Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Szeroko rozłożone ramiona, wyciągnięte ręce: mowa ciała Joego Bidena współgrała z jego przesłaniem, gdy w miniony piątek prezydent USA pojawił się na monachijskiej konferencji poświęconej globalnemu bezpieczeństwu.
Rzecz jasna, pojawił się zdalnie, na ekranie. Jednak w tym przypadku pandemiczne ograniczenie w niczym nie przeszkodziło. Przeciwnie: fakt, że to połączenie politologicznego seminarium z tête-à-tête większych i mniejszych tego świata, które co roku w lutym odbywa się w stolicy Bawarii, zredukowano z trzech dni do trzech godzin, wzmocnił przesłanie, jakie wysłali w świat Biden, Merkel, Macron i Johnson.
Brzmi ono prosto: po czterech latach „trudnych” (to Biden) w relacji transatlantyckiej wraca przewidywalność. Wprawdzie prezydent USA nie obiecał, że teraz będzie harmonijnie i bez sporów, ale w sposób tak jednoznaczny, że bardziej już chyba nie można, zaprosił europejskich partnerów do współpracy: do odnowienia Zachodu, do uczynienia demokracji na powrót modelem konkurencyjnym („Musimy dowieść, że nasz model nie jest reliktem historii”), do budowania wspólnej agendy wobec Rosji, Chin, Bliskiego Wschodu, klimatu, cyberbezpieczeństwa itd.
Biden nie odniósł się natomiast do sporu o Nord Stream 2 (co uważnie odnotowano w RFN). Czy to sygnał, że w imię relacji z Berlinem odstąpi od linii Trumpa, który groził tu Niemcom sankcjami? Z drugiej strony, wyjątkowo twardo brzmiały słowa Bidena o Rosji: o skorumpowanym reżimie, który chce osłabić Zachód (Trump nigdy nie zdobył się na taką ocenę Putina).
Przewidywalność może dać poczucie stabilności, której brak za czasów Trumpa odczuwano w Europie dość powszechnie. Sama w sobie, nie zastąpi jednak konkretnych treści. Na to trzeba jeszcze poczekać.