Trauma i tęsknota

Bywalcy modnych kawiarń na placu Zbawiciela wstydzą się prowincji. A szkoda, bo czasem daleko od stolicy toczą się narracje ciekawsze niż te, którymi zajmują się na co dzień. Przykładem służy dziś Nowy Sącz.

09.07.2012

Czyta się kilka minut

Benni Efrat, fragment instalacji „Wspólne działanie" (1991). / fot. M. Zawada / Galeria Sztuki Współczesnej BWA „Sokół”
Benni Efrat, fragment instalacji „Wspólne działanie" (1991). / fot. M. Zawada / Galeria Sztuki Współczesnej BWA „Sokół”

Mojemu Tacie, Galicjaninowi

Z budynku nowosądeckiego „Sokoła” wyszłam leniwym, sobotnim popołudniem. Na pobliskim targu trwali jeszcze ostatni handlarze. Zmęczony upałem, na wpół rozebrany sześćdziesięciolatek rozsiadł się wśród stert skórzanych pantofli i wpatrywał w zamazany obraz przenośnego telewizorka. Leciał jakiś serial. W zacienionym podwórku kilkuletnia dziewczynka pokojowo bawiła się z kotem. Po ulicy Jagiellońskiej spacerowały pary – każdy z lodowym waflem w ręku (liczba cukierenek i lodziarni wydaje się w Nowym Sączu rekordowa). Zamknięte na weekend sklepiki z zapomnianym w większych miastach asortymentem: pasmanterie, antykwariaty, sukienki pierwszokomunijne i ubranka do chrztu. Na kwadratowym rynku, przed ratuszem, parada orkiestr dętych. Muzycy w mundurach: strażackich, policyjnych, kolejarskich... Wszystko wydawało się nierealne, jakby przeniesione z innego czasu. Miało się wrażenie dotknięcia miasta (już) nieistniejącego.

Bywalcy modnych kawiarń na warszawskim placu Zbawiciela, skupieni na problemach lokalowych „Krytyki Politycznej”, nie docierają do takich miejsc. Ba, często się ich wstydzą. A szkoda, mogliby się tu nauczyć, że czasem daleko od stolicy toczą się narracje, o których nie mają pojęcia. Kto wie, czy nie ciekawsze niż te, które zajmują ich na co dzień?

AMBIWALENCJA MITU

Tymczasem, aby je dostrzec, wystarczyłoby prześledzić działalność nowosądeckiej Galerii Sztuki Współczesnej BWA „Sokół”, która od dłuższego czasu kontynuuje projekt „Sztuka współczesna narodów dawnej monarchii austro-węgierskiej”, zapraszając doń młodych artystów i kuratorów wywodzących się z tego obszaru (a także Turków i Izraelczyków, bez których trudno sobie wyobrazić dzieje „K und K”). W tej chwili oglądamy czwartą odsłonę projektu – wystawę „Galicja, mon amour. Szaleństwo, fantazja i fantazmat”, przygotowaną przez niezwykle ciekawą kuratorkę z Izraela, Danę Heller.

Autorka – mająca korzenie zarówno w Galicji (jej babcia, fotografka Lola Kantor, pochodziła z Bochni), jak i w Jemenie, wyrosła w Teksasie i mieszkająca w Tel Awiwie oraz Jaffie – pisze w katalogu, że pojęcie Galicja budzi w niej mieszane uczucia: „z jednej strony termin ten przywołuje atmosferę poczucia otwartości, wielokulturowość i brak nacjonalizmu w czasach cesarstwa austro-węgierskiego, wzbudza poczucie tęsknoty za naiwnie wyobrażoną przestrzenią, która już nie istnieje. Z drugiej jednak strony, w dawnej Galicji szczególnie wyraźne są ślady traumatycznego okresu II wojny światowej, jej katastrofalnych skutków dla Żydów i innych społeczności, które wyeliminowano z tego okresu”.

Jak wybrnąć z tej ambiwalencji? Kuratorka stawia nas na teatralnej scenie, każąc uczestniczyć w rytuale-monodramie. Proponuje język metafory i utopii, syntezy i ironii, absurdu i deformacji – swoiste zakrzywienie czasoprzestrzeni. Ten surrealistyczny świat budowany z klocków pamięci i wyobraźni nie służy banalnej, uproszczonej mitologizacji. Pomaga natomiast rozpoznać to, co w naszym myśleniu o Galicji jest tęsknotą, a co traumą. Pozwala uwspółcześnić to, co ukryte w przeszłości, przejrzeć się w niej. Rozeznać się w tym, co jedynie wyobrażone, co martwe, a co nadal istotne.

MIASTO ODBITE W LUSTRZE

Zapowiedź tego, co czeka nas w salach galerii, znajdziemy już na schodach. Boris Oicherman, artysta urodzony w Leningradzie, a działający w Jerozolimie, zbudował pnące się ku górze, wielkie lustro, w którym odbija się zdeformowany widok z okien: wieże ratusza i kościoła św. Małgorzaty, drewniane ganki okolicznych domów, okna i facjatki, świeża zieleń drzew... Granica między realnością a nierzeczywistością zaciera się jak kontury odbitego w lustrze miasta.

Podobnie oddziałuje mozaika zaproponowana przez budapeszteński duet „Little Warsaw”, zrealizowana na podstawie XIX-wiecznego obrazu Dantego Gabriela Rosettiego: wizerunek Świętego Graala składa się w oku odbiorcy w całość tylko po to, by za chwilę rozsypać się w setki drobnych kwadracików. Galicja – zdają się mówić artyści – na zawsze pozostanie nieuchwytna. Ale zawsze będzie miała swoich Parsifalów.

Rimma Arslanow, artystka, która do Izraela wyemigrowała w roku 2000 z Taszkientu, wyczuwa galicyjski fenomen poprzez własną, bynajmniej nie galicyjską biografię. Nosi przecież w sobie doświadczenie zetknięcia Wschodu i Zachodu, judaizmu, chrześcijaństwa i islamu... W efekcie w czerwonym, dmuchanym szkle tworzy oniryczne, równie groźne, co fascynujące wyobrażenia „Czerwonego zamku”, otoczonego murem ognistych płomieni.

OPOWIEŚCI CESARSKICH KANARKÓW

Dla mitologii galicyjskiej ważna jest postać władcy – dalekiego, bo przecież mówimy o odległej prowincji wielkiego imperium, ale dobrotliwego i dostępnego. Władcy oświeconego. Wszyscy pamiętamy opowieść o góralu, który z Karpat piechotą dotarł do Wiednia, by przed Franciszkiem Józefem poskarżyć się na niesprawiedliwość, która go spotkała. Wszyscy pamiętamy słynny krakowski adres: „Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać będziemy”. W galicyjskich mieszkaniach i restauracjach do dziś wiszą jego portrety, także kolegia redakcyjne „Tygodnika Powszechnego” odbywają się pod jego akceptującym spojrzeniem (czy możemy sobie wyobrazić portret cara we współczesnej Warszawie?). Sącz ma zresztą jeszcze jedną królową – niedaleko stąd stoi klasztor klarysek, ufundowany przez świętą Kingę, węgierską żonę Piasta.

Kuratorka sądeckiej wystawy bardzo dobrze wyczuła tę atmosferę – i zajęła się ambiwalencją mitu królewsko-cesarskiego. Po raz pierwszy pojawia się on w pracy pt. „Martwe królowe” Portugalczyka Julião Saremento, który potajemnie (obowiązywał zakaz fotografowania) wykonał fotografie wnętrz XI-wiecznej fortecy Guimarães. Emanują pustką, ciszą – i tajemnicą. Uzupełnione o koce umieszczone na stolikach pod zdjęciami, przypominają o ascezie, obowiązku i sakralności funkcji średniowiecznego władcy. Albo władczyni.

Po chwili słyszymy dziwne – ni to ptasie, ni to ludzkie – głosy, układające się w niezrozumiałą opowieść. To „El Silbo”, kanaryjski język gwizdany. Christian Mayer opowiada nim historię Bibi i Bürbel, kanarków, które towarzyszyły Franciszkowi Józefowi i Sisi, zaś po śmierci zostały wypchane i do dziś znajdują się w wiedeńskim muzeum.

Wreszcie „Rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty” duetu Anna Artaker i Lilla Khoor – przypominająca akordeon rozkładanka fotografii: po lewej fotosy z filmowego romansu o cesarzowej Sisi, po prawej – zdjęcia dokumentujące budapeszteńską rewolucję. Obydwa wydarzenia miały miejsce w tym samym roku. Celebra premiery kinowej i rzeczywista krew.

POWROTY I UCIECZKI

Jednak – zarówno ze względu na osobę kuratorki, jak i doświadczenia większości uczestniczących w projekcie artystów – na plan pierwszy wybija się to, co związane z problemem współczesnej tożsamości. W tym sensie sądecka wystawa wiąże się ze zjawiskiem, które często dotyczy tzw. „trzeciego pokolenia”. Od pewnego czasu spotykamy bowiem wnuków i prawnuków żydowskich mieszkańców Europy Środkowej, którzy przyjeżdżają tutaj już nie tylko z pielgrzymką do obozów masowej zagłady, ale także w poszukiwaniu własnych, często sztetlowych korzeni. Co oznacza moja żydowskość? – pytają przybysze. Co oznacza dla mnie fakt, że moi dziadkowie żyli obok Żydów? – pytają miejscowi.

Jan Tichy, urodzony w Czechach, a mieszkający w Chicago, w „Pozdrowieniach z zagranicy” łączy krótki zapis filmowy, który odziedziczył po dziadkach, ze zdjęciami dokumentującymi jego własną podróż po Karpatach, czyli prowincji najbardziej prowincjonalnej: odległej zarówno od Wiednia, jak i od stolic lokalnych. Rzucane na stół czarno-białego filmu przedwojenne widokówki z ówczesnych rajów turystycznych kontrastują z widokami niemal całkowicie zaciemnionych miejsc, przez które od czasu do czasu przemyka pomarańczowa smuga światła rzucanego przez latarnię, przejeżdżający samochód, księżyc w pełni. Tajemniczość o walorze swojskości.

Gábor Roskó (rocznik 1958, budapeszteńczyk) proponuje „Winterreise”: rodzaj komiksu, którego bohaterami są myszopodobne postaci noszące nazwiska Roth i Blau. Śledzimy – coraz bardziej dramatyczne – rozmowy przyjaciół, dotyczące ich miejsca w świecie, wyrażające coraz trudniejsze do poskromienia lęki. Te rozmowy prowadzone są podczas zimowej wycieczki. Wreszcie przyjaciół osaczają wilki. Nie ma ucieczki. „Winterreise” ma charakter paradoksalny – z jednej strony jest w niej coś z klimatu przedwojennych komedii „kurortowych” (rzecz mogłaby się rozgrywać np. w Krynicy), z drugiej zaś – nieodmiennie przywołuje na myśl „Maus” Spiegelmana.

POTRZEBA UTOPII

Doświadczenie Galicji – w której chasydyzm miał żar religijnej rewolucji – pozwala też rozliczyć się z własną religijnością. Duże wrażenie robi „Nauka pisania” – praca wideo Hadassy Goldvicht, artystki, która urodziła się w ortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy. Artystka połyka święte litery, które należałoby wypowiadać w skupieniu, zlizuje je, zapisane miodowym tuszem, w bardzo erotyczny, perwersyjny sposób. To zaprzeczenie religii czy próba znalezienia dla niej nowej formuły? Bunt czy reforma?

Podobne pytania zadaje – pozostające na długo w pamięci widza – „Wspólne działanie” Benniego Efrata (rocznik 1940, urodzony w Bejrucie, działający w Izraelu). Długo można by stać przed stołem, na którym postawił hebrajską Biblię i dwa wiatraczki pochodzące z niemieckich łodzi podwodnych używanych podczas II wojny światowej. Śmigła przewracają stronice księgi w lewo i w prawo. Co to oznacza? Zagubienie? Chaos? Koniec? Układ? Autor pracy mówi: „Zamknij oczy, otwórz umysł i posłuchaj obrazu”.

Kulminacją projektu jest utopia – nawiązująca wyraźnie do niedawnego pomysłu artystycznego „Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce”, który wzywał Żydów, by powrócili do swojej środkowoeuropejskiej diaspory-ojczyzny. W projekcie „Nowa Galicja” Arkadiusza Tomalki tamta bajkowość zastąpiona została nową.

Bo wyobraźmy sobie, co by było, gdyby nasze państwo w zamian za stworzenie na terytorium Polski w latach 2002–2003 więzień, w których CIA torturowała podejrzanych o terroryzm, otrzymało od USA atol Palmyra, położony na Oceanie Spokojnym w Archipelagu Sporadów Środkowopolinezyjskich? I co by było, gdyby wyspy zakupiła nagle, wzbogacona dzięki rodzinnemu spadkowi, młoda Izraelka, która zapragnęła stworzyć Nową Galicję, zapraszając do niej młodych i pięknych Żydów, Polaków i Ukraińców? Oglądamy zdjęcia propagandowe – przypominające nieco foldery turystyczne. Słuchamy żarliwych przemówień, w których pobrzmiewa echo wystąpień Teodora Herzla. Jednak autor „Nowej Galicji” to urodzony w Polsce mieszkaniec Tel Awiwu. On już wie, że siłą utopii jest to, że nie da się jej zrealizować.

POST SCRIPTUM

Na koniec jedna uwaga – trochę pro domo sua, pisana bowiem z krakowskiej perspektywy o krakowskim wydarzeniu. Równolegle z projektem nowosądeckim trwał bowiem pod Wawelem festiwal sztuk wizualnych „Artboom”. Upłynął pod znakiem mało konstruktywnego konfliktu, w którym główną rolę odegrały dwa fakty. Po pierwsze, artyści poczuli się głęboko urażeni, że konserwator zabytków – ze względu na stan obiektu (w co wierzę) – nie pozwolił zamienić kopca Krakusa (ani kopca Wandy) w sterczącą ku niebu, galaretowatą, kobiecą pierś. Po drugie, na konferencji prasowej, rozpoczynającej festiwal, zestawiono nazwiska współczesnych wrogów sztuki: obok Putina i Łukaszenki znalazło się w tym spisie nazwisko... prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego.

Sam festiwal znikł w cieniu awantur, choć znalazły się w nim elementy ważne i ciekawe (by wymienić tylko pokaz filmów Ai Weiweia, chińskiego artysty i dysydenta, prezentację nowego projektu, który Mirosław Bałka prowadzi właśnie w rodzinnym Otwocku, czy mocną znaczeniowo ingerencję w przestrzeń miejską Doroty Nieznalskiej pt. „Kraków – Stolica polskiej pamięci”, w której znana z katedry wawelskiej sentencja „Corpora dormiunt vigilant animae”, „Ciała śpią, dusze czuwają”, przeistacza się w supermarketową reklamę).

Czego brakuje „Artboomowi” jako całości? Przede wszystkim umiejętności postawienia pytania: „Po co chcemy to zrobić?”. A to dla dzieła kwestia podstawowa, bo język sztuki powinien być do bólu logiczny i konsekwentny (przy okazji można by się zastanowić, w jakim stopniu prezentowane prace odnoszą się do tematu festiwalu, a ten dotyczył, o ile mi wiadomo, „Festung Krakau” – co dawało niesłychanie szerokie możliwości interpretacyjne). Nie chodzi o skandal. Chodzi o jakość, którą ten skandal wnosi. Na lekcję spójności myślenia serdecznie zapraszam krakowskich twórców „Artboomu” do Nowego Sącza. 


„Galicja, mon amour. Szaleństwo, fantazja i fantazmat”; Nowy Sącz; Galeria Sztuki Współczesnej BWA „Sokół”; kuratorka: Danna Heller; wystawa, której towarzyszy katalog, potrwa do 29 lipca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2012