Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na brytyjskiej scenie politycznej ostatni tydzień był czasem bezprecedensowym. Premier Boris Johnson zrezygnował w czwartek 7 lipca z przewodniczenia Partii Konserwatywnej, a tym samym ze stanowiska szefa rządu, którą to funkcję sprawował przez prawie trzy lata. Decyzję wymusili na nim jego partyjni koledzy i współpracownicy. Zaczęło się od dymisji ministrów zdrowia Sajida Javida i finansów Rishiego Sunaka (ten ostatni jest zresztą teraz faworytem w rywalizacji o fotel premiera). Potem ruszyła lawina prawie 60 kolejnych rezygnacji – wydawało się, że im bardziej Johnson opierał się przed dymisją, tym szybciej spływały listy rezygnacyjne od osób na rządowych stanowiskach. W swoim wystąpieniu, podczas którego zapowiedział rezygnację, Johnson za nic nie przepraszał, wyraził za to żal, że traci „najlepszą pracę na świecie”, i stwierdził, że do jego dymisji doprowadził „stadny instynkt” w Westminsterze.
Za utratę stanowiska może on jednak winić tylko siebie. W przeciwieństwie do dymisji jego poprzedników – Theresy May czy Davida Camerona – kluczowe były teraz nie kwestie polityczne, ale obyczajowe. Aby ująć to najkrócej: problemem okazał się charakter premiera – jego lekceważenie zasad i standardów oraz przekonanie, że wszystko ujdzie mu na sucho, o ile tylko będzie dość przekonujący.
O możliwej dymisji Jonsona mówiono od wielu miesięcy – wśród powodów była tzw. Partygate, czyli skandal, jaki wybuchł po ujawnieniu przez media, że w czasie pandemii, gdy za sprawą surowych restrykcji Brytyjczycy nie mogli się spotykać nawet z bliskimi, w siedzibie premiera odbywały się nieformalne spotkania towarzyskie.
Czytaj także: Niepodległościowe dążenia Szkotów, strajki na kolei, inflacja, chaos na lotniskach. Brytyjskie lato nie będzie niefrasobliwe.
W czerwcu Johnson przetrwał jednak partyjne głosowanie nad wotum nieufności. Nie przetrwał natomiast teraz kryzysu wywołanego przez ujawnienie zarzutów o molestowanie wysuwanych przeciwko posłowi Chrisowi Puncherowi, któremu wcześniej okazał zaufanie, powołując go na wysokie stanowisko w partyjnym klubie parlamentarnym. Istotne było tu pytanie, czy premier o tych zarzutach wiedział. A Johnson, jak to Johnson – najpierw twierdził, że nie wiedział, a gdy okazało się, że jednak był o nich informowany, stwierdził, że owszem, tak, ale zapomniał. Ten kolejny dowód na brak szacunku dla faktów i dla zasad przyzwoitości okazał się decydujący dla jego partyjnych kolegów.
Dodajmy, że sygnałem alarmowym były dla nich też przegrane w czerwcu przez Partię Konserwatywną wybory uzupełniające w dwóch okręgach. Po tym, jak w 2019 r. Boris Johnson poprowadził ich do spektakularnego zwycięstwa w wyborach parlamentarnych, teraz zaczął być dla polityków Partii Konserwatywnej obciążeniem.
Co dalej? Johnson chce pozostać na stanowisku do czasu wyboru swojego następcy, co może nastąpić w sierpniu, a najpóźniej jesienią. Procedura jest taka, że przywódcę Partii Konserwatywnej najpierw wybierają jej posłowie (zawężając listę kandydatów do dwóch), a następnie głosują wszyscy jej członkowie (jest ich ok. 200 tysięcy).
Giełda nazwisk już ruszyła. Jeden z faworytów, minister obrony Ben Wallace, swój start w wyborach na lidera jednak wykluczył, z kolei Rishi Sunak zdążył już zaprezentować profesjonalny wyborczy klip i uruchomić stronę internetową Ready for Rishi. W tych wewnątrzpartyjnych wyborach może wziąć udział nawet kilkunastu kandydatów, a kampania będzie obracać się wokół odbudowy publicznego zaufania i kwestii podatkowych (Wielka Brytania mierzy się z rosnącymi kosztami utrzymania i inflacją).
A sam Johnson? Zapewne będzie się starał wykorzystać kolejne tygodnie na umocnienie przekazu o swojej spuściźnie. Dziś nie wiadomo, jak zostanie zapamiętany – czy jako premier, który przeprowadził brexit i walczył z pandemią, czy też jako niefrasobliwy ekscentryk, który sam doprowadził do swego upadku.
Dariusz Rosiak: Wszystkie kłopoty Borisa Johnsona