

Mowa trawa

Polskim problemem jest krótkoterminowość myślenia polityków – coś, co nazwać można wyborczym oportunizmem – i słaby udział w dyskursie publicznym. Od dawna nie słyszałem poważnej wypowiedzi polityka, nieobliczonej na rytualne atakowanie przeciwnika. Nasi przywódcy unikają myślenia programowego i wolą dryfować pośród zmiennych społecznych nastrojów. Partie robią wrażenie zmęczonych, bezprogramowych. Z pewnością zmęczona jest Platforma i warto tu przytoczyć słowa Carla Bildta po przegranej jego partii. To smutne, ale dla demokracji niezbędne – mówił były premier Szwecji – bo długie rządzenie jednej formacji jest złe zarówno dla żywotności demokracji i jakości rządzenia, jak dla samej partii, przez lata będącej przy władzy.

Z pewnością demokracji często nie służą media, które – jak wskazują światowe raporty – są zanadto spolityzowane, a do tego osłabia je zależność od reklamodawców. Krytykowane są też polskie sądy i, generalnie, jakość administrowania sprawiedliwością. Wciąż niepokoi nadmierne angażowanie się Kościoła w politykę, podobnie jak uleganie przez polityków centrum i prawicy kościelnym naciskom, czego efektem jest unikanie rozmowy na temat związków partnerskich, przemocy wobec kobiet czy zapłodnienia in vitro. PO boi się poważnie potraktować te kwestie ze względów oportunistycznych, a PiS warczy na każdego rzekomego odstępcę od zadekretowanej woli biskupów.

Ale ogólny audyt polskiej demokracji – zarówno ten dokonywany w Polsce, jak przez zewnętrznych analityków – nie jest zatrważający. Najbardziej niepokoi wspomniana słaba jakość partii. Ich obecni w mediach reprezentanci robią wrażenie nieco sklerotycznych; posługują się mową trawą. Czasem brzmią jak partyjni czynownicy sprzed 1989 r.

Ruch z miast

Jeśli coś się może zmienić i zmienia w polskiej demokracji, to dokonuje się powoli. Wiemy, że partie w samorządach i w parlamencie słabo reprezentują nasze interesy i poglądy (co nie jest tylko krajowym problemem). Potrzebne są inne mechanizmy dochodzenia do decyzji i opinii. W wielu krajach eksperymentuje się z różnymi formami demokracji partycypacyjnej czy deliberatywnej (tzw. jury obywatelskie, budżety partycypacyjne, referenda i inicjatywy ludowe itd.). Być może w ten sposób więcej ludzi poczułoby się związanych z decyzjami, zyskiwało większe kompetencje, a władze byłyby jedynie wykonawcami woli zbiorowej? Z pewnością jednak pozycja partii zostałaby w ten sposób ograniczona.

Świeży powiew przynieśli reprezentanci ruchów miejskich, którym obca jest mentalność uwikłanych w gry dawnych samorządowców. Co najważniejsze: wychodzą poza ogólne i słuszne narzekanie, tworząc własne organizacje i programy. Ich wyniki wyborcze nie powalają, ale pamiętając o tym, że nie miały pieniędzy i działają od niedawna, wypada docenić, że stały się widoczne. Te ruchy odzwierciedlają ciekawe zmiany społeczne: rośnie liczba dobrze wykształconych osób, mamy do czynienia z widocznym awansem ekonomicznym i społecznym milionów ludzi. To potencjał zmian, rosnących aspiracji i wymagań od polityków. Czasem, ba: bardzo często wydaje mi się, że oni, szczególnie młodzi, wyprzedzają polityków wiedzą, obyciem, wrażliwością etyczną. Tylko że jak na razie nie mogą znaleźć politycznej reprezentacji.

O dylematach ruchów miejskich pisze Adam Puchejda w dziale „Kraj”.

PAWEŁ ŚPIEWAK jest socjologiem, historykiem idei, publicystą, dyrektorem Żydowskiego Instytutu Historycznego. Pod koniec lat 70. współzałożyciel wydawanego w drugim obiegu pisma kulturalno-politycznego „Res Publica”. W latach 2005–2007 był posłem na Sejm.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1951-2023) Socjolog, historyk idei, publicysta, były poseł. Dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. W 2013 r. otrzymał Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera w kategorii „Pisarstwo religijne lub filozoficzne” za całokształt twórczości. Autor wielu książek, m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2014