W niewoli obsesji

Czytana przez Julie Taymor "Burza" jest opowieścią o władzy, niespełnieniu i rozpaczy. Estetycznie rozpasana, znakomicie zagrana adaptacja Szekspira inspiruje, ale też zawodzi.

30.08.2011

Czyta się kilka minut

Już w pierwszej scenie "Burzy", swego najnowszego filmu, Julie Taymor zapowiada, co będzie ją interesować w dramacie Szekspira. Kobieca dłoń, na niej zaś miniaturowy zamek z piasku, który w parę sekund rozpływa się pod kroplami deszczu. Pojedyncze, otwierające film ujęcie pokazuje, że Taymor interesuje władza, jej żądza, emblematy i tymczasowość. W swej "Burzy" opowiada więc o ludzkiej naturze i iluzoryczności władzy.

Adaptacja Taymor nie wytrzymuje porównania ani z wersją Dereka Jarmana z 1979 r., uwodzicielsko piękną wariacją o smutku i zemście, ani też z dwanaście lat późniejszym malarsko-filmowym arcydziełem, jakim były "Księgi Prospera" Petera Greenawaya (niedawno doczekały się polskiej edycji DVD). Amerykańska reżyserka ma równie wielkie ambicje, jak wspomniani mistrzowie brytyjskiego kina, ale brakuje jej dyscypliny obu tych twórców. Jej "Burza" próbuje mówić zbyt wiele, łączyć rock operę z klasycznym teatrem, symboliczne niedopowiedzenie z dosłownością efektów specjalnych, chce być wierna literze Szekspirowskiego dzieła, jednocześnie kreśląc na nowo charakterystykę najważniejszej postaci.

Korowód błaznów

Prospero jest tu Prosperą (Mirren) - kobietą, księżną Mediolanu wygnaną przez swego brata Antonia (Cooper). Wraz z czteroletnią córeczką Mirandą zostaje wyrzucona na pełne morze i w małej łódce dociera na wyspę, która po latach stanie się sceną zemsty dokonanej na bracie i spiskującym z nim Alonsem (Strathairn).

Tytułowa burza wywołana przez rozżaloną Prosperę i Ariela (Whishaw) sprowadzi bowiem dawnych oprawców na jej wyspę.

Reżyserka rozpisuje szekspirowski dramat na głosy ludzi spragnionych władzy. Wątek miłosny u Taymor zepchnięty zostaje na dalszy plan. Istotniejsze są spory o władzę - całkowicie bezprzedmiotowe i niepotrzebne. W "Burzy" wszyscy walczą o zajęcie dominującej pozycji wobec pozostałych. Prospera czyni Kalibana (Hounsou) swoim poddanym, zaś Ariela zwodzi obietnicami odzyskania wolności. Z obu tworzy swój dwór. Jest królową pustej wyspy, swojej samotności i cudzych cierpień. Ściągnięcie na ten nieprzyjazny ląd grupy rozbitków jest owocem żądzy władzy. Tutaj wszyscy staną się jej poddanymi, znajdą się na łasce i niełasce zrozpaczonej monarchini.

Ale nie ona jedna ma władcze ambicje. Także przybysze z Mediolanu i Neapolu chcą dla siebie możliwie najwięcej plenipotencji, knują intrygi i snują plany własnych intronizacji. Choroba władzy nie omija nikogo. Chce jej Kaliban, możni panowie, którzy przybyli na wyspę, Sebastian (Alan Cumming), brat króla Neapolu, który próbuje uśmiercić władcę, oraz dwaj plebejusze w alkoholowym upojeniu oddający się marzeniom o przejęciu tronu. Taymor ośmiesza ich dyskusje - rojenia dotyczące władzy są tu żałosne, bo pozbawione przedmiotu. Na jałowej wyspie, wśród piasków pustyni i wulkanicznych skał, nie ma czym rządzić, nie ma poddanych, zamków, pieniędzy. Spektakl władzy jest zatem przedstawieniem zrozpaczonych kukiełek, które chciałyby uwolnić się ze sznurków lalkarza, choć same niezdolne są do sprawowania rządów. Bo Taymor pokazuje władzę jako iluzję zrodzoną z niezaspokojenia, rozpaczy i chciwości.

Gabinet figur

Amerykańska artystka ma wielką plastyczną wyobraźnię. Udowadniała to zarówno w ponurym szekspirowskim "Tytusie Andronikusie", jak i we "Fridzie" (bajecznie kolorowym portrecie Fridy Kahlo). Jej kino odważnie miesza konwencje, przebiera w teatralnych kostiumach i nie boi się niebezpiecznych połączeń. Choć na pozór obrazy Taymor dzieli i gatunkowa tożsamość, i gatunkowy ciężar, są do siebie bardzo podobne. Czy to adaptacja opery Strawińskiego, ekranizacja Szekspirowskiego dramatu, biografia meksykańskiej malarki, czy musicalowy melodramat - filmami Amerykanki rządzą wciąż te same żywioły opery i teatru lalek.

To operowa przeszłość reżyserki najmocniej wpływa na jej kinowe odkrycia. Naznaczała choćby wspaniałą scenografię "Tytusa Andronikusa", dzięki której dramat Szekspira stawał się jednocześnie opowieścią o Rzymie i XX-wiecznym faszyzmie, zaś architektoniczne echa antyku spotykały się z twórczością Alberta Speera. Kino Taymor żyje muzyką (nie tylko operową), całkowicie wciąga ją w swój krwiobieg. Kiedy więc we "Fridzie" słyszeliśmy piosenki śpiewane przez bohaterów, nie były one jedynie miłym uzupełnieniem, ale ważnym składnikiem filmowej opowieści - pieśnią chóru objaśniającą nam widziany świat.

Także "Burza" nosi w sobie ślady operowej wrażliwości Taymor. Nawet majestatyczne scenerie wyspy kryją w sobie teatralną umowność. Artystka ponownie wykorzystuje scenografię do budowania osobnych światów (jak wcześniej w "Edypie Królu" i w "Tytusie..."), jej wyspa jest więzieniem i domem, łączy w sobie elementy niebiańskie i piekielne z nieokreślonością czyśćca. Jak w swych wcześniejszych filmach, reżyserka "Burzy" sięga po operową estetykę, świadomie przerysowuje postaci i nie boi się sięgać po nieoczywiste symbole. Umiejętnie żongluje przy tym estetycznymi dodatkami - musicalowe aranżacje przeplata z gotycką grozą, gdy pokazuje Ariela jako złowrogą harpię, a dramatyczną całość podlewa komediowym sosem, na kilka chwil oddając głos pijanym Trinkulowi (Russell Brand) i Stefanowi (Alfred Molina).

Jednak broadwayowskie doświadczenia czasem przeszkadzają reżyserce. Poszukiwania efektownych gestów i dramatycznych obrazów sprawiają, że Taymor co jakiś czas zastyga w sztucznym rozmachu. Skupiona na plastyczności obrazów, choreografii i montażu, traci z oczu swoich bohaterów. Jej postaci wydają się wówczas martwymi kukiełkami, nie zaś istotami z krwi i kości, z własnym intelektem i rozdartym wnętrzem. Także w "Burzy" efektowna forma często spycha na drugi plan nie mniej interesującą treść.

Więzienia ciał

Przeciwwagą dla estetycznej galopady Taymor są tu natomiast aktorzy. Rzadko na jednym filmowym planie udaje się zebrać tak liczną grupę artystów wybitnych. Helen Mirren w roli Prospery zachowuje tę samą powściągliwość, która zapewniła jej sukces w "Królowej" Stephena Frearsa, a spośród partnerującej jej stawki na szczególną uwagę zasługuje dwójka młodych gwiazdorów: Djimon Hounsou, który jako Kaliban staje się jedną z kluczowych postaci dramatu, oraz Ben Whishaw, jedno z aktorskich objawień ostatniej dekady. Obaj nadają swoim postaciom, rozpiętym między światem realnym a nierzeczywistością, głęboko ludzki charakter. Ich cierpienie jest cierpieniem człowieczym, znajduje swe odzwierciedlenie w paroksyzmach ich obolałych ciał.

Bo u Taymor duchowe cierpienie odzwierciedla się w fizycznej udręce. Nieprzypadkowo obraz cierpiącego ciała staje się jednym z tematycznych i wizualnych lejtmotywów jej twórczości. Powracał on we "Fridzie", gdzie główna bohaterka zmagała się z bólem uszkodzonego kręgosłupa, i stanowił estetyczny rdzeń "Tytusa Andronikusa". Taymor kontempluje ciało. Stara się dostrzec w nim świątynię ludzkiej duszy, odzwierciedlenie jej bolączek i radości. Trochę jak Pascal Quignard, wybitny francuski pisarz, obsesyjnie przygląda się ludzkiej fizjologii, widząc w niej emanację ludzkiej podmiotowości.

Inną dziedziną, która szczególnie interesuje reżyserkę, jest sztuka. To właśnie ona pozwala przekraczać własną kondycję. Dla Ariela śpiew będzie jedynym sposobem nieskrępowanej ekspresji, ostatnim przyczółkiem wolności. W filmach Taymor sztuka jest bowiem drogą ucieczki. Podczas gdy ciało zniewala, sztuka uwalnia jej bohaterów. Jest wykwitem życia, ropiejącą raną, przez którą wydobywa się egzystencjalna zgnilizna. W jednej z najbardziej poruszających scen "Fridy" bohaterka maluje martwy płód swojego syna zamknięty w słoju z formaliną. Niedoszła matka opłakuje dziecko, uwieczniając jego przedwcześnie zastygłą formę na swoim obrazie. Sztuka jest bowiem terapią. To w niej wyraża się cierpienie tak potężne, że niemal niszczące.

Oglądając kolejne obrazy Julie Taymor łatwo dostrzec, że także dla niej sztuka jest sposobem uwalniania się z własnych obsesji. Autystycznie rozchybotana, zamknięta w kręgu estetycznych i tematycznych lejtmotywów, łączy formalny eksperyment z filozoficznym namysłem nad człowiekiem i jego ograniczeniami. Taymor jest reżyserką brawurową - miesza ze sobą elementy japońskiego teatru maski, spektaklu kukiełkowego, opery i baletu, by we frywolnej formie zilustrować dramat człowieka miażdżonego przez wyroki losu. Nawet jeśli, jak w "Burzy", w swym artystycznym rozedrganiu gubi wątki i dostaje intelektualnej zadyszki, jej twórczość wciąż pozostaje jednym z najciekawszych zjawisk z pogranicza amerykańskiego głównego nurtu.

"BURZA" ("The Tempest"), scen. i reż. Julie Taymor, zdjęcia Stuart Dryburgh, występują: Helen Mirren, Djimon Hounsou, Ben Whishaw, David Strathairn, Chris Cooper i inni. Prod. USA 2010. Dystrybucja: Monolith Video. W sklepach od 24 sierpnia 2011 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011