W cieniu Frankensteina

Ustanawiając rok 2022 Rokiem Romantyzmu Polskiego, Sejm wykazał się niespotykaną intuicją. Właśnie ukazała się książka wyznaczająca symboliczny początek nowej, znów romantycznej epoki.

13.12.2021

Czyta się kilka minut

Przykryte popiołem domy po wybuchu wulkanu Cumbre Vieja, La Palma, Wyspy Kanaryjskie, listopad 2021 r. / EMILIO MORENATTI / AP / EAST NEWS
Przykryte popiołem domy po wybuchu wulkanu Cumbre Vieja, La Palma, Wyspy Kanaryjskie, listopad 2021 r. / EMILIO MORENATTI / AP / EAST NEWS

Pogoda była paskudna. Długa zima przeszła w deszczową wiosnę, a niebo na wiele miesięcy przybrało odcień brudnej żółci. Niemal każdą majową noc ścinały przymrozki, pod koniec lipca padał śnieg w kolorze zakrzepłej krwi. Burze niszczyły zasiewy, zdychało bydło, ceny żywności rosły, w miastach wybuchały epidemie i zamieszki. Oglądając zdjęcia robione podczas najbardziej zadymionych dni po ostatnich pożarach australijskiego buszu albo te z pierwszych tygodni erupcji wulkanu Cumbre Vieja na hiszpańskiej La Palmie, łatwiej wyobrazić sobie, jak musiał wyglądać tamten „rok bez lata”. Wybuch indonezyjskiego wulkanu Tambora w kwietniu 1815 r. słychać było ponoć w promieniu ponad dwóch tysięcy kilometrów – od Singapuru po zachodnią Australię. Wstrzyknięte w stratosferę kilometry sześcienne pyłu i tlenku siarki wywołały nagłe zmiany klimatyczne, dotkliwe także dla mieszkańców Europy i Ameryki Północnej jeszcze wiele miesięcy później.

Padający nieustannie deszcz ze śniegiem w czerwcu 1816 r. nie zachęcał do pieszych wędrówek. Mary Godwin i Percy Shelley, Claire Clairmont, przyrodnia siostra Mary, George Byron i John Polidori w willi nad Jeziorem Genewskim ku pokrzepieniu podczytywali na głos popularne wówczas „Fantasmagoriana albo zbiór opowieści o objawianiu się strachów, duchów, zjaw etc.”. Wpadli na pomysł urządzenia konkursu na najstraszniejsze opowiadanie. To właśnie wtedy Polidori (dwudziestoletni lekarz i autor rozprawy o sennowłóctwie, najęty przez towarzystwo do sporządzania opiumowych mikstur) stworzyć miał „Wampira”, a rok od niego młodsza Mary God­win (w grudniu 1816 r. weźmie ślub z Shelleyem) – „Frankensteina” oraz jego bestię o oczach „zamglonych i żółtawych” jak niebo nad Szwajcarią.

Ponad dwieście lat później niespotykane w naszej szerokości geograficznej upały, niszczycielskie powodzie i pożary, informacje o nieustającej erupcji Cumbre Vieja oraz kolejnej fali pandemii koronawirusa nie znikają z czołówek mediów. Ale nie wystarczy wyłączyć telefon i zrezygnować z oglądania telewizji. Kiedy otrzymujemy pozytywny wynik testu na SARS-CoV-2, przekraczająca 40 stopni Celsjusza temperatura powoduje problemy z układem krążenia, a każdy mikrogram pyłu PM2,5 w atmosferze przekłada się na spadek masy ciała rodzących się właśnie w Sydney noworodków, łatwiej zauważyć, że jesteśmy z tymi zjawiskami w nierozerwalny sposób, fizycznie wręcz splątani. Dlatego Timothy Morton, angielski filozof i literaturoznawca, a także badacz twórczości Shelleyów, nazwał je „oblepiającymi nas” hiperobiektami.

Mortonowska „ciemna ekologia” nie zgadza się z traktowaniem tych hiperobiektów jako pasywnych i bezwolnych, nie kieruje się w ich ocenie także kryterium piękna. Morton zachęca, by uznać ich podmiotowość, zdolność do sprawstwa, a tym samym – sprzymierzyć się z nimi. Czyż nie to właśnie podpowiadała Wiktorowi Frankensteinowi stworzona przez niego – z tego, co odrzucone – hybryda? I czy nie tego oczekiwała od swoich czytelników Mary Shelley, pozwalając opowiedzieć „potwornemu” jego własną historię?

O czym szumią wierzby

Pod wpływem rosnącego zainteresowania zagadnieniami związanymi ze zmianami klimatu także w literaturze pojawiła się krytyka ekologiczna albo po prostu – ekokrytyka. Nie bez przyczyny dla prekursorów „zielonych” studiów literackich ważnym punktem odniesienia jest romantyzm oraz przypadający na tę epokę początek rewolucji przemysłowej i gwałtowny rozwój nauki, doskonale uchwycony we „Frankensteinie”. Pisząc swą debiutancką powieść, Shelley miała w pamięci eksperymenty włoskiego fizyka i fizjologa Luigiego Galvaniego, który stymulował prądem truchełka żab, przekonany, że to elektryczność jest boskim pierwiastkiem wprawiającym ciała w ruch. Równocześnie w Londynie jedna po drugiej powstawały prywatne szkoły anatomiczne, a konkurujący ze sobą chirurdzy pilnie potrzebowali zwłok do ćwiczeń w prosektoriach. Prędko pojawili się handlarze, nazywani popularnie „ożywiaczami” ciał, którzy pod osłoną nocy wykopywali ledwo pogrzebanych.

Zaledwie dwa miesiące po publikacji „Frankensteina” zwodowano statek SS Savannah, który niedługo później jako pierwszy parowiec przepłynął Atlantyk. W latach 20. XIX w. zaczęto podróżować koleją, a w roku 1837 Samuel Morse skonstruował telegraf, rewolucjonizując tym samym sposób komunikacji. Czasy związane z intensywnym rozwojem transportu i przekazu informacji to także początek mody na zdobywanie szczytów i innych trudno dotąd dostępnych miejsc. Popularne stają się podróże do wodospadów, starych kopalni, zarośniętych cmentarzy. Zdystansowany ogląd świata, ujmowany oświeceniową metodą „szkiełka i oka”, które nie było w stanie przeniknąć do „jądra natury”, zastąpiony zostaje związkiem intensywnie emocjonalnym, zaangażowanym jednocześnie „czuciem i wiarą”. Uznaje się, że materię przenika coś metafizycznego, a wieczorny spacer wokół jeziora może przynieść nagły wgląd w podszyte grozą tajemnice natury. To jednak człowiek – zgodnie z modnymi koncepcjami Friedricha Schellinga – pozostawał koroną stworzenia. Dzisiejsi filozofowie i pisarze, którym bliskie są ciemne idee Mortona, mają zdecydowanie więcej pokory.

Jakkolwiek trudno byłoby wskazać w polskiej literaturze nurt będący odpowiednikiem popularnego na Zachodzie, romantycznego przyrodopisarstwa, to sięgając choćby po nominowaną do Bookera i nagrodzoną trzy lata temu Pulitzerem „Listowieść” Richarda Powersa (przełożoną w tym roku na język polski przez Michała Kłobukowskiego), należy pamiętać o „Gloria victis” (1910) Elizy Orzeszkowej – to nie żart. Nowela o ukrytych w lasach mogiłach powstańców okazuje się niezwykle nowoczesną próbą włączenia przyrody w przestrzeń pamięci. Rozmawiające z wiatrem stare brzozy, świerki i dęby w utworze Orzeszkowej można porównać – jak zauważa Anna Barcz – „do komórek neuronowych, przewodzących w realny, materialny sposób obcość wydarzeń; zakorzeniających tragicznie to, co dotychczas było symboliczne”.

Sam Powers, mówiąc o swojej książce na łamach „Tygodnika” („TP” 25/2021), zwrócił uwagę, że „Listowieść” nie jest tak naprawdę ani o drzewach, ani o ludziach, ale o relacjach – „gęstej sieci powiązań i zależności między człowiekiem a światem pozaludzkim” (w języku polskim słowo „relacja” oznacza zarówno opowieść, związek, jak i zależność). To zadziwiające, zdumiewał się pisarz, jak duża część współczesnej literatury tego nie widzi. Bez obaw, wypadałoby odpowiedzieć autorowi „Listowieści” – także w najnowszej polskiej prozie pojawiły się już pierwsze próby skoncentrowane na relacjach „o” i „z” pozaludzkim.

Wyspiański z kleszczem

Wiele wspólnego z nowelą Orzeszkowej ma wydany wiosną 2019 r. „Pusty las” Moniki Sznajderman – historia mieszkańców Beskidu Niskiego i opowieść o zależnościach między ludzkim a nie-ludzkim (światłem, pogodą, epidemiami), a jednocześnie pionierska próba rekonstrukcji dziejów regionu. W okolice Gorlic, gdzie w drugiej połowie XIX w. wybuchła naftowa gorączka wyznaczająca w Polsce początek epoki przemysłowej, powraca także w wydanym latem tego roku „Rzeszocie” Bartosz Sadulski. W jego silnie inspirowanej romantyz­mem (także formalnie, poprzez nawiązania do powieści epistolarnej) książce relacja z pokiereszowaną jak rzeszoto ziemią jest niezwykle istotna.

Świadomie nawiązują do nurtu ekokrytycznego także powieść „Pod słońcem” Julii Fiedorczuk (2020) oraz zbiór opowiadań „Samosiejki” Dominiki Słowik (2021). Inspirowaną „rokiem bez lata” książkę „Ideot. Rzecz o narodzinach potwora” wydał Kasper Bajon (2021). A do polonistycznych skryptów zbierających utwory pisane w nurcie realizmu ekologicznego zdążył trafić już zbiór miniatur Andrzeja Stasiuka „Kucając” (2015), złożony z felietonów drukowanych w „Tygodniku Powszechnym”.

Sam tytuł, zaczerpnięty, jak pisze w tytułowym tekście Stasiuk, z Emila Ciorana, wiele mówi o tym, w jakiej pozie ustawia się autor wobec tego, co nie-ludzkie: „zamiast wciąż obłędnie i na wyprzódki się cywilizować, »powinniśmy zawszeni i pogodni kucać w cieple zwierząt« (...). Idę więc i kucam. Czekam, aż się zbliżą i poczują mój obcy, ludzki, ale przecież znany zapach. Aż zapomną na chwilę o nieufności, dzięki której żyją, i podejdą w zasięg dotyku. Teraz ja wciągam w nozdrza ich woń”. „Kucając” to, najprościej rzecz ujmując, opowieść o próbie nawiązania kontaktu, pełnym zaangażowania i bliskości obwąchiwaniu się z intensywnie woniejącym światem.

Ale jeśli ktoś kiedyś wskaże utwór wyznaczający symboliczny początek neoromantycznej epoki literackiej na wzór wydanych dwieście lat temu Mickiewiczowskich „Ballad i romansów” (właśnie na ich cześć Sejm ustanowił rok 2022 Rokiem Romantyzmu Polskiego), będzie to zdecydowanie „Romantika” Piotra Mareckiego. Autora nazywanego przez czytelników portalu Lubimyczytać.pl – niepewnych, czy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego nie robi sobie z nich tą publikacją żartów – „Wyspiańskim z kleszczem w dupie”.

Serce alkoholu i demoscenerzy

Jeśli Stasiuk wzywa czytelniczki i czytelników do „zawszenia”, Marecki po prostu łapie kleszcze. Oto prawdziwa literatura grozy naszych czasów, oto upiór sterylnej ponowoczesności – zdaje się ironizować autor, rozpisując na kilka stron krwawą próbę wyrwania przenoszącego choroby pajęczaka z wstydliwego miejsca. I jakkolwiek ta opowieść na pierwszy rzut oka wydaje się tyle komiczna, co trywialna, potraktowana zupełnie serio pozwala zobaczyć, jak bardzo (głęboko) to, co nie-ludzkie zostało zepchnięte – posługując się terminem filozofa i krytyka Andrzeja Marca – w „antropocień”. Kleszcz (pojawiający się skądinąd w pismach Mortona obok karalucha czy łazienkowego rybika) „w dupie Mareckiego” to krotochwilna przypowieść obrazująca zupełnie poważną tezę angielskiego filozofa, zgodnie z którą zawsze jesteśmy połączeni z nieczystym, niechcianym i budzącym wstręt towarzyszem. Jesteśmy Wiktorem Frankensteinem.

„Romantika” jest bezpośrednią relacją ze ślubu oraz wesela autora (stąd porównania Mareckiego z Wyspiańskim), które odbywa się w Jasielówce niedaleko Jaślisk, a wszyscy przybywający na imprezę goście to osoby znane w krakowskim środowisku literackim: poetki i poeci, redaktorki i redaktorzy, wydawczynie i wydawcy. Wśród bohaterów są również, co ważne, miejscowi – mieszkańcy Podkarpacia. Ale tematem książki nie są, wbrew pozorom, życiowe perypetie literatów ani chłopów, ale wszystko, co w naszym „środowisku” (rozumianym jako bezpośrednie otoczenie) toksyczne. Począwszy od destylatów, które zwozi na wesele poeta Konrad Góra, czy narkotyków, które zażywa właściciel Jasielówki, pisarz Sławomir Shuty, przez bezpośrednie otoczenie (w powietrzu czuć palonymi w piecach starymi ciuchami), po Ukrainę (znaną na świecie przede wszystkim z powodu katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu), na którą jadą w podróż poślubną Piotr i Ola.

Toksyczność (kleszcz) zwykle budzi w nas lęk i przerażenie, pragniemy od niej za wszelką cenę uciec. Skażenie jednak, jak zauważa autor pojęcia „antropocień”, w kontekście ciemnej ekologii „funkcjonuje jako istotny składnik kolektywnego życia na Ziemi”. Po pierwsze – toksyczność mogła być początkiem życia. „Tlen, którym dziś oddychamy, około 2 miliardów lat temu był przyczyną pierwszego wielkiego wymierania, któremu uległy bakterie beztlenowe” – pisze Marzec. A po drugie – toksyczność była od zawsze warunkiem nawiązywania międzyludzkich relacji, ale też towarzyszyła próbom wglądu w istotę rzeczy (Góra wygłasza mowę o „sercu alkoholu”). Czy jakiekolwiek wesele (albo inny ryt przejścia) mog­łoby się odbyć bez związania grupy toksyczną substancją – alkoholem, nikotyną, narkotykami? Budowanie wspólnoty wydarza się przecież wokół i dzięki toksyczności, a zatem, dosłownie – zanieczyszczenia organizmów.

Andy Warhol i powierzchnie rzeczy

Brian W. Aldiss w latach 70. pisał o „Frankensteinie”, że przyjęta w książce metoda narracji czytelnikowi „może się wydać niezdarna i bałaganiarska”. Ale współcześni Mary Shelley, nawykli do epistolarnego stylu pisania, nie mieli z nią trudności: dla nich „rzeka dokumentacji płynąca z rozmaitych źródeł tylko dodawała dziełu wiarygodności”. Dziś tę metodę – w prozie, której tematem staje się refleksja nad komunikacją i rozszczepieniem rzeczywistości wywołanym działaniem mediów społecznościowych – śmiało wykorzystują autorzy takiej rangi jak Ali Smith czy Giovanni Agnoloni. Maile, esemesy oraz relacje instagramowe (instastorki) jako pełnoprawne źródła informacji pojawiają się także u Mareckiego. Co więcej, autor sugeruje, że usunął ocenzurowane przez „środowisko” fragmenty, pozostawiając w „Romantice” puste miejsca. Wypełnione samymi kropkami strony mają tam jednak jeszcze inną ważną funkcję i znaczenie.

Otóż zbierając nieprzychylne recenzje swojej książki, Marecki bywa krytykowany za powierzchowność swojej prozy zatrzymującej się na relacjonowaniu zdarzeń (miejmy w pamięci wagę słowa „relacja”, myśląc o gatunku, który wybrał autor). Ta powierzchowność to jednak bezpośrednie, zapowiedziane przez drugie motto książki i stanowiące artystyczny manifest odwołanie do Andy’ego Warhola, którego słowackie muzeum zwiedzają weselnicy.

Warhol w słynnej rozmowie z Gretchen Berg, opublikowanej w listopadzie 1966 r. w jednym z amerykańskich pism, przyznał, że widzi tylko powierzchnie rzeczy, jakby czytał Braille’em. Nie próbuje niczego krytykować, nie próbuje ukazywać brzydoty. Dlaczego? Ponieważ jest to rola nacechowanego opiniami języka. A język – jak wiemy od romantyków – nie jest jedynym ani bynajmniej uprzywilejowanym sposobem dostępu do świata. Ale czy także najważniejszym zagadnieniem współczesnej nauki nie jest (jak pokazały tegoroczne Noble w dziedzinie fizjologii i medycyny) właśnie dotyk, niepozwalający na zachowanie krytycznego dystansu? Dotykajmy, czytajmy palcami, poleca Marecki, w końcu większość mieszkańców naszej planety nie posługuje się językiem, a mimo to istnieje – czuje i pamięta. ©℗

Korzystałam z książek Anny Barcz „Realizm ekologiczny. Od ekokrytyki do zookrytyki w literaturze polskiej” (2016) oraz Andrzeja Marca „Antropocień. Filozofia i estetyka po końcu świata” (2021).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2021