To nie czas dla bohaterów

Jan Wróbel, nauczyciel: Receptę na obecny kryzys i dla dzieci, i dla nauczycieli wyśpiewał Johnny Cash w „One”, które puściłem uczniom na zdalnej lekcji. Carry each other. Wspierajmy się.

23.11.2020

Czyta się kilka minut

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Udajemy?

JAN WRÓBEL: Kiedyś też udawaliśmy, tylko inaczej.

Co w takim razie się zmieniło?

Lockdown pokazał wyraźniej coś, co wiemy od dawna: polska edukacja ma charakter „wyspowy”. To tylko pozornie struktura feudalna: nauczyciele, nad nimi dyrektorzy, a nad nimi jacyś kontrolerzy. Tworzymy wyspy – czasami jest nią lepsza szkoła, innym razem taki archipelag wysepek tworzy w ramach jednej i tej samej placówki kilkoro dobrych nauczycieli. I kiedy na te wszystkie wyspy zadziałał ten sam silny impuls, każda z nich zareagowała obroną swojego stanu posiadania.

Kreatywni są bardziej kreatywni, udający bardziej udają?

W dodatku jak jesteś rodzicem, świadkiem zdalnej nauki, to wszystko widzisz wyraźniej. Wyczuwasz bez trudu, które zadania przesłane przez internet to fałszywka i próba zawarcia kontraktu: ja udaję, że wam coś zadaję, wy udajecie, że coś robicie.

Tymczasem wymagania zostały po staremu.

A przecież zawsze były nierealne. Często zadaję nauczycielom jedno pytanie, a oni mi nie odpowiadają, prawdopodobnie ani nie chcąc mi przyznać racji, ani kłamać. Otóż gdyby przeciętna polska szkoła próbowała przerobić wszystko, czego przerobienia się wobec niej wymaga w podstawach programowych, to by została z 15, maksymalnie 20 proc. uczniów.

Co z resztą?

Reszta by odpadła, bo te wymagania to jak 40 godzin solidnej pracy korporacyjnej – w dodatku bez zapłaty. Taka jest prawda o polskiej szkole: odkąd ją pamiętam, stawia przed uczniami i nauczycielami wiele różnych zadań i umiejętności do wykształtowania, z których każda z osobna może i jest uzasadniona, ale razem wzięte stanowią nonsens. W czasach przed koronawirusem powiedziałbym na ten temat coś, co teraz może zabrzmieć niestosownie.


SZKOŁA WOBEC EPIDEMII – CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Zaryzykujmy.

Gdzie by była ta polska szkoła, gdyby nie rokroczna fala zachorowań na grypę i anginę.

Zmuszają nas, by przerwać bezsensowną pogoń?

Nie ma siły: nauczyciele nie przychodzą wtedy do szkoły, a jak przychodzą, to mają w klasie połowę stanu liczbowego, więc nie mogą pędzić z materiałem. Gdybyśmy tak wszyscy chodzili zawsze – uczniowie i nauczyciele – jak jest przykazane w planie, gdybyśmy odrabiali te wszystkie prace domowe, gdybyśmy chcieli wykształcić w uczniach wszystkie te umiejętności zapisane grubym drukiem w podstawach programowych, nie zapominając wszak o bagażu podstawowej erudycji w dziedzinie biologii, chemii, fizyki, polskiego, matematyki – wszystko po kilku miesiącach by szlag trafił. Na szczęście mamy ferie, szkolne święta. No i te choroby. To jest nasz bufor bezpieczeństwa.

Tylko że ten bufor nie działa na władze oświatowe: od ośmiu miesięcy udają, że nic się nie stało. Dopiero ostatnio minister Czarnek zaczął przebąkiwać o odchudzeniu podstaw programowych.

Zwykle staram się nie krytykować ministrów, zanim zdążą pobyć tymi ministrami przez kilka miesięcy. To zbyt ­łatwe. Dla ministra Czarnka mogę zrobić wyjątek – dla dobra szkoły. Otóż uznał on, że zajmowanie się oświatą jest zbyt skomplikowane, za to mówienie różnych rzeczy skomplikowane nie jest.

Zwłaszcza jeśli jest to opowiadanie historii o marksistach i napadającej na szkoły „ideologii LGBT”.

Kogo za burka najęli, ten szczeka. Myślę, że wybrał na swój sposób racjonalnie. Na zajmowanie się oświatą nie ma w jego optyce czasu, wybory mogą się przecież odbyć nawet za pół roku. Lepiej skupiać na sobie ogień krytyki – jak cię krytykują, znaczy, że jesteś ważny.

A wracając do odchudzania podstaw: jest dla mnie pewne, że ta operacja okaże się funkcjonalną i intelektualną porażką.

Bo?

Bo tajemniczy ministerialni eksperci obetną to, co i tak do tej pory – z przyczyn opisanych powyżej – obcinali nauczyciele. Darują nam jak Zagłoba Niderlandy. Jeśli to będzie miało jakieś znaczenie, to tylko psychologiczne: wielkiej przemiany polskiej szkoły to nie spowoduje.

Co by ją spowodowało?

Tylko jedna decyzja: szkoła przez pięć miesięcy realizuje postawę programową, a przez trzy pozostałe realizuje to, co chce realizować.

W polskiej szkole nie do pomyślenia.

A to wskutek idiotycznego nawyku instytucji. Nie kontrolują tego, co ważne. I to niekoniecznie dlatego, że są tępe. Po prostu nie bardzo wiadomo, jakimi narzędziami zbadać fakt, że uczeń przyszedł do szkoły naburmuszony i na „nie”, a po kilku miesiącach za sprawą dobrego nauczyciela stwierdził, że w tej historii jest jakaś uwodzicielska siła. Po latach, jak zostanie gwiazdą rocka albo telenoweli, to powie dziennikarzowi, że wówczas nastąpił w jego życiu jakiś ważny moment. „Miałem 14 lat, wszystko wydawało mi się głupie, a wtedy zobaczyłem, że myślenie jest fajne”.

Może i tak powie, tylko jak to dzisiaj zmierzyć?

Minister Piontkowski nie mógł już na wiosnę pomyśleć: skoro jest epidemia, skoro pracujemy na pół gwizdka, to skończmy z tym teatrem i urealnijmy wymagania?

Nie mógł, bo nie był – wbrew nazwie – ministrem edukacji, tylko człowiekiem od administrowania edukacją. Niemal nikt się na czele tego resortu nie zajmował oświatą, z wyjątkiem może Mirosława Handkego czy Katarzyny Hall, która miała zresztą z tego powodu kłopoty. Wszyscy pozostali, na czele z Piontkowskim, szefowali Ministerstwu Wiecznego Chaosu albo Ministerstwu Wiecznego Zaczynania Wszystkiego od Zera.

A wystarczyło zrobić prostą rzecz.

Jaką?

Skorzystać z doświadczeń. Od marca szkoły w innych krajach zaczęły uczyć zdalnie: należało rozmawiać z fachowcami, nauczycielami od Strasburga po Helsinki, od Koluszek po Warszawę, zebrać te doświadczenia, spisać je, a następnie wdrażać – inne w szkole bez komputerów, inne w tej, gdzie komputery są, ale nie ma np. dobrych metod.

W Prawie i Sprawiedliwości zwyciężyła koncepcja: nie należy mówić, że koronawirus na jesieni wróci, bo to może spowodować społeczny niepokój. No więc minister, który nie jest ważnym politykiem obozu prawicy, po prostu słusznie odczytał ten komunikat: „Aha, czyli mam prowadzić tę firmę tak, by był spokój”.

Ale to nie jest tak, że u nas działano na oślep, a wszędzie indziej na świecie sprawnie.

Oczywiście. Co więcej: wszędzie podniosła się podobna do naszej fala krytyki. Że wysłano dzieci do domów, że zwolniono z domów do szkoły, że za szybko do domu, że za szybko do szkoły itd. Wszędzie też z krytyką spotkało się nauczanie zdalne.

Widzi Pan jakieś korzyści z tego nauczania?

Naturalnie: zobaczyliśmy, że zdalne lekcje mogą się stać komponentem nauczania. Przecież od lat się domagamy, by wyciągnąć szkołę ze szkoły. No więc teraz – z różnym skutkiem – to się właśnie stało. W pierwszym odruchu starano się, by te lekcje były rodzajem przetrwalnika do czasu, aż wreszcie wrócimy „tam, gdzie nasze miejsce”. A potem wielu się połapało: właściwie dlaczego tak to traktować?

I co z tą świadomością zrobiło jesienią ministerstwo?

Nic. Nauczanie hybrydowe nie tylko nie dostało wsparcia, ale było wręcz zwalczane: dopuszczano je, gdy wypowiedział się na ten temat sanepid...

...znana i szanowna instytucja oświatowa.

Tymczasem to powinien być od września podstawowy format nauczania. Wygrała doktryna: my, oświata narodowa, nie generujemy napięcia. No więc przerwano eksperyment w momencie, gdy coś zaczęło się zeń wyłaniać.

Zejdźmy na ziemię, z systemu do ludzi. Napisał Pan kilka lat temu wraz z córką książkę: „Jak przetrwać w szkole i nie zwariować” – dla uczniów, nauczycieli i rodziców. Zanim zacznie Pan radzić innym, muszę się upewnić: Panu przez te miesiące udało się nie oszaleć?

Zaskakująco dla mnie – udało się to całkiem dobrze. Sam się nawet zastanawiałem, jak to możliwe. I doszedłem do wniosku, że wyjaśnienia są dwa. Pierwsze banalne: większość nauczycieli, jakich znam – włącznie ze mną samym – wytrwało w tym zawodzie dlatego, że czerpią z niego satysfakcję. A konkretniej: z tego, że coś, co ja wiem, mogę przekazywać innym.


CZYTAJ TAKŻE

 

SZKOLNE PLAGI WSPÓŁISTNIEJĄCE: Przez etapy epidemii władza oświatowa prowadziła nas dotąd na oślep. Teraz przegapia kryzysy, które zostaną z nami po opadnięciu chorobowych krzywych >>>


Dobrze Pan wie, że pasja nie chroni przed frustracją. Nauczycielka i dyrektorka, która we wrześniu ponad sto razy dzwoniła do sanepidu, by potem błagać rodziców o znajomości w tej instytucji, powiedziała mi: „Całe życie czerpałam przyjemność z tej pracy. Teraz tę przyjemność trafił szlag”.

Rozumiem to. Skala zmiany była zbyt duża, by to wszystko wytrzymać bez konsekwencji. Ja też nie znam dyrektorów, którzy nie byliby w ostatnich miesiącach sfrustrowani.

Powiem o drugim czynniku, który pozwolił mi jako nauczycielowi zachować równowagę. Uczę w dwóch szkołach – obu związanych z Zespołem Bednarska. W obu przyjęto różne rozwiązania zdalnej nauki, ale z jednym wspólnym założeniem: postawiono na wspieranie siebie nawzajem. Mimo ogromnego indywidualizmu znacznej części nauczycieli, o ile nie wszystkich. Uznano, że nie byłoby najlepszym pomysłem, gdyby nauczyciel X wymyślił super zdalną lekcję, Y doskonały kombinat zadawania prac domowych, i gdyby te pomysły zostały do wyłącznej dyspozycji Iksa i Igreka. Podjęto decyzję, że tę nową, koronawirusową reformę szkolną bierzemy na jedną wspólną klatę, a nie na szereg klat indywidualnych.

Proszę o konkrety.

Zebrania, spotkania, rozmowy, wspólne technologiczne ustalenia. W jednej ze szkół musiałem się nauczyć nowej komputerowej technologii – plułem z wściekłości na ekran, gdy się w to wdrażałem. A potem się okazało, że ta platforma ma funkcję wspólnego kalendarza, do którego wszyscy nauczyciele wpisują swoje edukacyjne plany. Wychowawca może dzięki temu zobaczyć, że np. danego dnia jest za dużo pracy przy komputerze. I może powiedzieć: „O nie, w poniedziałek dzieci z klasy X będą siedzieć od rana do popołudnia przed ekranem. Każda z tych waszych lekcji może i jest fajna, ale razem wzięte są szkodliwe”.

Poczułem, że jestem częścią zespołu. Gdyby mnie pan w czerwcu zapytał, czego potrzebują polskie szkoły, żeby jesienią ruszyły, odpowiedziałbym bez wahania: wsparcia z zewnątrz.

A teraz?

A teraz mówię: zajmijmy się sobą. Nie gadajmy tylko o tym, czy Zdzisio powinien zdać do trzeciej klasy i czy Malwinka powinna mieć zwolnienie z wuefu. Wzmocnijmy się nawzajem, to i Malwinka ze Zdzisiem na tym zyskają. Mamy za sobą 30 lat wolnej Polski, pięć różnych reform, kolejne fale nadaktywności kolejnych ministrów oświaty, a teraz mamy kolejną reformę, której nawet nikt nie ogłosił. Więc pogadajmy, jak się z tym czujemy i co możemy zrobić.

Mówi się, że polskiego ucznia nie uczy się pracy zespołowej. A kandydata na nauczyciela?

Jego uczy się, żeby potrafił pracować z klasą. Nie kooperuje z innymi nauczycielami? Jego sprawa. Spóźnił się pół minuty na lekcję albo nie wypełnił poprawnie jakiegoś kwitu? Trzeba go z tego rozliczyć! Więc może to jest kolejne błogosławieństwo tej cholernej epidemii: niektórzy z nas zobaczyli, że „zespół nauczycielski” to nie tylko nazwa.

Gdzie w tym wszystkim jest dyrektor?

Jeśli zbuduje relację ze swoimi nauczycielami, jeśli stworzy warunki do relacji między nimi, to da sobie radę. Jeśli tego nie zrobi, nie ma szans. Pytanie tylko, czy to ujawni, czy postąpi po polsku, a jego frustracja wybuchnie w lutym bądź w kwietniu przyszłego roku. Bo że wybuchnie, to pewne. Epidemia w wydaniu szkolnym to nie jest czas dla bohaterów – to czas współdziałania.

Rodzice też są na granicy. Bo jak godzić pracę, często cięższą niż przed epidemią, z ogarnianiem nauki dziecka?

Warto zdać sobie sprawę z jednego: istnieją na świecie takie rzeczy, których nie należy sobie odpuszczać. Ale to, że dziecko mniej się przez tę całą sytuację nauczy, że nie pozna wszystkich dopływów Konga, do katalogu takich spraw nie należy. Wiedza, umiejętności, wreszcie to nasze wyśnione „radzenie sobie na rynku pracy” nie są wcale pochodną tego, że człowiek dużo się nauczył w szkole. Czy jak my chodziliśmy do szkoły te kilka dekad temu, odbywała się tam jakaś intelektualna orgia, a nasi rodzice nas ciągle kontrolowali? Nie, większość lekcji to była nuda, mieliśmy trzynaście razy mniej zajęć edukacyjnych i dziesięć razy mniej nacisku: „Ucz się, bo nikt cię nie zechce na rynku pracy”. I co: gorzej sobie poradziliśmy? Nie wiedzieliśmy, jak się zachować za Jaruzelskiego? Przeciwnie: poradziliśmy sobie jako pokolenie całkiem nieźle. Może dlatego, że nie byliśmy tak bardzo samotni.

My, współcześni rodzice, dokładamy się do samotności naszych dzieci?

Najbardziej tą idiotyczną, a panującą od dwudziestu kilku lat modą, zgodnie z którą nie wolno tracić czasu, choćby – tak jak teraz – walił się świat. Spotkanie z kolegą, wizyta u dziadka to taka strata czasu, przecież w tym czasie można by jakieś zajęcia pozalekcyjne zrobić...

Czyli rada na czas epidemii: odpuśćmy?

Oczywiście mądrze i świadomie, wiedząc, co odpuszczamy i dlaczego. Bo pamiętajmy, że szkolne obowiązki są jakąś ramą, która daje w tym trudnym czasie oparcie. Ale tak: odpuśćmy, co się da. Nie kopmy się z koniem, a już na pewno nie z jedenastoma końmi naraz.

Uczniom mówi Pan to samo?

Uczniom wysłałem link. Do pięknego utworu Johny’ego Casha „One”, z ­leitmotivem, który jest najprostszą receptą na ten kryzys i dla dzieci, i dla nauczycieli. Carry each other. Wspierajmy się nawzajem. Bo dla nich wszystkich, a na pewno dla większości największym problemem stało się teraz bycie samemu. Nie problem edukacji, tylko relacji i emocji. Kontakty osobiste niemal zanikły, te online nie wystarczają. Ktoś tam kogoś wyrzucił z grupy albo ze znajomych. Wcześniej też to się zdarzało, ale można to było chociaż przegadać na korytarzu – teraz niewiele wiadomo.

Co jeszcze Pan mówi?

Wszystkim chyba mniej więcej to samo: musicie o mnie zadbać.

O Pana?

Tak, o mnie. Nawet jeśli odczuwacie niechęć wobec mnie jako nauczyciela, to po prostu musicie mi powiedzieć, że lekcja była za długa, a zadanie za trudne. ­Jeśli w tym trudnym czasie będzie między nami kontakt, to damy radę. ©℗

JAN WRÓBEL jest publicystą, byłym dyrektorem liceum w warszawskim Zespole Szkół Bednarska, nauczycielem historii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2020