W obronie polityki pojednania

Zagrożony klęską, Jarosław Kaczyński sięga po argument z lamusa PRL-u. To "karta antyniemiecka: chwyt niewiele mający wspólnego z Realpolitik, ale oddziałujący na emocje. Czy teraz zadziała? Mamy tu do czynienia z czymś więcej niż tylko przedwyborcza retoryka. W polskiej polityce pojawia się nowa jakość: konfrontacja z Niemcami jako program.

03.09.2007

Czyta się kilka minut

W cesarskiej Rzeszy mawiano: "Viel Feind, viel Ehre", im więcej wrogów, tym więcej chwały. Jarosław Kaczyński i Anna Fotyga wyrastają na wyznawców tej maksymy, która konfrontację podnosiła do rangi cnoty.

Chemia i pragmatyzm

Jarosław Kaczyński chciał ponoć wzorować się na Helmucie Kohlu i stanąć na czele masowej formacji odpowiadającej na oczekiwania wyborców konserwatywnych, centrowo-liberalnych, narodowych i wrażliwych na kwestie socjalne (Kohl mówił w 1979 r.: "W naszej demokracji większość może zdobyć tylko partia masowa, która łączy w sobie trzy podstawowe prądy: liberalny, chrześcijańsko-społeczny i konserwatywny"). Wyszło, jak wyszło: "przystawki" stanęły ością w gardle, PO nie została rozbita, Lewicy i Demokratów nie udało się sprowadzić do parteru. Wielkiej formacji nie ma.

Ciekawe, czy prezes PiS czytał wspomnienia kanclerza? Zawierają one m.in. klucz do jego sukcesu w polityce zagranicznej. Na sukces ten - największym było doprowadzenie do zjednoczenia Niemiec - składał się także styl. Kohl nie lubił, jak wspomina, "pustej dyplomatycznej gadaniny". Bardziej cenił osobiste kontakty (z Bushem, Mitterrandem, Gorbaczowem, Jelcynem). "Chemia musi się zgrać" - mawiał. I choć, jak pisał politolog Johannes Gross, przyjaźnie polityczne traktował czysto instrumentalnie, "w służbie interesu narodowego", jego polityka była zaprzeczeniem hasła "Viel Feind, viel Ehre".

Odwrócenie pojęć

Kaczyński sądzi chyba inaczej. Wydaje się, że w świadomości premiera i szefowej jego dyplomacji zarzut - formułowany po wywiadzie szefa rządu we "Wprost" i wywiadzie pani minister w "International Herald Tribune" - że w stosunkach z Niemcami stawiają na konfrontację, stanowi powód do dumy.

Zarzucając Niemcom chęć upokorzenia (sic!) Polski (min. Fotyga), zarzucając PO, że jest uzależniona od Niemiec, że w ogóle ma dobre kontakty z Niemcami, a Donald Tusk jest zafascynowany niemieckością (premier) - oboje przesunęli granice tego, co w polityce można powiedzieć. Dokonali zarazem odwrócenia pojęć. Posiadanie dobrych kontaktów z politykami krajów ościennych okazuje się nagle czymś nagannym, co powinno zniechęcać wyborców.

A fascynacja? Był taki czas, gdy sieć kontaktów polsko-niemieckich, łamiących monopol komunistycznego państwa w sferze zagranicznej, opierała się na jednostkach, "szaleńcach bożych", i na ich fascynacji: niemieckością (u Polaków) lub polskością (u Niemców). W ustach rządzących słowo "fascynacja" brzmiało wtedy jak zarzut - nie tylko w PRL-u. Zarzut fascynacji Polską słyszał od przesłuchujących go oficerów "Stasi" Günter Särchen, nieżyjący już twórca Akcji Znaków Pokuty w NRD. Inny "boży szaleniec", także nieżyjący już Reinhold Lehmann, działacz katolicki z RFN, za fascynację polskością zapłacił rokiem wyjętym z życiorysu - gdy pewien polski biskup i zarazem konfident SB puścił na Zachód plotkę, że Lehmann to PRL-owski agent.

Konstatacja, że premier Kaczyński, niegdyś odważny działacz Solidarnościowego podziemia, wchodzi w buty komunistów, byłaby prostacka. Warto jednak przywołać kontekst historyczny, by pokazać coś, czego być może nie dostrzegają ci, którzy chcieliby dziś zastąpić "paradygmat pojednania" (ich zdaniem błędny i naiwny) "paradygmatem konfrontacji": że nie ma innej drogi dla Polski jak prowadzenie polityki proniemieckiej (na ile tylko pozwala polska racja stanu). Podobnie jak nie ma innej drogi dla Niemiec jak polityka propolska (na ile tylko pozwala racja stanu Niemiec). "Polityka konfrontacji" nie pomoże w zrealizowaniu polskich celów, wywoła jedynie radość na Kremlu. Rosja chce, by relacje Moskwa-Berlin były znacznie lepsze niż relacje Berlin-Warszawa. Wybór jest prosty: albo współpraca z Niemcami - choćby czysto pragmatyczna - albo izolacja. Polska nie ma innego strategicznego partnera w Europie niż Niemcy. Geografii nie zmienimy.

Nie tylko retoryka

Większość polityków opozycji oraz komentatorów w Polsce i w Niemczech uznała wypowiedzi premiera dla "Wprost" za przedwyborczą retorykę. Wydaje się jednak, że jest to świadoma strategia: Zdzisław Krasnodębski, zbliżony do PiS znawca Niemiec, pisze na łamach "Rzeczpospolitej" (z 20 sierpnia), że ostatnie wypowiedzi Kaczyńskiego to nie przedwyborcze chwyty, że tak wygląda ogląd sytuacji w oczach premiera.

Co to za strategia? Przede wszystkim: fundamentalne odrzucenie polityki z lat 1989-2005. Mariusz Muszyński (pełnomocnik min. Fotygi ds. stosunków polsko-niemieckich) i Krzysztof Rak, bliscy PiS-owi autorzy szeregu krytycznych tekstów na temat polityki polskiej wobec Niemiec przed 2005 r., nazywają ją "polityką pojednania" - i nie jest to komplement. Dowodzą, że "większość dzisiejszych problemów na linii Warszawa-Berlin polega właśnie na tym, że strona polska wykazała zbyt mało determinacji, a zbyt dużo politycznej łatwowierności". Wśród problemów wymieniają m.in. brak odszkodowań dla ofiar III Rzeszy (dostały jedynie skromne zadośćuczynienie), roszczenia majątkowe czy spór o Berlinkę ("Rzeczpospolita" z 3 sierpnia).

"Politykę pojednania" krytykuje także sam premier. W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" z 16 grudnia ub.r. mówił o zerwaniu z polityką ekspiacyjno-suplikacyjną. Można się domyślać, że pierwszy człon tego określenia odnosił się do przypominania wydarzeń niekoniecznie dla Polski chwalebnych (Jedwabne, wysiedlenia Niemców), a drugi miał sugerować, że przed 2005 r. prowadzono politykę uległości.

Czy to był błąd?

Czy te zarzuty są zasadne? Paweł Jasienica pisał kiedyś, że w ocenie przeszłości uwzględniać trzeba przede wszystkim ówczesne realia. W tej perspektywie zarzuty wobec polskiej polityki po 1989 r. mają charakter ahistoryczny.

Oczywiście, byłoby dobrze, gdyby wszystkie problemy załatwiono wtedy po naszej myśli: ofiary

III Rzeszy otrzymały godziwe odszkodowanie, zamknięto sprawę roszczeń majątkowych związanych z wysiedleniami, skłoniono Niemców, by pogodzili się z utratą Berlinki albo w zamian za jej zwrot zadośćuczynili za zniszczone dobra polskiej kultury. Jednak poglądy ("etyka przekonań") to jedno, a możliwości ("etyka odpowiedzialności"; za kraj w konkretnym momencie historycznym) - to drugie. Nieprzypadkowo po 1989 r. zawarto dwa traktaty polsko-niemieckie: pierwszy, o potwierdzeniu granicy, możliwie najszybciej (1990 r., zaraz po zjednoczeniu Niemiec). Drugi, o sąsiedztwie i współpracy, w 1991 r. Do tego drugiego dołączono list ówczesnych ministrów spraw zagranicznych, Skubiszewskiego i Genschera, wyliczający otwarcie kilka spraw spornych i niezałatwionych (w tym kwestie majątkowe).

Czy ówczesny rząd nie powinien obstawać przy tym, by te sprawy zostały zamknięte? Stefan Meller, b. szef MSZ, mówił podczas jednej z dyskusji: "Może zbyt wiele było po polskiej stronie myślenia życzeniowego, przekonania, że rzeczy same się ułożą lub że nasz partner poczuje się zobowiązany do ich załatwienia (...). A może po prostu nie było innego rozwiązania ani innej możliwości w ówczesnej sytuacji międzynarodowej. (...) A może... nie powiedzieliśmy wówczas na głos o stanie polskich dusz zwłaszcza w starszym pokoleniu i trzeba to uznać za poważne niedopatrzenie".

Dla ówczesnych władz priorytetem było szybkie zbudowanie nowych relacji politycznych z Niemcami; bez nich Polska nie znalazłaby się tak szybko w strukturach Zachodu. Późniejszy rozwój wydarzeń zdaje się potwierdzać pogląd, że lepszego rozwiązania wtedy nie było. W kwestii Berlinki rozstrzygnięcia nie ma do dziś. W kwestii roszczeń niektórych wysiedleńców (rzecz najbardziej bulwersująca) dopiero kanclerz Schröder w 2004 r. oświadczył - głównie pod presją sporu polsko-niemieckiego zapoczątkowanego pomysłem zbudowania Centrum Wypędzonych - że rząd RFN nie popiera prywatnych roszczeń obywateli Niemiec wobec Polski, a Angela Merkel podtrzymała to stanowisko. Wcześniej władze RFN unikały takiego postawienia sprawy - nie dlatego, że chciałyby coś Polsce zabrać, lecz z obawy (jak się okazało, nieuzasadnionej), że ściągną na siebie miliardowe skargi swych obywateli.

Takie stanowisko Niemiec zamyka na dziś sprawę - rząd PiS nie mógł osiągnąć nic więcej, niezależnie od tego, jak mocno premier zaklinałby rzeczywistość, zapewniając, że prowadzi "twardą politykę".

Twarda czy skuteczna?

Marek Aureliusz pisał, że dobry przywódca powinien kierować się czterema zasadami: mądrością, sprawiedliwością, męstwem i powściągliwością. O twardości nie wspomniał. Miarą oceny polityki nie jest twardość, ale skuteczność.

Po 1989 r. priorytety były znane. Po pierwsze, wprowadzenie Polski do NATO i Wspólnot Europejskich (dziś mało kto pamięta, że początkowo nie było w Polsce zgody w tej kwestii, a do 1993 r. naszą suwerenność, podobnie jak suwerenność Niemiec, ograniczała obecność armii sowieckiej). Po drugie, ułożenie na nowo stosunków z sąsiadami. Po trzecie, zapewnienie wsparcia Zachodu dla reform gospodarczych. W każdym z tych punktów kluczowa rola przypadała Republice Federalnej - i RFN taką rolę odegrała. Mówienie, że była "adwokatem" Polski, to nie frazes.

Tyle cele. A metoda? Zaraz po 1989 r. i na początku lat 90. polityką optymalną - to znaczy: nastawioną na realizację tych właśnie celów - była właśnie "polityka pojednania" (czy może "polityka przyjaciół"), opierająca się na współpracy, a nie konfrontacji. Owszem, gdy w 2005 r. władzę obejmowało PiS, w relacjach polsko--niemieckich było już sporo problemów. Winą za ich pojawienie się trudno jednak obarczać "ugodowość" poprzedników; źródła tych problemów to temat na osobny tekst.

"Politykę trzeba robić, ale nie zawsze należy o niej głośno mówić. Trzeba mieć ostre widzenie, ale odporne nerwy i jasno widzieć cele" - mawiał Stanisław Stomma. Po 2005 r. w relacjach z Niemcami nastąpiła inflacja słów, czynów za nimi poszło niewiele. Dziś widać, że "twarda" linia PiS niewiele zmieniła; zastane problemy premier przekaże w schedzie następcom.

Wizja "zagrożenia"

Tyle że następcy będą mieć trudniej, bo zmieniła się ogólna sytuacja, klimat i pozycja Polski. Padło dużo złych słów, a wśród polityków - przy istotnym udziale LPR, partii programowo antyniemieckiej - przyjęły się anachroniczne kryteria oceny tego, kto jest naszym sojusznikiem, a kto przeciwnikiem. Wedle kryteriów "trójporozumienia" PiS-LPR-Samoobrona można dojść do wniosku, że sojuszników w Niemczech nie mamy dziś wcale.

Nowy przykład: na sierpniowym zjeździe wysiedleńców Hans-Gert Pöttering, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, wygłosił bardzo propolską mowę (domagał się m.in., by wysiedleńcy nie wysuwali roszczeń wobec Polski). Atak na Pötteringa, apele LPR o uznanie go za persona non grata, nie tylko wystawiły Polskę na śmieszność, ale fałszowały obraz. Podobnie rok wcześniej: politycy ówczesnej koalicji gremialnie krytykowali obecność na zjeździe wysiedleńców prezydenta Horsta Köhlera, nie dostrzegając, że w swym przemówieniu reprezentował niemal polski punkt widzenia na sporne sprawy.

Do niedawna było siłą Polski, że podczas kampanii wyborczych polityka zagraniczna pozostawała niemal poza sferą sporu. Czy teraz należy spodziewać się eskalacji retoryki antyniemieckiej? Może tak być, jeśli PO da się wciągnąć w dyskusję na warunkach PiS i zacznie się tłumaczyć z tego, że jest gotowa prowadzić politykę bardziej przychylną Berlinowi (choć przecież byłby to atut!). Albo jeśli do licytacji przystąpią inni; jeden z posłów LPR już obwieścił, że "PiS jest tak samo proniemieckie jak PO".

A jak zareaguje społeczeństwo? Z jednej strony z sondaży wynika, że Polacy nie podzielają antyniemieckich poglądów premiera. Niemniej fakt, że 35 proc. ankietowanych (sondaż PBS dla "Gazety Wyborczej" z 20 sierpnia) uważa politykę Niemiec za zagrożenie dla Polski, powinien dać do myślenia. Znaczy to przecież, że polityk obiecujący walczyć z "niemieckim zagrożeniem" może liczyć na zrozumienie u co trzeciego wyborcy.

Nic raz na zawsze

"Nic nie jest dane raz na zawsze" - mówił kard. Karl Lehmann, przewodniczący Episkopatu Niemiec, komentując w rozmowie z "TP" jesienią 2005 r. stan relacji polsko-

-niemieckich. W ostatnich latach zwykło się mówić, że choć te relacje na szczytach władzy są niedobre, to "na dole" jest lepiej. Pamiętajmy jednak o słowach kardynała. Demontaż "fatalizmu wrogości" (określenie Stanisława Stommy), który ciążył nad Polską i Niemcami przez ponad dwa stulecia, nie musi być trwały. Od prawie dziesięciu lat polityczne stosunki są z roku na rok gorsze (za początek ich psucia można potraktować kampanię wyborczą w Niemczech w 1998 r. i działalność Eriki Steinbach). To już nie epizod. Być może proces taki był psychologicznie nieunikniony - jednak nadszedł czas, by go zatrzymać. Potrzeba do tego dobrej woli i świadomości celów. A z tym Polska ma kłopot: po tym, jak w 1999 r. weszliśmy do NATO, a w 2004 r. do Unii, widać u nas luki w myśleniu o przyszłości.

Trzeba też odwagi. Ale kto z polskich polityków odważy się w dzisiejszej atmosferze powiedzieć: "Stawiam na Niemcy"? I w czyich ustach zabrzmi to wiarygodnie?

Wojciech Pięciak jest kierownikiem działu zagranicznego "TP". Autor książek o Niemczech i relacjach polsko-niemieckich, m.in.: "Jak obalano mur. Niemcy 1988-1996" (1996); "Inne twarze pojednania" (2000); "Droga do normalności. Polityka zagraniczna RFN od wojny o Kuwejt do wojny o Kosowo (2000); "Niemiecka pamięć. Współczesne spory w Niemczech o miejsce III Rzeszy w historii, polityce i tożsamości 1989-2001" (2002). Przygotowuje książkę o rozliczeniach z komunizmem w byłej NRD.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2007