Andrzej Dudziński: Manhattan

Nie żyje Andrzej Dudziński. Rysownik, grafik i wieloletni współpracownik „Tygodnika Powszechnego” miał 77 lat. Żegnając się z kolegą, przypominamy jeden z jego tekstów dla „TP”. Zapraszamy na spacer z artystą po Nowym Jorku.

18.01.2023

Czyta się kilka minut

Andrzej Dudziński, rysownik, malarz, wieloletni współpracownik "Tygodnika Powszechnego", zmarł w wieku 77 lat / fot. Michal WARGIN/East News /
Andrzej Dudziński, rysownik, malarz, wieloletni współpracownik "Tygodnika Powszechnego", zmarł w wieku 77 lat / fot. Michal WARGIN/East News /

Coraz bardziej, coraz bardziej ta dawna nazwa każe mi wchłaniać Manahatta,
„ląd w pierścieniu wielu bystrych prądów i iskrzących się wód” – Walt Whitman

Wracaliśmy Long Island Expressway już po zmroku i z daleka widać było światła Manhattanu. Pojechaliśmy po południu na plażę. Manhattan w sierpniu często jest nie do wytrzymania. Są takie dni, kiedy wilgotne tropikalne powietrze osiąga temperaturę podzwrotnikową, i dzisiaj właśnie był taki dzień. Na Jones Beach, największą plażę na Long Island, jedzie się przy umiarkowanym ruchu około godziny. Czasami mnie to zaskakuje, że Nowy Jork leży w pobliżu wielkich atlantyckich plaż z piaskiem prawie takim jak w Dębkach i dzikimi falami.

Teraz przed nami rozpościera się najlepsza panorama Manhattanu, ze szczytu wiaduktu autostrady na chwilę przed wjazdem do Midtown Tunnel. My zjechaliśmy w Van Dam, ostatni zjazd przed tunelem, żeby dojechać do Queensboro Bridge. Ten most wjeżdża w sam środek miasta i tak powinien wjeżdżać każdy, kto jest w Nowym Jorku po raz pierwszy. Nie jest to żądanie wygórowane, bo tędy jedzie się z lotniska Kennedy’ego. Trzeba jechać górnym poziomem, bo stamtąd widok zasłaniają tylko przęsła mostu.

Miasto widziane z Queensboro Bridge jest zawsze miastem widzianym po raz pierwszy, z całą swoją pierwszą dziką obietnicą piękna i wszystkich tajemnic świata – Francis Scott Fitzgerald

W taką noc jak dzisiejsza Manhattan pokazuje się z najlepszej strony. W wieczorowym stroju i pełnej iluminacji. Podświetlone zwieńczenia niektórych wysokich budynków grają główne role w tym przedstawieniu. Jest taka klasyczna okładka „New Yorkera”, gdzie na granatowym tle jarzą się tylko kolorowe czubki. Teraz z oddalenia widać je wszystkie naraz: Empire State, Chrysler, Citicorp, ConEd, Metropolitan oraz cała masa nowych, trudnych do zidentyfikowania z pędzącego samochodu. Osadzone w mrowiu świecących okien sprawiają, że całość wygląda jak metropolis z jakiejś futurystycznej baśni. Te kolorowe teraz czubki zachęcają do tego, żeby im się również przyjrzeć w ciągu dnia. To jest osobna sprawa i często odrębna od reszty budynku architektura. Chciałbym powrócić jeszcze do tego tematu, bo teraz widok zmienił się dramatycznie. Jesteśmy wysoko między domami.

Andrzej Dudziński był autorem rysunków o Pokraku, publikowanych w „Tygodniku Powszechnym”. Oryginalne rysunki wiszą dziś na ścianach redakcji, a z różnych miejsc na redakcyjną krzątaninę spogląda trójwymiarowa wersja Pokraka. Fot. Patryk Stanik

Wjechaliśmy już na wyspę, choć ciągle jesteśmy w powietrzu. Górny pomost mostu Queensboro znajduje się na wysokości dziesiątego piętra i jeszcze przez dłuższą chwilę będziemy komuś zaglądać do okien. Ale już rampa sprowadza nas na poziom 62. Ulicy i oto jesteśmy na Manhattanie. W środku kopca termitów o podstawie 22 km na 4 km (w najszerszym miejscu), w którym jest 3285 restauracji, 140 teatrów i teatrzyków, 431 miejsc do tańczenia, ponad 20 muzeów, ponad 700 galerii, kilkanaście klubów jazzowych, 197 punktów widokowych, z których najlepszy to właśnie ten z Long Island Expressway i Queensboro Bridge przesuwający się trochę za szybko, jak w kinie, ale taki właśnie jest Nowy Jork. Trudno go przyłapać na spokojnie. Trzeba zaakceptować to tempo i znaleźć własne, równoległe.

Teraz widzicie, dlaczego kocham Nowy Jork. Bo cały świat jest w Nowym Jorku... – Oriana Fallaci

Mieszkam tutaj od dwudziestu lat i do dzisiaj nie miałem okazji zastanowić się do końca, czym właściwie dla mnie jest Nowy Jork.

Pierwsze wrażenie, o ile jestem je w stanie sobie przypomnieć, to było zderzenie z innym rytmem i z tym właśnie tempem. Wszyscy wokół poruszali się bardzo szybko i ja też mimowolnie chciałem im dotrzymać kroku. Dla przyjezdnego każdy nowojorczyk wydaje się mieć coś niesłychanie ważnego do załatwienia. Każdego tutaj irytuje czekanie, taksówki trąbią, zanim jeszcze do końca zapaliło się zielone światło. Piesi nonszalancko przebiegają przez czerwone. Między samochodami przemykają wrotkarze i pędzą we wszystkich kierunkach gońcy na rowerach. Nikt nikogo nie przepuszcza. Wszyscy robią wszystko naraz – nerwowo, ale sprawnie. Trudno w to uwierzyć, ale nie można się potem od tego odzwyczaić. I choć prawie co druga osoba przyjechała z innej części świata, nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Największe ekstrawagancje ubioru, ekscesy fryzjerskie czy nietypowe zachowania przyjmowane są tutaj jako coś zupełnie normalnego.

Nowy Jork jako ostateczny sprawdzian umiejętności, niekończąca się olimpiada talentów wciąga – wiadomo, że Amerykanie oczekują od każdego stania na palcach, ciągłego spinania się, żeby oddać swój najlepszy strzał, ale nowojorczycy robią to obsesyjnie i całodobowo. To, co najbardziej pociąga w tym mieście, to wyzwanie, które ci ono rzuca. Daje ci do zrozumienia, że MOŻESZ, jeżeli naprawdę CHCESZ. Nie ukrywa przed tobą, że to nie jest łatwe, ale jednocześnie podsuwa nadzieję, że masz te same szanse co inni. Magda, moja żona, kiedyś znalazła takie porównanie:

„To miasto jest jak kolorowa, pędząca karuzela, która się nie zatrzymuje, czasami trochę zwalnia, żebyś mógł wskoczyć. Jeżeli nie jesteś pewny, możesz poczekać na następną okazję i wskoczyć, kiedy karuzela znowu zwolni. Jeśli jednak będziesz się za długo zastanawiał, to nie wskoczysz, bo albo miejsca będą już zajęte, albo odepchną cię ci, którzy gotowi są wskoczyć bez zastanowienia.

Przez tych nowych wskakujących karuzela bez przerwy się zmienia. Jest ciągle kolorowa, dynamiczna i pędząca. Jest dostępna i jednocześnie niedostępna. Nie jest dla wszystkich, a jednocześnie wszyscy jakoś się mieszczą”.

Nie mam najmniejszej wątpliwości, że [w Nowym Jorku] istnieje jakiś ukryty świat – tylko pytanie, jak daleko znajduje się on od centrum i do której jest otwarty? – Woody Allen

Dla mnie takim ukrytym światem nowojorskim jest Central Park, a szczególnie niektóre jego części o pewnych porach dnia i roku. Kiedyś większość turystów, traktując Central Park jako miejsce niebezpieczne, zaglądała tam tylko z brzegu, rzadko zapuszczając się w głąb. Dzisiaj na szczęście jest inaczej, w dużej mierze dzięki rządom silnej ręki burmistrza Giulianiego, byłego prokuratora. Oczywiście mimo najszczerszych chęci burmistrza Nowy Jork nie zamienił się w Arkadię, ale bardzo się poprawiło. Zresztą żadne z miejsc przeze mnie tutaj polecanych nie leży w częściach niebezpiecznych, bo naturalnie są i takie, szczególnie w nocy. Główne szlaki pełne są ludzi, na ogół w galopie lub szybkim truchcie, albo na wrotkach, jeszcze długo po zapadnięciu zmroku. Najzabawniej jest w sobotę i niedzielę, na kilka godzin przed zachodem słońca.

Proponuję, żeby wejść do parku przy północnej stronie 79. Ulicy i Piątej Alei, tuż obok Metropolitan Museum. To moja codzienna trasa spacerów z psem i mniej więcej wiem, czego można się tam spodziewać. Zaraz na początku po prawej stronie, tuż za ogródkiem jordanowskim, powinna stać grupka „bird watchers” wpatrująca się przez lornetki w korony drzew albo szczyt oszklonej ściany muzeum. Na ogół o tej porze siedzą tam pożerając szczura, gołębia albo wiewiórkę dwa młode jastrzębie, które wykluły się w gnieździe na gzymsie domu, w którym mieszka Woody Allen, przy Piątej Alei i 74. Ulicy. Te imponujące drapieżniki (Buteo jamaicensis) o rozpiętości skrzydeł około 130 cm nic sobie nie robią z bezpośredniego sąsiedztwa miłośników ptaków. Mija się muzeum i po przejściu krótkim tunelem trzeba skręcić w lewo. Na prawo rozciąga się odrestaurowany Wielki Trawnik (Great Lawn). Do niedawna to miejsce tętniło życiem. Teraz ciche, otoczone wysoką siatką czeka cierpliwie na to, aż nowa trawa zapuści korzenie. Stara trawa zadeptana została milionami stóp podczas wielu masowych imprez – tutaj odbywały się słynne koncerty rockowe – pierwszy po latach wspólny występ Simona i Garfunkela, brawurowy popis Eltona Johna czy przerwany ulewą koncert Diany Ross, po którym hordy rozczarowanych nastolatków runęły na miasto siejąc popłoch (nie do pomyślenia przy dzisiejszych rządach burmistrza Giulianiego). Przez całe lato koncertuje na Great Lawn w atmosferze pikniku Filharmonia Nowojorska. Tutaj wreszcie odprawił mszę Ojciec Święty podczas swojej ostatniej wizyty w Nowym Jorku. Północny kraniec Trawnika jest jednym z najlepszych punktów widokowych środkowej części Manhattanu. Najlepiej znaleźć się tutaj o zachodzie słońca, kiedy w oknach zaczynają zapalać się światła, sylwetki wieżowców Strony Zachodniej (pierwowzory Pałacu Kultury!) podświetlone są czerwienią, która odbija się jaskrawo w szybach budynków przy Piątej Alei.

Nie dochodząc do Great Lawn, trzeba skręcić w lewo, żeby nie przegapić okazałego pomnika jeźdźca unoszącego w górę dwa miecze. To nasz (i Litwinów) Władysław Jagiełło przywieziony na wystawę światową w 1939 roku, a ustawiony w Central Parku w 1946. Dzisiaj patronuje miłośnikom tańców bałkańskich, którzy w czasie weekendu zajmują aktywnie placyk przed pomnikiem króla obojga narodów. Alejką wokół Turtle Pond (Żółwiowego Stawu) trzeba iść pod górę do Belvedere. Jest to zabawna kopia średniowiecznego zamku w miniaturze. Z tarasu rozciąga się widok na Delacorte Theater, gdzie przez całe lato trwa bezpłatny festiwal Szekspira („Shakespeare in the Park”). Z góry wyraźnie widać staw (też świeżo po remoncie, z nową wodą, świeżo posadzonym tatarakiem oraz wysepką czekającą na obiecane żółwie, czaple, dzikie kaczki i gęsi gęgawy). Stąd rozciąga się też imponująca panorama na Great Lawn. Z tarasu schodkami zejść należy poprzez ogród Szekspira (wśród zieleni umieszczone są tabliczki z cytatami dotyczącymi rosnących wokół roślin) do ulicy, po drodze mijając Swedish Cottage, drewniany dom w stylu wczesnoskandynawskim, mieszczący teatrzyk marionetek. Tam skręca się w lewo i trzymając się chodnika – wyjście na jezdnię wyłącznie na własne ryzyko ze względu na nieprzerwany tłum kolarzy, wrotkarzy, biegaczy i chodziarzy – idzie się wzdłuż wody, dużo większej, pełnej kaczek i łódek. Woda ta nazywa się po prostu Lake (Jezioro) i nie należy pochopnie wierzyć tym, którzy twierdzą, że w Ameryce rozpowszechniona jest megalomania.

Dochodząc do skrzyżowania trzeba przejść na światłach w prawo i wejść na teren Strawberry Fields, park w parku ufundowany po śmierci Johna Lennona przez Yoko Ono. Przylega on do zachodniego skraju parku, przy wejściu od 72. Ulicy, dokładnie na wprost legendarnej Dakoty, dość ponurego, choć luksusowego budynku, w którym mieszkali oboje z Johnem.

Tłum bardziej pogański niż w Rzymie za cesarzy, ochoczy, beztroski, swoim zwierzęcym wigorem nieprzypominający żadnego z tłumów, którym kiedykolwiek przyglądałem się w Europie – Ezra Pound

Jeżeli do tej pory nie dały się z oddali usłyszeć odgłosy bębnów, to znaczy, że coś nieprzewidzianego musiało się akurat wydarzyć. Zazwyczaj już stąd słychać bębnienie wielu tam-tamów. Od tej chwili kierować należy się wyłącznie słuchem i właściwie wszystko jedno, jaką trasą dostaniemy się do placyku przy końcu Mallu, o tej porze opanowanego przez wrotkarzy. Trochę dalej w stronę alei, która wiedzie do pomnika Szekspira, między ławkami odbywa się misterium. Wioska albo dwie wioski z Jamajki i okolicznych wysp karaibskich zebrały się gęstym mrowiem i walą w tam-tamy. W powietrzu gęsto od rytualnego dymu. Pomiędzy bębniących szamanów powciskali się trębacze dmący w bambusowe rury. Falując, tłum ociera się o siebie i pulsuje do rytmu wybijanego przez kilkadziesiąt bębnów, bębenków, marakasów i grzechotek. Utwór nie ma początku ani końca, po prostu nagle się urywa, żeby po krótkiej przerwie znowu wybuchnąć. Jurek Illg uważał, że można się tam w środku tego zaczadzonego kłębowiska zatracić.

A obok, przy muszli, inny tłum wiruje do innych rytmów. Prawie każdy z wrotkarzy ma jakieś słuchawki na uszach. To powoduje, że wszyscy ruszają się według indywidualnych instrukcji dźwiękowych. Każdy prezentuje własną choreografię, często opartą na całkowitym braku hamulców. Właściwie w weekendowy wieczór widzi się tam niewielu amatorów. To są niemal wyłącznie natchnieni profesjonaliści. To „niemal” zarezerwowane jest dla tych kilku straceńców, którzy albo całkowicie pozbawieni są ambicji, albo wydaje im się, że już osiągnęli poziom uprawniający ich do wjechania na plac przy muszli. Na ławkach wokół odpoczywają wrotkarze. Przysiadają tam też gapie. Wrotki wyzwalają w ludziach jakieś trudne do kontrolowania poczucie swobody. Niektórzy każdym ruchem starają się udowadniać, że choć w istocie coś dziwnego stało się z grawitacją, są absolutnie w stanie nad tym zapanować. Ale są szaleńcy, dla których to podważenie przyciągania jest tylko pretekstem do prawdziwych wyzwań rzucanych równowadze. Można tam siedzieć w nieskończoność, bo plac nigdy nie pustoszeje. Na miejsce umęczonych ekwilibrystów pojawiają się nowi i świeży na jeszcze bardziej wyczynowym sprzęcie i z jeszcze większą determinacją. A przecież to nie jest jedyne miejsce, gdzie zlatują się wrotkarze. Tuż obok, przy boiskach do siatkówki, wzdłuż wschodniego skraju Sheep Meadow, jeżdżą w kółko tancerze na wrotkach. Po kilkudziesięciometrowej elipsie sunie zwarty tłum – tutaj o dziwo ulegający temu samemu przyciąganiu. Ich ruchy są zsynchronizowane rytmicznie i trudno się dziwić, bo rytm podaje kilkusetwatowa aparatura nagłaśniająca. Tutaj również niewielu jest amatorów. Nowy Jork wyraźnie faworyzuje zawodostwo.

Jeżeli po tym wszystkim chciałoby się powrócić, na chwilę, do nostalgicznej zachodniej cywilizacji, to niedaleko stąd jest Wallman Rink. W zimie znana z wielu filmów ślizgawka, w lecie zamieniona na krąg taneczny. Pod transparentem „Moonlight dancing in Manhattan” eleganckie pary suną przy dźwiękach tanga, shimmy lub foxtrota. Można się tym popisom przyglądać z góry i obstawiać najlepsze pary. Wśród tańczących sporo jest Japończyków. Suną lekko, demonstrując najbardziej wyszukane układy. Już po chwili uderza kompletny brak amatorów na parkiecie. Wszyscy tańczą tak, jak na konkursie tańca. I znowu zawodowcy udają normalnych ludzi!

Tutaj nie ma miejsca dla amatorów, nawet w przechodzeniu przez ulicę – George Segal

Chce się unieść w zdumieniu głowę i to jest właściwy moment, bo z tego miejsca doskonale widać górne piętra i dachy budynków skupionych przy Central Park South i Piątej Alei. Korony drzew skutecznie zasłaniają resztę, pozwalając się skupić wyłącznie na zwieńczeniach rozszalałej architektury. Muzyka z Wallman Rink jest idealną ścieżką dźwiękową, bo to są w większości budowle starsze; „przedwojenne” i z przełomu stulecia. Zadziwiające jest to, że w tej stylistycznej kakofonii jest jakaś harmonia.

Sto razy myślałem: Nowy Jork to katastrofa; a pięćdziesiąt: to piękna katastrofa – Le Corbusier

Na szczytach większości tych domów architekci wznieśli, jakby na bis, małe domki. Często w stylu zdecydowanie odbiegającym od reszty budynku. Takie architektoniczne desery rozbudzające wyobraźnię. Znajdzie się tam i miniaturowa świątynia w stylu doryckim, fragment średniowiecznego zamku, wieżyca barokowego pałacu, egipski sarkofag postawiony na sztorc lub obiekt wymykający się natychmiastowej identyfikacji. Te przycupnięte na dachach obiekty odwołują się w swojej chęci zwieńczenia (i tak smukłego) budynku jakimś dramatycznym gestem do podobnych usiłowań budowniczych gotyku. Podświetlone kolorowymi światłami są właśnie tymi czubkami, które najbardziej wyskakują w nocnym pejzażu (skyline) Manhattanu.

Kto u diabła spogląda w górę w tym mieście? Kto ma na to czas? – David Zickerman

W śródmieściu Manhattanu chciałbym się skupić na niewielkim obszarze pomiędzy 57. i 50. Ulicą a Madison i Piątą Aleją. W tym kwadracie proponuję spacer, który zahacza o kilka istotnych budynków i wartych zobaczenia miejsc. Trasa zaczyna się przed St. Patrick’s Cathedral. Schodkami sprzed św. Patryka trzeba zejść na 50. Ulicę i kierować się na wschód do Madison Avenue. Idzie się wzdłuż domu towarowego Saksa (Saks Fifth Avenue), jednego obok Bloomingdale’s z ostatnich wielkich domów towarowych. Należy przejść na drugą stronę Madison i po kilku krokach skręcić na dziedziniec przed Villard House, a raczej tym, co z tego zabytkowego pałacu zostało. Jeszcze chwila, a nie zostałoby nic, gdy nowi właściciele, a jednocześnie właściciele powstającego obok hotelu przeznaczyli go do rozbiórki. Na szczęście zrobiła się awantura. Konserwator miejski, architekci przychodzący do swojej ulubionej księgarni (w jednym skrzydle pałacu mieściła się od dawna Urban Center Books – najlepsza księgarnia architektoniczna w mieście i galeria architektury) oraz osoby publiczne o wielkim prestiżu protestowały tak głośno, że zawstydzone władze miejskie rzuciły się do ratowania zabytku, cofając zezwolenie na rozbiórkę. Osiągnięto kompromis. Państwo Helmsley zgodzili się zachować front i skrzydła. W resztę pałacu wszedł niejako od tyłu hotel. Na poziomie ulicy, od strony dziedzińca mamy do czynienia z atrapą dawnego pałacu, którego wejście główne jest teraz bocznym wejściem do hotelu Helmsley Plaza. W północnym skrzydle znajduje się jak dawniej księgarnia i galeria, a w południowym znana restauracja „Le Cirque”. Naprzeciwko widać wychodzące na Madison Avenue zabudowania zakrystii św. Patryka.

Posuwając się w górę Madison – na tym odcinku jest kilka biurowców z lat 50., między innymi dawna siedziba pism „Esquire” i „Look” – dochodzimy do 53. Ulicy, w którą skręcić trzeba w lewo. Z tego rogu wspaniale widać biały budynek Citicorp. Jest to moim zdaniem najlepszy z nowych wieżowców Manhattanu, zbudowany w połowie lat 70. O różnych porach dnia, w różnym świetle, jego sterylna aluminiowa (bez grama szkła) sylweta z charakterystycznie ściętą górą wyraźnie wystaje z otaczającego tła innych budynków, nie burząc przy tym zupełnie harmonii skyline. Nawet w trudnych warunkach atmosferycznych wieżowiec Citicorp przebija się przez mgłę. Jest coś w jego proporcjach i jasności, co każe oku zauważać go najpierw i najwyraźniej.

Z tego miejsca widać go z poziomu ulicy w całej krasie. Dochodząc dalej Madison do 53. Ulicy, stajemy naprzeciw głośnego dzieła Philippe’a Johnsona – dawniej siedziby dyrekcji AT&T, dzisiaj Sony Building. Nowojorczycy od razu ochrzcili tę ekscentryczną budowlę mianem „Chippendale”, bo jej zwieńczenie przypomina zwieńczenie starej szafy. Elewacja budynku wykonana jest z kamienia i była wtedy jedną z jawniejszych manifestacji postmodernizmu na Manhattanie. Ten budynek wygląda, jakby stał tutaj od bardzo dawna, i chyba na tym polegał jego sukces. Nagle szklana spuścizna Miesa van der Rohe roztrzaskała się o granit eklektyzmu końca XX wieku. Budynek zajmuje cały „blok” – na parterze znajduje się sklep, salon nowości oraz muzeum Sony.

Tuż obok, pomiędzy 56. a 57. Ulicą, stoi imponująco prosty czarny biurowiec zbudowany dla IBM. Dzisiaj z dawnego właściciela pozostał jedynie niemożliwy do usunięcia szyld z wyciętych w kamieniu liter. Podobnie jak jego sąsiad AT&T, IBM przeniósł swoją główną kwaterę poza Manhattan. Amerykański kapitalizm potrafi się w trudnej sytuacji przegrupować i dla dobra firmy zrezygnować z faraońskich dekoracji. Szkoda muzeum techniki IBM, które składało się głównie z interaktywnych demonstracji na modelach i komputerach. Tam po raz pierwszy dowiedziałem się o fraktalach, za które prof. Mandelbrot z laboratorium IBM dostał Nobla. Teraz pomieszczenia dawnego muzeum zajmuje salon zegarmistrzowski Turneau. Najbardziej charakterystycznym elementem budynku IBM jest wielki nawis – unoszący się wysoko w powietrzu, niczym niepodparty narożnik budynku, pod którym znajduje się wejście. Na drugim rogu mieści się przeszklone atrium wypełnione gigantycznymi drzewami bambusowymi.

Po przeciwległej stronie 57. Ulicy na północno-wschodnim rogu skrzyżowania z Madison Avenue stoi Fuller Building. Zbudowany w latach 20., jest siedzibą wielu znanych galerii rozmieszczonych na kilku piętrach. Pozostałość z czasów, kiedy większość galerii znajdowała się przy Madison Avenue, a nie – jak dzisiaj – w Soho. Północny odcinek 57. Ulicy pomiędzy Madison a Piątą Aleją to zagęszczenie luksusowych sklepów dla zamożnej burżuazji. Za to po południowej stronie, idąc w kierunku Piątej, znajduje się nowy megasklep Nike. Wnętrze tego magazynu przypomina futurystyczną fabrykę skrzyżowaną z dworcem lotniczym, a wszystko razem jakieś postindustrialne muzeum wyczynowego sprzętu sportowego. Na południowo-wschodnim rogu Piątej Alei i 57. Ulicy stoi flagowy okręt sklepów jubilerskich, Tiffany. Na ogół pełny Japończyków wykorzystujących różnice cen między Nowym Jorkiem a Tokio. Z Tiffany od południa sąsiaduje Trump Tower – dziwna mieszanina gustu właściciela oraz pewnych zabiegów dekoracyjno-użytecznych, które nie poddały się złotemu dotykowi Trumpa. Mam na myśli wodospad na ścianie westybulu. Lejąca się z wysoka po bryłach czerwonego marmuru woda chłodzi i fascynuje.

Spod wieży Trumpa można wrócić pod katedrę i Rockefeller Center albo pójść w odwrotnym kierunku w stronę Central Parku i hotelu Plaza. Po drodze jeszcze jeden megasklep (Warner Brothers), naprzeciw staroświecki i bardzo drogi dom mody Bergdorf Goodman i cofnięty trochę F.A.O. Schwarz – najbardziej znany w Ameryce sklep z zabawkami.

A wszędzie pełno ludzi i wszyscy się gdzieś śpieszą, coś kupują, jedzą, piją, rzucają pod nogi śmieci i przechodzą przez czerwone światła. Słychać pisk opon, trąbienie klaksonów, dźwięki muzyki przeplatanej z wyciem syren policyjnych, karetek pogotowia i straży pożarnej. I jeżeli to nie jest czterdziestostopniowe parne popołudnie, to nawet zabawnie jest się tutaj znaleźć.

Walt Whitman i Ezra Pound w przekładzie Stanisława Barańczaka. Pozostali – autora artykułu.

Artykuł oryginalnie ukazał się w numerze 3-4/1997 "Tygodnika Powszechnego" z dnia 7 września 1997 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]