Niewidzialny podróżnik

W Tybecie dla płynącego bez końca potoku buddyjskich pielgrzymów jesteśmy niewidzialni, po prostu nas nie ma.

30.06.2006

Czyta się kilka minut

Lhasa, w tle Potala /
Lhasa, w tle Potala /

W Lhasie nie budzi ciekawości biały kolor skóry, odmienne rysy twarzy, ubranie czy język. Pielgrzymów nie krępują wycelowane bezwstydnie aparaty fotograficzne i kamery. Wydaje się wręcz, że ten zewnętrzny świat złożony z obcych, nie-tybetańskich elementów nie istnieje albo raczej - istnieje wyłącznie przypadłościowo, a nie esencjonalnie. Jest nietrwałą konstelacją chmur otaczającą twardą skałę egzystencji pielgrzymiej. Są naturalnie stragany ze świętymi gadżetami z Tybetu, gdzie sprzedawcy z konieczności reagują na obecność kilkudniowych przybyszów z innych kontynentów, ale to zjawisko stanowi tylko dodatek, niewielki ukłon w stronę turystyczno-pielgrzymkowej konsumpcji.

Młynek modlitewny

Szlak pielgrzymi, zwany Park'or, otacza świętość nad świętościami, czyli świątynię Dżo-k'ang, w której umieszczono wizerunki Buddy Śakjamuniego, czyli jego ziemskiego wcielenia, Buddy Nieskończonego Światła, a więc postaci - by tak rzec - bardziej metafizycznej, jak również mnicha Tsongkhapy, założyciela dominującego tutaj buddyjskiego odłamu Żółtych Czapek. Najbardziej uderza przybysza mnogość młynków modlitewnych. Każdy z nich składa się

z dłuższego uchwytu, na którym umocowany jest ozdobny walec kręcący się wokół swojej osi. Wewnątrz znajduje się tekst modlitewny, z nieodłączną mantrą "Om mani padme hum" ("zaprawdę, klejnot jest w lotosie"), co zresztą interpretuje się na bardzo różne sposoby. Oczywiście, są jeszcze młynki znacznie większe, wstawione do nisz przyświątynnych. Potencjał modlitewny jest zatem ogromny. Każdy z pielgrzymów kręci własnym młynkiem, okrążając Dżo-k'ang, albo też puszcza w ruch duże młynki przyświątynne wirujące nieustannie od rana do wieczora. Dla zewnętrznego obserwatora całość ceremoniału może wyglądać na nieco zautomatyzowaną. No bo jakże to - modlitwa, która się sama odmawia wraz z ruchem młynka? Niezależnie od pobożnych intencji, słów wypowiedzianych, myśli pomyślanych? A co jeżeli młynkiem kręcą ci, którzy nie są buddystami, dajmy na to: trzydniowi turyści z Holandii albo wycieczka szkolna z bogatego Szanghaju? Ale przecież modlitwy nigdy nie za wiele. I to niezależnie od tego, czy uznamy ją za automatyczną (według standardów racjonalnego myślenia), czy też za popartą pobożną intencją. Wystarczy przyłączyć się do tłumu pielgrzymów okrążających Dżo-k'ang.

Z każdym krokiem atmosfera gęstnieje pobożnością. Może nie do końca zrozumiałą, ale za to - jak nam się przynajmniej wydaje - aż do bólu pełną autentyzmu. Widzimy pielgrzymów, którzy własnym ciałem wymierzają świętą drogę. Do rąk i do kolan mają przyczepione specjalne ochraniacze, które ułatwiają skłony i rozciągnięcie całego ciała na ziemi. Niektórzy z nich wędrowali tak od wielu tygodni, aby dotrzeć do Dżo-k'angu. Rozumieją, że prawdziwa pobożność to także ofiara ze swojej cielesności.

Debata o naturze Buddy

Z centrum Lhasy do klasztoru Sera jest zaledwie kilka kilometrów. Założycielem klasztoru był Sakja Jesze, uczeń samego Tsongkhapy. Cały kompleks, powstały na początku XV wieku, ceniony był za wysoki poziom buddyjskiej nauki w każdym z pięciu kolegiów. Sera Me chociażby specjalizował się w fundamentalnych zagadnieniach odwiecznej dharmy, zaś Sera Ngagpa w nauce tantrycznej budzącej w Europie dość niezdrową ekscytację. Dzisiaj mnisi nadal debatują. I to debatują publicznie na głównym dziedzińcu. Esencją debaty są zagadki o treści metafizycznej. Mnich pytający najczęściej stoi, potem pochyla się, mówi i patrzy przenikliwie. Mnich odpowiadający najczęściej siedzi, zastanawia się, pochyla i odpowiada. Ten, który egzaminuje zagadkami, daje znak dłońmi, klaszcząc w odpowiedni sposób, co oznacza, że akceptuje lub odrzuca odpowiedź tego, który jest pytany. Rytuał powtarza się wielokrotnie.

W debacie biorą udział dziesiątki mnichów. Na każdym kroku widać zatem te same gesty, tę samą ekspresję, to samo napięcie na skupionych twarzach. Wokół mnichów krążą egzotyczni przybysze z Europy czy Ameryki. I tak jak na Park'or nikt nie zwraca na nich uwagi. Są, a jakby ich nie było. Niektórzy przypatrują się pilnie debatującym mnichom, inni krążą nieustannie z aparatami i kamerami, próbując znaleźć miejsce, skąd fotograficzne ujęcie byłoby najlepsze. Tybetańskim mnichom ta sytuacja wydaje się zupełnie nie przeszkadzać. Znajdują się w świecie prawdziwie metafizycznej debaty, w której pytanie o naturę Buddy jest o niebo ważniejsze od tego, co dzieje się wokoło. I tak naprawdę, gdyby się zastanowić, to nie wiadomo, kto czego nie dostrzega i co jest rzeczywistą iluzją.

Metafizyczne rozważania nabierają wyraźnie politycznych wymiarów w innym miejscu Lhasy. Pałac dalajlamów, zwany Potala, jest symbolem Tybetu. Tym razem niewidzialny jest sam Dalajlama XIV, wcielenie boddhisattwy Awalokiteśwary. Nigdzie nie ma jego zdjęcia, nie ma informacji na jego temat, wręcz wydaje się, że nigdy go tutaj nie było i nie będzie. Potalę, decyzją władz chińskich, zamieniono w muzeum, gdzie powinny znajdować się skarby miejscowej kultury dostępne po odpowiedniej cenie dla turystów, a nie centrum duchowe i polityczne Tybetu. Wędrując po pustawych, pełnych przepychu komnatach związanych a to z Dalajlamą X, a to Dalajlamą XIII, powoli ulegamy kolejnemu złudzeniu, że to rzeczywiście muzeum, jakaś kolejna mutacja orientalnego Wersalu, o którym dużo w historii, a nic w teraźniejszości. Po chwili jednak iluzja ustępuje. Pielgrzymi są i tutaj. Pewnie trochę z obawą i niepewnością padają na kolana przed jedną lub drugą komnatą, gdzie znajdują się święte wizerunki. Wciskają banknoty jako swoją ofiarę, żeby podkreślić, że miejsce jest nadal żywe, że jest czymś więcej aniżeli przymusowym muzeum. Jeden z pielgrzymów trzyma za pazuchą zdjęcie, ale tak ukradkiem, żeby nie można było dokładnie zobaczyć. Niewykluczone, że to nielegalna fotografia jeszcze bardziej nielegalnego Dalajlamy XIV. Pielgrzymi nie rozmawiają ze sobą. Bo i o czym? Jakież można wymieniać uwagi i co komentować? Każdy przecież wie, gdzie i po co tutaj jest. Nie widzą przechodzących obok nich turystów, ale za to pewnie widzą Dalajlamę...

Klimat i imperium

Od wielowymiarowej metafizyki można na moment uciec. I odetchnąć rozrzedzonym powietrzem nad jeziorem Jamdrok, na wysokości niemal 4500 metrów n.p.m. Wszystkie kolory są tutaj niebywale intensywne i wyraziste. Żadnego zachmurzenia, wszystko doskonale widoczne, wręcz idealne miejsce dla fotografa. Niektórzy muszą korzystać z masek tlenowych, inni mają lekkie lub silne zawroty głowy, pozostali czują się całkiem dobrze, zwłaszcza ci, którzy urodzili się w Tybecie.

Klimat i wysokość nie okazały się przeszkodą dla imperialnych Chin roszczących sobie pretensje do dziedzictwa dalajlamów. Co prawda wiele wieków temu Tybetańczycy z powodzeniem ruszali zbrojnie przeciwko Państwu Środka, wykazując się wcale niebuddyjskim zmysłem militarnym. Dzisiaj to jednak odległa historia. Każdy zbrojny opór przeciw imperium to nie tylko sprzeniewierzenie się idei ahimsy (niestosowania przemocy), ale najzwyczajniej w świecie czyn z góry skazany na klęskę. Chiny trzymają Tybet twardą ręką, tyle że ów polityczny uścisk w żadnej mierze nie jest taki sam jak w czasach rewolucji kulturalnej. Nikt już nie burzy klasztorów, nie więzi masowo mnichów, nie blokuje tradycyjnych centrów pielgrzymek. Surowo karani są ci, którym nadal marzy się wolny Tybet i którzy mówią o tym publicznie. Współczesna Lhasa, czyli ta rozbudowana w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, w żaden sposób nie przywodzi na myśl tradycyjnej architektury tybetańskiej. Przypomina zwykłe prowincjonalne miasto chińskie - zgoda, że takie bardziej nowoczesne, gdzie coraz więcej supermarketów, salonów masażu i sklepów z alkoholem. Za kilka lat wszystko zmieni się jeszcze bardziej. Zostanie oddana do użytku droga kolejowa łącząca Pekin z Lhasą, co oznacza dodatkowo milion osób rocznie przyjeżdżających do Tybetu. Głównie chińskich turystów, biznesmenów, ale też robotników, żołnierzy i urzędników. Niewykluczone, że niemała część z nich osiedli się tutaj na stałe. Kto wie, czy wówczas Tybet nie stanie się ostatecznie Chinami, okolice zaś Park'or doskonale zachowanym skansenem turystycznym, który naturalnie będzie zawsze umieszczany w planie wycieczek.

Tybet nie kończy się jednak na granicach Chińskiej Republiki Ludowej. Szlak tybetański ciągnie się dalej, do nepalskiej Doliny Świętych Miast i do indyjskiej Dharamsali. Tam kultura i religia tybetańska zanurzone są nie tylko w niezbyt zrozumiałej dla Europejczyka metafizyce, ale też w powszechnie propagowanej polityce. Skoro w Dharamsali, a właściwie w leżącej obok niej miejscowości McLeod Gandź, znajduje się rezydencja samego Dalajlamy XIV, to nic dziwnego, że symbole kalaczakry (koła czasu) sąsiadują z rozmaitymi świeckimi gadżetami, na których wyszyto bądź wymalowano hasła "Free Tibet". Oczywiście w księgarniach dostępne są biografie, drukowane lub nagrane słowa nauki Dalajlamy, jego portrety na plakatach (większe i mniejsze, do wyboru), fotografie i naklejki. Centrum duchowym jest Tsuglagkhang, buddyjski kompleks będący wierną kopią świątyni Dżo--k'ang. Tam, co jakiś czas, można wysłuchać słów wcielenia Awalokiteśwary, zobaczyć tybetańskich mnichów zajętych religijnym rytuałem lub spożywających posiłki, tam wreszcie dostrzeże się niemałą liczbę przybyszów z Europy lub Ameryki, dla których kultura tybetańska jest odkryciem, więcej nawet: sensem życia albo chociaż oderwaniem od rzeczywistości, do której niezbyt tęsknią czy nawet jawnie ją odrzucają.

Cały rejon Dharamsali wydaje się dość niezwykłą mieszanką dawnej zachodniej kontrkultury miłującej wyidealizowany świat Orientu, świata tybetańskich uchodźców próbujących (chyba z sukcesem) odtworzyć na skrawku ziemi indyjskiej to, co znają lub kiedyś znali z własnej tradycji oraz atmosfery współczesnej komercji, ale takiej w stylu soft, nienachalnej, wręcz koniecznej, bo przecież trzeba zebrać odpowiednie fundusze, aby utrzymać siebie i całą kulturową infrastrukturę. Z kolei Hindusi, najczęściej turyści, czują się pewnie tutaj nieco egzotycznie, zresztą sami wyróżniając się strojem, na przykład kolorowym sari lub szalwar kamiz. Koegzystencja tych różnych światów przebiega spokojnie, wręcz bratersko, jak gdyby wszędzie docierała delikatna materia buddyjskiej dharmy i każdy jakoś chciał ją zatrzymać w sobie przynajmniej na krótki czas. Tybetański mnich siedzi uśmiechnięty przy stoliku z niemłodym już hippisem, ubrana jaskrawie i kontrkulturowo dziewczyna z Amsterdamu czy Berlina próbuje czegoś się nauczyć (gotowanie? medycyna ludowa?) u tybetańskiej staruszki, długowłosi Rosjanie kupują koszulki z wyhaftowanym napisem "Wolny Tybet", a ze sklepu sączy się trochę słodkawa mantra "Om mani padme hum".

Za tą widoczną dla oka i słyszalną dla ucha idyllą kryje się świat już dużo mniej braterski. Bo uchodźców ciągle przybywa i pewnie nie dla wszystkich wystarczy na dłuższy czas godnego miejsca do mieszkania, środków na edukację

i miejsc pracy. Bo nie każdy przybysz z egzotycznej Europy dozna upragnionego oświecenia i w końcu się zniechęci. Bo raz jest za gorąco, a raz zbyt deszczowo, i jedzenie niekoniecznie takie jak trzeba. A co najważniejsze: marzenia o wolnym Tybecie pozostaną w najbliższej przyszłości jedynie marzeniami. Przez krótki czas przybysz może nasycić się dobrą energią dharmy, poczuć się członkiem międzynarodowej wspólnoty i wesprzeć drobnym datkiem słuszną sprawę.

Oczy Buddy

Podróż tybetańskim szlakiem jeszcze się nie kończy. Są przecież oczy Buddy, spoglądające w cztery strony świata, umieszczone na stupach Swajambhunath i Bodhnath w Nepalu. Do pierwszej z nich dotrzeć można pokonując 365 schodów. Wysiłek fizyczny jest dla pielgrzyma konieczny, bowiem stupa to czcigodny relikwiarz otoczony nierzadko klasztorami i otwarty na modlitwę. Należy okrążać go w słusznym kierunku, puszczając w ruch młynki modlitewne dostępne tak naprawdę wszystkim, niezależnie od wyznania. Na terenie kompleksu są naturalnie stragany z wszelkim dobrem religijnym w wersji pielgrzymkowo-turystycznej: począwszy od młynków, poprzez dzwonki wszelakiego kształtu, skończywszy na nożach, podobno używanych przez Gurkhów.

Tym razem poczucie déj? vu jest szczególnie intensywne. Z jednej strony pełen kolorów melanż kulturowy i etniczny - bo oprócz Tybetańczyków są tutaj i Nepalczycy wywodzący się z rozmaitych grup narodowościowych: Newarowie, Szerpowie czy Tamangowie; przychodzą również kolejne grupy przybyszów z krajów Zachodu, zjawiają się też adepci buddyzmu, którzy nie pochodzą ani z Nepalu, ani z Tybetu. Wszyscy uspokojeni, wewnętrznie radośni (tacy się wydają) i bardzo życzliwi. Atmosfera buddyjskiego melting pot i komercji w wersji soft podobna do tej z Dharamsali. Pielgrzymi mijają nas obojętnie, skupieni na czymś, czego odblask dostrzec pewnie można w oczach Buddy patrzących beznamiętnie od ponad 2500 lat.

***

Niektórzy powiadają, że historia Tybetu właśnie się kończy i to ostatnia chwila, aby ją zobaczyć, posmakować i starać się zrozumieć. Ale historia może potoczyć się zupełnie inaczej, bowiem to, co najmniej spodziewane, staje się nagle faktem. I to faktem zdumiewającym szczególnie tych, którzy już dawno planowali zamienić tradycyjny Tybet w pasjonujący turystycznie skansen. No bo pomyślmy, czyż to mało cudów doświadczaliśmy w historii? I to cudów, które dużo, dużo później nazwaliśmy "historycznymi cudami"? Kto wie, może buddyjska dharma z Tybetu objawi się zupełnie niespodziewanie w naszym stuleciu. Kto wie...

Piotr Kłodkowski (ur. 1964) jest orientalistą, wykładowcą Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie i Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Tischnera w Krakowie. Dyrektor Instytutu Badań nad Cywilizacjami WSIiZ i WSE. Laureat nagrody im. Beaty Pawlak za teksty poświęcone kulturze Orientu, zamieszczane w miesięczniku "Znak", oraz nagrody im. ks. Józefa Tischnera za książkę "O pęknięciu wewnątrz cywilizacji" (2005). Ostatnio wydał "Doskonały smak Orientu" (Znak 2006).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2006