Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeden się rozbiera, drugi jest już ubrany, trwa to kilkanaście sekund, dla zewnętrznego obserwatora to po prostu dwa uśmiechy, dwa uściski, wymienione w tłumie, który za chwilę zapełni miejsce pozostawione przez tych dwóch...
Nie znaliśmy się dobrze, właściwie znaliśmy się bardzo słabo. Kilka razy mieliśmy okazję porozmawiać, zawsze z taką nadzieją, że rozmowa większa, bardziej zasadnicza dopiero nastąpi. Ale nie następowała, szliśmy – jak to powiada poeta – w strony różne wcale, trzeba by się było zawołać, ale jak się wołać, kiedy zewsząd napiera tłum ludzi niecierpliwych i spraw, których nie można odkładać na później. Wielka, legendarna cierpliwość Albrechta Lemppa pokazała się i w tej – maleńkiej przecież – kwestii: nasze spotkanie było przedłużającym się czekaniem i spełniło się w błysku.
Nawet gdyby nie umarł tak niespodziewanie i tak krótko po tym zdarzeniu, zapamiętałbym ten błysk. Przepychałem się przez targową ciżbę, by zdążyć na umówione z kim innym miejsce, gdy nagle zatrzymał mnie jego uśmiech. Uśmiech Albrechta był na ogół zabarwiony odrobiną kpiny, ironii – odrobiną, podkreślam – która miała maskować jego wrodzoną serdeczność. Ludzie prawdziwie życzliwi wstydzą się własnej życzliwości i szukają sposobu, żeby ją ukryć. Jeśli do tego, tak jak Albrecht, mają dobre maniery, liczba sposobów, którymi mogą się w tym celu posłużyć, staje się dramatycznie mała. Albrecht po prostu uśmiechał się, lekko się przy tym krzywiąc, jakby chciał powiedzieć: „Tylko nie myśl, że jestem taki dobry, na jakiego wyglądam, taki otwarty, jak pewnie się spodziewasz, taki gotowy do pomocy, jak powiedzieli ci o mnie inni”. Oczywiście, na nic było całe to maskowanie. Dobroć i gotowość do pomocy wyłaziły z Albrechta wszystkimi porami, prawdę mówiąc – wskutek jego zabiegów obronnych były jeszcze bardziej widoczne, bo podbite skromnością.
Ale tym razem uśmiech Albrechta mnie zaskoczył: był to bezpośredni, nie ujęty w cudzysłów, szeroki uśmiech kogoś, kto się autentycznie ucieszył na mój widok. Był to uśmiech oczu i ust jednocześnie, i gdyby nawet Albrecht się lekko skrzywił, oczy i tak by go zdradziły. I to uderzenie nagłej radości weszło we mnie – nieprzygotowanego, złapanego w biegu – bardzo głęboko. Czas był akurat trudny, czułem się jak akumulator, któremu zaczyna brakować mocy – i nagle to niespodziewane doładowanie! To może nie są rzadkie chwile, ale w tamtym okresie były rzadkie i ta niespodziewana serdeczność w uśmiechu Albrechta jakoś mnie wewnętrznie podniosła z ziemi, otrzepała, walnęła w plecy.
Gdyby nie umarł tak nagle i tak krótko po tym zdarzeniu, pewnie bym o tym nie napisał. A teraz muszę napisać: znaliśmy się słabo, przelotnie, niekonsekwentnie, a jednak na koniec zostaję z poczuciem jakiejś rzutem na taśmę osiągniętej bliskości. I z długiem – bo nie wiem, czy uderzony falą nieoczekiwanej radości, która wtargnęła do mego wnętrza, zdołałem odpowiedzieć Albrechtowi tak, jak bym chciał.