Przeciw Kasandrom

Po pandemii nie ma powrotu do szkoły, jaką znaliśmy. Nauczanie online obnażyło bezsens dydaktyki opartej na transmisji wiedzy, którą umocniła ostatnia reforma PiS.

11.01.2021

Czyta się kilka minut

Zdalnie prowadzona lekcja w szkole w Katowicach, październik 2020 r. / GRZEGORZ CELEJEWSKI / AGENCJA GAZETA
Zdalnie prowadzona lekcja w szkole w Katowicach, październik 2020 r. / GRZEGORZ CELEJEWSKI / AGENCJA GAZETA

COVID-19 nie tylko zabija, ale powoduje trzęsienie ziemi chyba we wszystkich dziedzinach życia, także w życiu młodych ludzi. Alarmują WHO i UNICEF. Nawet papież Franciszek. Dzieci pozbawione ruchu, zamknięte w domach, siedzące przed komputerami zapłacą (niektóre już płacą) wysoką cenę zdrowotną, w tym psychiczną.

Utrwalą się, a nawet pogłębią różnice społeczne, a w konsekwencji polityczne – znacznie lepiej, co nie znaczy, że dobrze, radzą sobie dzieci ze środowisk o wyższym statusie ekonomicznym i większym kapitale kulturowym. Tak zostanie na lata.

Zwiększają się różnice między krajami, a wręcz kontynentami. Ekonomiści przestrzegają, że „pokolenie COVID-19” (wszystkie roczniki, które obecnie są objęte nauką szkolną, a nawet dzisiejsi studenci) może być trwale upośledzone na rynku pracy. Lekarze dodają, że z braku ruchu mogą żyć krócej niż ich rodzice i dziadkowie.

To są wizje Kasandry, ale pamiętajmy, że Kasandra jednak miała rację.

Izotop dla każdego

Na początku lat 90. widziałem w księgarni książkę „Przepowiednie o końcu świata i dobre dla Polski”. Tym razem dobrych wieści dla Polski nie ma. Koniec jakiegoś świata, także w edukacji, przyszedł i jesteśmy w tej samej sytuacji, co niemal wszyscy. A nawet gorszej, bo nieszczęście zarazy nałożyło się na wcześniejsze nieszczęście zmian w szkolnictwie przeprowadzonych przez Annę Zalewską. Nauka online w całej pełni obnażyła niecelowość i bezsens tamtych przedsięwzięć.

Nie wiemy, jak z pracą zdalną radziliby sobie nauczyciele gimnazjalni, ale można domniemywać, że jednak lepiej niż ci ze szkół podstawowych, zwłaszcza wiejskich. Byli wyposażeni w lepszą wiedzę o nowoczesnych metodach dydaktycznych, w tym o możliwościach tkwiących w technologiach cyfrowych.

Dużo o tym pisano, ale poza nauczycielami i rodzicami nikt już nie pamięta, co eksperci Anny Zalewskiej przygotowali dzieciom. Wielokrotnie zadawano pytanie, po co były tamte zmiany. Przekonujących odpowiedzi nie doczekaliśmy się, ale z różnych uzasadnień można wywnioskować, że były trzy cele.

Jeden – jak wynika z opinii nowego ministra edukacji, niezrealizowany – to wychowanie patriotyczne. Temu miałyby służyć język polski, historia i wiedza o społeczeństwie podporządkowane wąsko pojmowanej narodowej aksjologii. Drugi cel to spełnienie oczekiwań lobby dyrektorów i nauczycieli licealnych, by wzmocnić, a więc wydłużyć ten etap edukacji. Żeby to osiągnąć, zlikwidowano gimnazja, czyli rodzaj szkół, w którym w ciągu kilkunastu lat istnienia wypracowano najefektywniejsze w całym systemie metody nauczania.

Był jednak i cel trzeci – spełnienie oczekiwań środowisk akademickich, by przygotować dobrych kandydatów do studiów na wszelkich kierunkach. Uznano, że przyczyną niedokształcenia jest brak wiedzy. Dlatego postanowiono, że wszystkich uczniów wyposaży się w tak duży zasób wiadomości, iżby mogli potem bez kompleksów podejmować jakiekolwiek studia. Skoro dzisiaj studenci pierwszego roku fizyki mają braki w wiedzy z tej dziedziny, to wszyscy ich młodsi koledzy już na etapie szkoły podstawowej powinni opanować tak dużo faktów fizycznych, by mogli – jeśli kiedyś się na to zdecydują – bez kompleksów podjąć studia na tym kierunku. Podobnie jest z polonistami, biologami i muzykologami. A zatem np. uczeń siódmej klasy musi wiedzieć, co to są izotopy, za pomocą których wzorów obliczyć ruch jednostajnie przyspieszony i ruch zmienny, jak oszacować procent wagi łosia względem wagi niedźwiedzia, znać ery geologiczne, poglądy konserwatystów krakowskich w XIX wieku, dokonywać obliczeń w systemie binarnym, a nadto przeczytać drugą część „Dziadów” i „Zemstę”, szykować się do lektury „Quo vadis” i znać treść poszczególnych trenów Kochanowskiego.

Ramy nauczania są sztywne, więc uczeń spędza w szkole (a teraz przed ekranem komputera) bez mała 40 godzin tygodniowo, ponadto codziennie dodaje do tego – powiedzmy – dwie godziny nauki po lekcjach. Pojawił się paradoks. Jako cele ogólne w poszczególnych przedmiotach w podstawach programowych wskazano samodzielne myślenie, rozwiązywanie problemów, kreatywność (tak!) – a nie zostawiono na to czasu.

Wszystko dla wszystkich

Było ciężko i przed epidemią. Zresztą półgębkiem przyznali się do tego rządzący. W programie wyborczym PiS w 2019 r. napisano: „Nowa podstawa programowa (...) różni się od dawnego »minimum programowego«, ponieważ określa maksimum treści, pozostawiając nauczycielowi możliwość dostosowania ich do potrzeb i zdolności uczniów”. Wskazano więc maksimum (skądinąd to zadziwiająca logika, czyżby więcej nie było wolno?), a sprzedano to w postaci podstawy obowiązującej wszystkich.


Czytaj także: Jan Wróbel: To nie czas dla bohaterów


Nie ma co się jednak zatrzymywać przy samej niespójności. Chodzi o rzecz naprawdę poważną. Szkoła, której celem jest przygotowanie każdego ucznia do studiów w jakiejkolwiek dziedzinie, nie spełni, bo nie może spełnić funkcji, do której jest powołana. Owszem, dobrze jest coś wiedzieć o limfocytach i odróżniać Poloneza As-dur od Poloneza A-dur Chopina, a także wiedzieć, którzy wodzowie prowadzili powstańców listopadowych czy styczniowych do kolejnych klęsk. Tylko że znacznie ważniejsze jest rozwijanie samodzielnego myślenia, umiejętności docierania do wiedzy, weryfikowania jej wiarygodności, formułowania opinii i jej uzasadniania, rozumowania i rozumienia, budowanie wrażliwości, mówienie o emocjach, przeżywanie literatury i sztuki. Obowiązujący od 2017 r. system oparty został na fałszywym przekonaniu, że najważniejsza jest akademicka wiedza, tyle tylko że sprowadzona do postaci ad usum Delphini, a więc z natury uproszczona. Wobec tego na lekcjach biologii kształci się przyszłego studenta biologii (albo lekarza), na lekcjach plastyki historyka sztuki lub malarza, a na lekcjach matematyki matematyka.

Wprost o tym napisała autorka podręcznika do fizyki: „dobre podstawy pozwolą w liceum wybrać klasę o profilu ścisłym, a potem studia techniczne”. Po to jest nauka fizyki w szkole. Potem tylko dodaje od niechcenia: „humanista także powinien znać zasady funkcjonowania przyrody”. Tylko że dla przyszłego inżyniera owo „maksimum treści” oznacza za mało, niech on rozwija swoje zainteresowania i wykracza poza szkolne uproszczenia. Natomiast wszyscy niech poznają zasady myślenia naukowego, stawiania tezy i szukania doświadczalnych dowodów na jej uzasadnienie, niech zamiast obliczania wzorów poznają reguły rządzące światem. Niech zrozumieją, jak funkcjonuje fizyczna rzeczywistość.

Zmiany dla pozorów

Nauczanie online obnażyło nieskuteczność dydaktyki opartej na transmisji wiedzy. Uczeń, nawet jeśli siedzi przed ekranem tych kilka przepisanych godzin, w znacznie mniejszym stopniu niż w klasie absorbuje przekaz, bo możliwości skupienia są ograniczone. Toteż cele, które zostały wyznaczone przez podstawę programową, nawet w optymalnych warunkach (świetnie prowadzone lekcje, dzieci mające dobre warunki do pracy zdalnej i dobrze zmotywowane) są niemożliwe do osiągnięcia. Co dopiero mówić o sytuacjach – chyba częstszych niż rzadszych – gdy warunki wcale nie są wymarzone: nauczyciele sobie nie radzą, zawodzi technologia, dzieci nie łączą się na lekcje.

Na pewno są tego świadome władze oświatowe, ale podjęte przez nie działania bazują na kolejnej grze pozorów. Uznano mianowicie, że jedyne, co można zrobić, to ułatwić egzaminy. I ogłoszono, że egzamin ósmoklasisty, a także matura będą w tym roku prostsze. Trochę mniej zadań, mniej rygorystyczne kryteria oceniania. I okrojona o 30 procent podstawa programowa. O jakie 30 procent?

Przyjrzyjmy się, jak to wygląda w przypadku języka polskiego. W szkole podstawowej wycofano umiejętności związane z wypowiedziami ustnymi, tworzeniem tekstów na nośnikach elektronicznych czy samokształceniem (a więc umiejętności i tak niesprawdzane na egzaminie), a także zrezygnowano ze znajomości dwóch części mowy – partykuły i wykrzyknika, homonimów, użycia średnika. Dodatkowo odpuszczono lekturę kilku drobnych tekstów i jednej powieści – „Syzyfowych prac” (co za ironia: gdy w 2008 r. powieść ta przestawała być lekturą obowiązkową, ogłoszono niemal żałobę narodową, jeden z dzienników na pierwszej stronie opublikował wielkie zdjęcie Żeromskiego w czarnej obwódce; w 2017 r. ją przywrócono, by teraz na chwilę znów odsunąć na bok).

Na maturze zrezygnowano z egzaminu ustnego – i tyle. Mamy więc do czynienia z działaniami doraźnymi i pozornymi, z lekkim ułatwieniem życia zdającym. Nie ma natomiast pomysłu, co dalej, bo edukacja w takiej formie, jaką jej nadała minister Zalewska, już nie działa. O ile w ogóle w jakiś sposób przez chwilę działała.

Wyzwanie, nie katastrofa

Czy nauka zdalna ma tylko wady? Nie, jest przecież sprawdzona w wielu krajach. To nie tylko możliwość prowadzenia lekcji dla uczniów, którzy nie są fizycznie obecni w szkole. To przełamanie klasycznego szkolnego układu klasy, gdzie uczniowie siedzą jeden za drugim i widzą tylko plecy kolegów – tu wszyscy są równi i widzą nawzajem swoje twarze.

Inna, czasem lepsza, może być dynamika działań dydaktycznych, gdy np. wspólnie realizuje się jakiś projekt. Dobre perspektywy otwiera praca polegająca na wyszukiwaniu w sieci i weryfikowaniu informacji, sprawdzaniu źródeł, korzystaniu z filmów i innych materiałów. Dobrze się sprawdzają tak praca samodzielna, jak w grupach. Zmienia się rola nauczyciela, który nie jest już w centrum (czego wyrazem jest jego uprzywilejowana pozycja w przestrzeni klasy), ale pozostaje mu rola pierwszego wśród równych. Tak więc chodzi nie o to, że ta forma nauki jest katastrofą, ale że może służyć osiągnięciu innych celów aniżeli te wyznaczone przez tradycyjną, a zrestaurowaną w Polsce w ostatnich latach, dydaktykę.

Fundacja Gospodarki i Administracji Publicznej oraz Małopolska Szkoła Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie opublikowały niedawno raport „Poza horyzont. Kurs na edukację. Przyszłość systemu rozwoju kompetencji w Polsce” opracowany przez zespół pod kierunkiem prof. Jerzego Haus­nera. Prace rozpoczęły się długo przed pandemią, ale potwierdzają to, z czym polska edukacja się zmierzyła, gdy uderzył w nią koronawirus. Warto do tego raportu w przyszłości wrócić, bo powinien się stać inspiracją nie tylko do myślenia o szkole, ale przede wszystkim do działań.

Tutaj chciałbym zwrócić uwagę na fundamentalny postulat – przejścia od transmisyjnego modelu edukacji do modelu relacyjnego, w którym najistotniejsze byłoby samodzielne docieranie do wiadomości, oparte na zaangażowaniu emocjonalnym w poznawanie świata (ekscytacji), własnym doświadczeniu, kojarzeniu faktów i opinii (asocjacji), a także odróżnianiu jednych od drugich, budowaniu więzi i umiejętności współpracy. W pierwszym modelu nauczyciel jest przekazicielem wiedzy, mentorem. W drugim – towarzyszem w poszukiwaniu mądrości.

To nie może się udać

Myślenie o nowym modelu szkoły to już nie jest potrzeba kreatywnych nauczycieli i przejętych rozmaitymi teoriami dydaktyków akademickich. To kategoryczny wymóg w sytuacji, gdy szkoła, jaka funkcjonowała przez dziesięciolecia, w mig została zakwestionowana.

Niestety wielu nauczycieli, nawet tych, którzy dobrze opanowali formy kształcenia na odległość, próbuje przenieść tradycyjne metody do sieci. A to nie może się udać. Inna jest percepcja uczniów, inna komunikacja, inne sposoby docierania do wiedzy. O wiele łatwiej było opanować Teamsa czy Skype’a, niż zmienić dydaktykę. Oczywiście nie można o to winić nauczycieli, bo takie zmiany nie dokonują się w ciągu kilku miesięcy. Zwłaszcza że nie przestała obowiązywać podstawa programowa ani – mimo pewnych modyfikacji – formuła egzaminów. Trudno też się spodziewać, że zostaną podjęte radykalne kroki na szczeblu ministerialnym – są wprawdzie zapowiadane, ale mają dotyczyć wychowania patriotycznego w rozumieniu obecnej władzy, a nie istoty kształcenia.

Co zatem należałoby zrobić? Na poziomie elementarnym inicjatywa powinna należeć do nauczycieli. Zarówno zmniejszenie wymagań egzaminacyjnych, jak wspomniany wyżej zapis z deklaracji programowej partii rządzącej pokazują, że istnieje hierarchia ważności treści nauczania, a nauczyciel musi decydować, co jest naprawdę istotne dla wszystkich, a o czym wystarczy rozmawiać z uczniami szczególnie zainteresowanymi przedmiotem.

To ma duże znaczenie przy zdalnej edukacji. Większość może poświęcić 15 minut uwagi na prezentację budowy atomu – zapaleni do tematu niech natomiast sami szukają informacji, uczą się je weryfikować, wykorzystywać i prezentować kolegom. To samo z pozostałymi przedmiotami, nawet z językiem polskim i matematyką. A może zwłaszcza z nimi, gdzie trzeba kłaść nacisk na samodzielność myślenia i rozwiązywania problemów, a nie odtwarzanie wiedzy. Choć egzaminy nie cieszą się dobrą opinią, to warto zauważyć, że podczas egzaminów z języka polskiego i matematyki wymienione w poprzednim zdaniu umiejętności są premiowane.

Chodzi o przesunięcie akcentów w ramach obowiązujących podstaw programowych i obecnych wymagań egzaminacyjnych. To jednak wymagałoby od nauczycieli dużo wysiłku – a do tego mają energię i chęć tylko nieliczni. Trudno zresztą wymagać oddolnej rewolucji programowej na masową skalę.

Najpewniej więc nadal nauka będzie się toczyła tak, jak dotychczas. Coraz sprawniej technicznie, bez zmian jeśli chodzi o cele i treści kształcenia. Będziemy udawali, że już w szkole podstawowej w skali masowej przygotowujemy przyszłych naukowców. I spróbujemy za jakiś czas wrócić do budynków szkolnych, by wszystko było po staremu. A nie będzie.

Trzeba więc intensywnie myśleć nie o reformie, ale o fundamentalnej przebudowie systemu. Poddajmy się zatem myśleniu utopijnemu.

Nauczyciel w centrum

Ponadpolityczne porozumienie w sprawie kształcenia wydaje się teraz niemożliwe, ale może kiedyś, jak 50 lat temu w Finlandii, wypracujemy konsensus? Oparty na rzetelnej wiedzy pedagogicznej, psychologicznej i antropologicznej, a nie na doraźnych celach rządzących partii. Żeby uwolnić edukację od gier politycznych, trzeba by powołać ekspercką Komisję Edukacji Narodowej, która opracowywałaby strategię kształcenia, podstawy programowe i zatwierdzała podręczniki. Gdyby doszło do opracowania nowej konstytucji, koniecznie musiałby się w niej pojawić zapis w tej sprawie.

I druga utopia. Mogą się zmieniać rządy, programy, mogą przychodzić epidemie, a i tak w edukacji na pierwszej linii frontu będą nauczyciele. I o nich trzeba szczególnie zadbać. Samo ich wykształcenie na uczelniach nie wystarczy, bo potem przez 40 lat są właściwie pozostawieni sami. Przychodzą kolejne reformy, zmienia się świat, trzeba się dostosowywać do nowych technologii i do nowego rozumienia świata, a oni co najwyżej się „doskonalą”. Tymczasem nauczyciel, któremu powinniśmy zaufać, który powinien być samodzielny w podejmowaniu decyzji dydaktycznych, zarazem musi mieć silne wsparcie. Nie kontrolę, jak to jest obecnie, ale wsparcie.

Dwojakiego rodzaju. Najpierw psychologiczne – nauczyciele należą do grup najdotkliwiej doświadczających wypalenia. W dalszej kolejności wsparcie dydaktyczno-merytoryczne: każdy pedagog powinien mieć prawo (a może i obowiązek) do urlopu naukowego co kilka lat (sabbatical), kiedy wracałby na uniwersytet, żeby nie podczas krótkiego kursu, ale w ciągu systematycznych wykładów uzupełnić wiedzę ze swojego przedmiotu, poznać nowe metody, wymienić się doświadczeniami, wreszcie – na kilka miesięcy samemu na powrót stać się studentem/uczniem. Nauczyciela wytrąconego z rutyny, a zarazem pewnego swoich kompetencji, możemy potem obdarzyć pełnym zaufaniem.

A jeśli nie utopia, to co? Wyłącznie wizje Kasandry? Wstrzymanie oddechu i oczekiwanie na lepsze czasy? Konserwowanie szkoły, jaką zweryfikowała rzeczywistość? Zrzucanie odpowiedzialności na nauczycieli, którzy i tak są przygnieceni sytuacją? Wzięcie sprawy w swoje ręce przez rodziców, którzy przecież w sytuacji zamknięcia w dużej mierze musieli zorganizować edukację domową?

Warto zacząć myśleć o szkole po pandemii, zanim zderzymy się z rzeczywistością, w której niewiele poza ławkami i woźnymi będzie takie samo. ©

DR HAB. KRZYSZTOF BIEDRZYCKI jest profesorem UJ. Historyk literatury i krytyk literacki, badacz edukacji. Członek polskiego zespołu koordynującego międzynarodowe badanie umiejętności uczniów PISA, autor podręczników z języka polskiego dla liceów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2021