U Dalajlamy w ogródku

Trzeba mieć szczęście, by podczas wizyty w Dharamsali spotkać Dalajlamę. I trzeba się wysilić, by w "Małej Lhasie" odnaleźć prawdziwy Tybet.

02.12.2008

Czyta się kilka minut

Stary mnich biegnie w podmuchach ulewy na tarasie świątyni Dalajlamy Tsuglagkhang, Dharamsala, maj 2008 /fot. Bartek Dobroch /
Stary mnich biegnie w podmuchach ulewy na tarasie świątyni Dalajlamy Tsuglagkhang, Dharamsala, maj 2008 /fot. Bartek Dobroch /

Dalajlama mieszka w północno-zachodnich Indiach w Dharamsali: to prawda, ale niepełna. Pałac, a raczej dom Dalajlamy, choć administracyjnie mieści się w Dharamsali, leży kilka kilometrów dalej i kilkaset metrów wyżej.

Niewielki przysiółek zwany McLeod Gandź wygląda na osobną wioskę, coś jak Cyrhla względem Zakopanego. W czasach brytyjskich była tam stacja górska, w której zmęczeni koloniści mogli odpocząć od żaru subkontynentalnych nizin i nacieszyć oko widokami, którym bliżej było do gór Szkocji niż do piachów Radżastanu. Dziś jedynym śladem po Brytyjczykach jest nazwa, upamiętniająca dawnego gubernatora Pendżabu Davida McLeoda. Jest jeszcze anglikański kościół św. Jana Chrzciciela na Pustkowiu, położony kilka kilometrów poniżej drogi, na tarasowym zboczu pośród sosen himalajskich. Mroczna, omszała, neogotycka świątynia zamknięta jest najczęściej na głucho. Cokoły i kamienne krzyże XIX-wiecznych nagrobków brytyjskich oficerów i dam na położonym nieopodal cmentarzu zapadają się coraz głębiej w porośniętą krótką trawą ziemię. Wśród nich nagrobek Jamesa Bruce’a, lorda Elgin, byłego wicekróla i generalnego gubernatora Indii, który - jak głosi napis na płycie nagrobnej - "służył był wcześniej swemu krajowi jako gubernator Jamajki, gubernator generalny Prowincji Kanady, wysoki komisarz i ambasador w Chinach".

***

Centrum McLeod stanowi mały placyk o powierzchni kilkusetmetrowego mieszkania, na którym zawracają autobusy, taksówki i motoriksze, najczęściej blokując się nawzajem. Ani rozmiar placu, ani gwarny, chaotyczny charakter jakoś nie przystają do wielkości i charakteru nieistniejącego kraju, któremu McLeod eksterytorialnie służy za stolicę. Może więc lepiej, że przyjęło się za nią uważać ogólnie Dharamsalę.

Na placu skupia się życie dzienne, a zwłaszcza nocne miejscowych Tybetańczyków, przyjeżdżających na górski wypoczynek hinduskich rodzin i wszelkiej maści freaków z Zachodu, poszukujących w miasteczku Dalajlamy duchowej mocy lub taniej zabawy. Największa miejscowa restauracja McLlo wabi na swoje trzy piętra i taras zdjęciem byłego Jamesa Bonda podczas posiłku i podpisem "Pierce Brosnan choice". W swojej karcie, obok przyzwoitego indyjskiego piwa Kingfisher, ma nawet Okocim Palone oraz piwo Godfather z etykietą, na której wypina brzuch... Zagłoba. Pod restauracją mieści się przystanek autobusowy, gdzie koczują żebracy. Jeden z nich mieszka opodal w przyklejonej do murku buddyjskiej świątyni budce, nie większej niż półtora metra kwadratowego. Ponoć nie jest ascetycznym sadhu ani ekscentrycznym joginem, ale byłym właścicielem kamienicy z naprzeciwka, który został z niej eksmitowany przez brata. Jego protest wśród desek i folii trwa już 30 lat.

Od placu odchodzą, ciągnąc się z początku równolegle, dwie wąskie ulice: Jogiwara i Temple Road. Zazwyczaj są zatłoczone, ale jak na Indie dosyć czyste, być może dzięki temu, że naczelny tybetofil Hollywoodu Richard Gere ufundował dla miasteczka trzy śmieciarki. Resztę ulicznych odpadów i stare ogłoszenia o kursach jogi lub masażach ajurwedyjskich zjadają krowy, pałętające się wszędzie ociężale i leniwie.

Stary byk próbuje niemal codziennie przekroczyć bramy prowadzące do świątyni Dalajlamy. Lepiej od niego radzą sobie wszędobylskie małpy, które buszują pośród obiektów sakralnych jak uliczna banda, wprowadzając do miejsca duchowego wyciszenia i medytacji swoje kłótnie, igraszki i drobne kradzieże, a czasem bezpretensjonalnie kopulują na drzewach, barierkach i dachach.

***

Temple Road prowadzi wprost do tybetańskiego Watykanu, który trudno porównywać nawet z Castel Gandolfo: kompleks składa się z rezydencji Dalajlamy, wyglądającej na ubogą, lekko podupadłą willę, oraz dwupiętrowej świątyni Tsuglagkhang, też nienależącej do cudów buddyjskiej architektury. Od niedawna bezpieczeństwa przywódcy Tybetańczyków strzeże bramka z niedziałającym wykrywaczem metalu i tradycyjnie ubrana pani, która odbiera przybyłym broń palną oraz białą - głównie są to zapałki, zapalniczki i parasole. Schody prowadzą wpierw na dziedziniec, tworzący przestrzeń pomiędzy rezydencją i świątynią.

Zazwyczaj jest tu spokojnie, cicho i żółto. Czasem ciszę przerywa grupa mniszek lub mnichów, siadających na popołudniową modlitwę przed świątynią, a czasem po okalających Tsuglagkhang tarasach przemknie głośna hinduska rodzina. Z reguły słychać tylko słowa toczących się na dziedzińcu dysput, szmery modłów i głuchy dźwięk pokłonów wykonywanych na specjalnych modlitewnych deskach, który przeszywa co chwilę miarowy turkot poruszanych przez pielgrzymów młynków modlitewnych.

Ścieżka dźwiękowa McLeod jest urozmaicona, a jej klimat zmienny w zależności od pory dnia. Z rana partie wokalne należą do mantrujących mnichów z kilku tutejszych klasztorów, którzy muszą jednak szybko ustąpić miejsca wrzeszczącym i śpiewającym tybetańskie piosenki dzieciakom z miejscowego przedszkola. Sekcję rytmiczną stanowią budujący w dole kolejny hotelik kamieniarze. Z biegiem dnia dominować zaczynają jednak dęciaki (wśród nich głównie partie motocyklowych klaksonów, odgrywane przez młodych, długowłosych Tybetańczyków na instrumentach marki Honda Hero, Royal Enfield albo Pulsar). Dopiero wieczorem przychodzi czas na klasykę, gdy koncert smyczkowy zaczynają świerszcze.

Dwie główne ulice McLeod zajmują hotele, restauracje, kafejki internetowe, saloniki fryzjerskie, a poza nimi przede wszystkim sklepy z niezliczoną mnogością pamiątek.

Flagi i misy modlitewne, malowidła tanka, biżuteria z korali lub turkusu...

Pozostałe ulice, które wychodzą z placu, szybko opuszczają zabudowania McLeod, prowadząc do Bhagsu i Dharamkot. Te dwie wioski anektowali młodzi Izraelczycy, radośnie odreagowujący koszmar długiej służby wojskowej. Z Bhagsu ścieżka prowadzi pół godziny w górę do Shiva Cafe, stanowiącej od lat święte miejsce hipisów, grających tu na gitarach, palących haszysz i kąpiących się w pobliskim wodospadzie.

Shiva Cafe zaspokaja te potrzeby, których nie gwarantują szkoły jogi i kursy medytacji w McLeod. Główne centrum diaspory tybetańskiej żyje przede wszystkim z turystów z Europy, Ameryki, Japonii, którzy przyjeżdżają tu czasem na dłużej, by poszukać duchowej ścieżki, a czasem na krótko, by zobaczyć Dalajlamę. Zawodzą się jedni i drudzy: ci pierwsi gubią poszukiwaną ścieżkę w tłumie tych, którzy przecierają trakty głównie między lokalnymi barami, drudzy zazwyczaj nie spotykają Dalajlamy, który większość czasu spędza podróżując po świecie.

***

Tak jak trzeba mieć szczęście, żeby podczas wizyty w Dharamsali spotkać Dalajlamę, tak też trzeba się wysilić, aby w "Małej Lhasie" - jak powszechnie nazywane jest McLeod Gandź - odnaleźć prawdziwy Tybet. On tam w istocie jest, lecz kryje się za handlowo-administracyjnymi dekoracjami. Za żelazną bramą, która odgradza rezydencję Dalajlamy od świata. W murach prostych budynków wciśniętych między kolorowe hoteliki. Pomiędzy sklepami z tanią whisky i koszulkami z protybetańskimi hasłami. Jest w klasztorze Nam­gyal obok głównej świątyni i w kilku innych zgromadzeniach mnichów i mniszek w Górnej Dharamsali, jak też bywa czasem nazywane McLeod. Jest w położonym na wzgórzu nad miasteczkiem Tybetańskim Instytucie Sztuk Scenicznych, w którym młodzi ludzie uczą się tybetańskiej muzyki, tańca, teatru oraz lhamo, tradycyjnej ludowej opery. Jest w położonym w Dolnej Dharamsali Instytucie Norbulingka, którego nazwa przywodzi na myśl dawną letnią rezydencję Dalajlamy, usytuowaną dwa kilometry od Lhasy. Jest we wszystkich instytutach i ośrodkach, w których kwitnie tybetańska sztuka, rzemiosło, medycyna i literatura. Jest w Centrum Tybetańskiej Administracji, gdzie, tak jak podczas zeszłotygodniowej konferencji, zapadają decyzje dotyczące społeczności uchodźców. Tam wszędzie jest Tybet żywy, wolny, tradycyjny, zaangażowany.

Ale w Dharamsali jest też inny Tybet: współczesny, tragiczny, cierpiący. W śmierdzącym lizolem holu Centrum Przyjęć dla nowych uchodźców przybywających do Indii. W szpitalu, w którym amputuje się palce i kończyny odmrożone podczas ucieczki przez Himalaje. W liczących kilka metrów kwadratowych mieszkaniach Tybetańczyków na stałe osiadłych w McLeod. I w tęsknocie uczniów leżącej ponad miastem Tybetańskiej Wioski Dziecięcej. Za domem, za pozostałymi w kraju rodzicami.

Są instytucje, za których murami kryje się jeszcze inny Tybet. Najprawdziwszy. Pełen nadziei, uśmiechu, wiary. W przedszkolu tybetańskim, w którym narodzone w Indiach dzieci uchodźców po raz pierwszy poznają nieznany kraj ojczysty, uczą się słów w jego języku, słuchają dźwięków damien, narodowego instrumentu. W Domu Rzemiosła dla Upośledzonych Tybetańskich Dzieci, gdzie podopieczni wyszywają i malują tradycyjne wzory, śpiewając po tybetańsku "Panie Janie". I w końcu w domu starców ukrytym w lesie poniżej kompleksu pałacowo-świątynnego. Większość jego pensjonariuszy uciekła z Tybetu w 1959 r. za Dalajlamą albo niedługo potem. Dzisiaj żyją w ciasnych pokojach w scenografii jakby wyjętej z ich dawnych domów. Słuchając Radia Wolna Azja, modląc się niemal nieustannie, częstując rzadkich gości tybetańską herbatą lub choćby skamieniałym ze starości cukierkiem. Myśli o powrocie trwają w nich jednak do końca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2008