Historia i przyszłość. Wspólnota nie jest zła

HiT to strzał w dziesiątkę – bo wiązanie przeszłości z dzisiejszymi emocjami to pomysł na to, jak lepiej uczyć historii. Szkoda, że politycy zamiast w dziesiątkę strzelili sobie w kolano.

29.08.2022

Czyta się kilka minut

Plenerowa lekcja historii w Zespole Szkół Zawodowych nr 1 w Elblągu. 15 września 2021 r. / STANISŁAW BIELSKI / REPORTER
Plenerowa lekcja historii w Zespole Szkół Zawodowych nr 1 w Elblągu. 15 września 2021 r. / STANISŁAW BIELSKI / REPORTER

Gdyby szympansy zaczęły mówić, bardziej naturalnym tematem do rozmowy byłoby dla nich to, który przywalił któremu jakim kokosem, a mniej – skład chemiczny mleczka kokosowego. Gdyby minister edukacji i nauki wprowadził chemię i teraźniejszość, a nie historię i teraźniejszość, nie zdołałby wzbudzić narodowej dyskusji, chociażby ChiT okazała się okropnym gniotem. Chemia może być fundamentalnym szkolnym przedmiotem, bo kształtuje logiczne myślenie, wyciąganie wniosków, wyobraźnię przestrzenną, łączenie wiedzy teoretycznej i praktycznej, przydaje się dla rozumienia współczesnego świata i na dodatek więcej osób wybiera ją jako przedmiot rozszerzony na maturze niż historię. A jednak co historia, to historia.

Wspólnota nie jest zła

Przeszłość, a precyzyjnie mówiąc sposób jej przeżywania, stanowi część tożsamości człowieka – tak indywidualnej, jak społecznej. Kiedy ktoś odkrywa, że jest gejem, prawie zawsze sięga do jakiejś historii gejów, a jak straci głowę dla fado, to niemal na pewno wniknie w elementy dziejów tego gatunku muzycznego. Prawdopodobnie jego wiedza będzie cząstkowa lub chaotyczna, być może oparta tylko na relacjach innych osób, ale dolary przeciwko orzechom, że każdy podejmie trud zakorzenienia się w dorobku, który uzna za swój. A jak uczą liczne przykłady, będzie też szukał w przeszłości antywzorów, budowli do demontażu. Znana myśl C. K. Norwida: „Przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej” błyszczy w pełnym blasku właśnie wtedy, kiedy zaczynam się rozglądać i szukać odpowiedzi na pytanie, kim jestem i dla kogo jestem. Prawdziwe, nawet jeżeli lekko patetyczne.

Przed laty miałem okazję i przyjemność rozmawiać o tym zagadnieniu z Rogerem Scrutonem, cenionym nad Wisłą angielskim filozofem. Narzekałem (Polak!), że współczesny świat to ucieczka od fundamentów i lekceważenie dla dorobku pokoleń. Scruton, konserwatysta (a więc jakby Polak – w tym sensie, że konserwatyści niemal odruchowo narzekają), usadził mnie przykładem miłości kibiców do klubu, która naturalnie i nawet bez udziału szkoły owocuje zbiorową pamięcią o klubowej przeszłości.

Wbrew narracji części elit współczesnej Polski, historia narodu jest cennym zasobem. Cofnijmy się trochę w ­czasie, bo dzisiejsze działania drużyny Jarosława ­Kaczyńskiego wyrastają z emocji ­przeżywanych w latach 90. Popularna wówczas intelektualna postawa nakazywała nieufność wobec wspólnoty narodowej, a zatem i do jej przeszłości. Do dobrego tonu należało nawoływanie, by „nie lukrować polskiej historii” i by „uciec od wiecznej martyrologii”. Inteligent wykraczający poza zbiór dopuszczalnych tez i refleksji był odstrzeliwany bądź przemilczany; jeżeli uznawał polskość za powód do dumy, to w najlepszym razie uznawany zostawał za niepoczytalnego (nawet Zbigniew Herbert „okazał się” chory). Polityce historycznej realizowanej przez elity związane z ówczesną „Gazetą Wyborczą” towarzyszyło utyskiwanie, że Polacy bardziej interesują się rozpamiętywaniem przeszłości niż kształtowaniem przyszłości (co ciekawe, to przekonanie o postawie Polaków oparte było na zwykłych urojeniach). Takie to były czasy.

Dziś mamy czasy inne. Nie sposób nie dostrzec, że historia uznawana za chociażby częściowo wspólną dla wielu ludzi buduje więź, a bolączką współczesności jest gubienie więzi. I że Ukraina daje nam przykład, jak zwyciężać mamy, bo zaistniała tam narodowa wspólnota. Zarazem umocowana w historii refleksja wywołuje pytania o znaczenie wolności, o sens i granice pojęcia „My”, o dziedzictwo i o to, co pozostawimy po sobie. Dobrze prowadzona historia szkolna daje narzędzia do odpowiedzi na pytanie: „Ile sobie, ile ojczyźnie” (aktualność tego dylematu wyczerpie się dopiero w dniu końca historii, czyli nigdy) oraz jak oceniać innych sprawiedliwie, ze zrozumieniem racji, których samemu się nie podziela.

Słuszna diagnoza, fatalna recepta

Tak, historia narodowa – jak każda! – łatwo może się osunąć w ramiona historii bezrefleksyjnej, a w ogóle historia jest bardzo podatna na zakłamanie. Za komuny wykrzywiano obraz dziejów tak, aby wykazać, że miały one swój kierunek – wyzwolenie chłopów i robotników oraz zbudowanie państwa socjalistycznego. Za wolności historia szkolna i pozaszkolna też wskazywała, że dzieje miały kierunek – wyzwolenie Polaków spod władzy obcej oraz zbudowanie społeczeństwa obywatelskiego. Oczywiście, że nauczanie nie powinno indoktrynować, a narodowa pamięć nie powinna być jednowymiarowa, płytka i głupia. Odpowiedzią na ten problem nie jest jednak deprecjonowanie dziejów zbiorowości. Odpowiedzią jest nauczanie, które nadaje ramy powikłanym emocjonalnie ludzkim sprawom.

Po pierwsze, musi budzić zaciekawienie przeszłością i wyjaśniać, czemu tak wiele osób zachowywało się godnie – przynajmniej według sposobu rozumienia w danym momencie przeszłości – czerpiąc z idei narodowej. Po drugie, musi wskazywać, dlaczego liczne aspekty polskości budziły i budzą również krytykę u osób, którym także nie sposób odmówić zaangażowanej szlachetności (spójrzmy na Fryderyka Skarbka w XIX wieku, Józefa Piłsudskiego w XX czy Janinę Ochojską w wieku XXI). Po trzecie, musi uczyć sposobu zdobywania i porządkowania informacji, tak aby były uczeń, będąc już dorosłą osobą, umiał żeglować po raz spokojnych, a raz wzburzonych morzach historycznych wzmożeń.

Nie jest to łatwe, jak przekonuje przykład Olgi Tokarczuk, której wiedzy i wrażliwości tylko pozazdrościć, a przecież fałszywym tropem podążyły jej rozważania o kolonializmie polskim. Nie dlatego, że miałyby być „antypolskie”, tylko dlatego, że są ahistoryczne. Jednak aby absolwent polskiej szkoły chciał i był w stanie zrozumieć wywód Tokarczuk i odnieść się do niego na „tak”, na „nie” albo „jeszcze pomyślę”, szkoła musi się nieźle postarać. W kulturze dyskusji czasów, w których przyszło nam żyć, mało jest miejsca na rozumowanie, bardzo dużo na nieszczepioną wściekliznę. Nie za bardzo wiemy, co z tym fatum zrobić. Akurat historia w szkole, jak żaden inny przedmiot, ma przestrzeń, aby starać się kształtować homo sapiens zaradnego emocjonalnie i intelektualnie.


Ewelina Burda: Wrzesień bez szkoły. Dokąd odchodzą nauczyciele?


 

Przedmiot szkolny historia i teraźniejszość jest zatem strzałem w dziesiątkę. Szkoda tylko, że MEiN zamiast w dziesiątkę, strzeliło sobie w kolano. Dziesiątka, bo pomysł, by ucząc faktograficznej historii w szkołach średnich, wiązać ją z emocjami i sporami współczesnymi, jest trafną korektą tradycyjnego kursu nauczania (przeładowanego, pamięciowego, mało poruszającego). Na kolanie, bo w praktyce szkolnej edukacji HiT może przynieść coś dobrego tylko gdy nauczyciel... ucieknie od HiT-u. Ucieknie od topornego zaangażowania politycznego, od nachalnego dydaktyzmu, od przeładowania trudnymi treściami, od czytelnej sugestii, by klasa nauczyła się słusznej interpretacji i nie zawracała głowy.

Bo tak w ogóle jest często z rządzącą prawicą w Polsce. Wychodząc od słusznych diagnoz, wypisuje fatalną receptę. Diagnoza: ogół Polaków kiepsko zna historię, najnowszą właściwie wcale, a przedmiot szkolny kojarzy z wkuwaniem dat, nazwisk i nic niemówiących ustaleń (evergreen polskiej szkoły – wojny XVII-wiecznej Rzeczypospolitej). Recepta: dużo faktografii, lecz tej dobrej, propolskiej, podanej do nauczenia się na pamięć w upolitycznionym prorządowym podręczniku napisanym przez sprawdzonego polityka obozu rządowego.

Słychać wycie? Znakomicie!

O zawartości książki prof. Roszkowskiego napiszę mało – jej krytyka jest prosta. Tak prosta, że umyka największa wada tej produkcji. Obszerne partie podręcznika są niestrawne dla, lekko licząc, lwiej większości domniemanych czytelników mających 15-16 lat (większość materiałów HiT ma zostać zrealizowana w I klasie liceum/technikum), wychowanych w kulturze TikToka, brnących z trudem już nie tylko przez tradycyjne lektury szkolne, ale też przez filmy. Wśród młodych Europejczyków – czyli nie tylko Polaków – spada nawet zainteresowanie transmisjami piłki nożnej, bo za wiele jest w nich dłużyzn. Na takie głowy spada cegła za cegłą, czyli rozdziały napisane językiem publicystyki dla 50-latków, i to na tyle oczytanych, aby bez trudu łapali subtelne aluzje o „polskojęzycznych mediach”. Wbrew temu, co pewno wydaje się skądinąd zasłużonemu dla Polski profesorowi, produkt jest niestrawny, by nie powiedzieć, dziaderski.

I nie jest to li tylko kwestia nietrafnego wyboru autora. Dziaderski jest cały plan, aby za pomocą słusznie podanej historii szkolnej słusznie ukształtować młodzież. Sztandarowy podręcznik flagowego przedmiotu dobrej zmiany jest przejawem niechlujstwa w wykonaniu projektu, zdawałoby się, ważnego dla obozu rządowego.

Uderzającym niechlujstwem była już tzw. podstawa programowa do nowego przedmiotu. Przyda się teraz krótkie, branżowe wyjaśnienie: nauczyciel nie jest zobowiązany do korzystania z podręcznika, natomiast obowiązującym go dokumentem jest właśnie podstawa. Od lat są one pisane coraz lepiej (wbrew pokutującej opinii, dydaktyka w Polsce nie stoi w miejscu), ale ta uwaga nie dotyczy akurat tej podstawy programowej. Składa się ona co do zasady z krótkich (to akurat dobrze) wskazówek merytorycznych, zatem właściwie nietrudno o unikanie niespójności. A jednak...

Pewne zapisy są właśnie krótkie, a przy innych autorzy PP czuli się zobowiązani dać detaliczne wskazówki, by lekcja przypadkiem nie potoczyła się ideowo niesłusznym torem. Nazwisko kardynała Wyszyńskiego pojawia się trzykrotnie, czytamy np., że uczeń „wyjaśnia znaczenie ideowo-moralne duszpasterskiego programu prymasa Stefana Wyszyńskiego (Jasnogórskie Śluby Narodu, Wielka Nowenna, ­obchody milenijne); wskazuje zasługi Kościoła dla integracji Ziem Zachodnich i Północnych z resztą Polski”, ale długie lata rządów Gomułki, podczas których ukształtował się na dobre PRL, z całym bagażem konformizmu, apatii, ulgi po stalinizmie, integracji Ziem Zachodnich (!), rozbudowy przemysłu ciężkiego, powszechnej znajomości Rolling Stonesów itd. nie doczekały się analogicznych drogowskazów – może dlatego, że prawie cała historia lat 1956-1970 została ujęta w punktach dotyczących... polityki komunizmu wobec Kościoła. Gomułka, dyktator, który chyba na losach Polski zaważył nie mniej niż kardynał Wyszyński, miga, kiedy obejmuje władzę i kiedy ją oddaje – po drodze nie istnieje. Wyskakuje nagle z pudełka „neomarksizm”, choć sam marksizm pojawi się w zeszytach uczniowskich dopiero w następnych klasach. Ktoś zobaczy w takich manewrach zamysł indoktrynacji, i słusznie, ale warto też zobaczyć, jak marnej jakości pociskami nabite są armaty przedmiotu, który ma „odzyskać edukację” dla Polski.

Skąd się bierze fiasko? Stąd, że HiT został wymyślony jako przedmiot służący rozgrywkom partyjnym. On nie ma być „dobry” (tu: skutecznie indoktrynujący polską młodzież). Ma tylko wyglądać, że jest „dobry”. Dla kogoś, kto ma o realiach szkoły blade pojęcie, wszystko wygląda dobrze. Kościół kochany, neomarksizm i ekologizm potępione, a nasze kierowane z Niemiec lewactwo się jeży – a, jak wiadomo, kiedy oni się jeżą, to znaczy, że robimy dobrze. „Słychać wycie? Znakomicie!” – a że nic z krucjaty w szkołach nie będzie, to trudno. Na razie minister Czarnek chodzi w glorii faceta, który dopiekł salonowi. Wystarczy.


Czytaj także: Kim jest Wojciech Roszkowski, autor podręcznika do HiT


 

Nauczyciel historii w polskiej szkole stoi tymczasem przed całą listą trudnych wyzwań. Nie zamulić. Przygotować do dyskusji o trudnych sprawach. Wymagać czytania, i to ze zrozumieniem. Uczyć wyciągania wniosków. Uczyć miłości do ojczyzny, ale nie przesłodzić, bo... wiadomo, jaki może być odruch. Konfrontować się z brzydotą wielu historycznych wydarzeń. Wiązać przeżycia nastolatka z dorobkiem poprzednich pokoleń (łatwo powiedzieć!). Uczyć faktów, ale i uczyć ocen moralnych, nieraz bardzo gorzkich. A to wszystko w rzeczywistości, w której zainteresowanie historią w młodym pokoleniu nie jest żadną oczywistością, a pojęcia „naród, Polska, Kościół, ojczyzna” budzą spory opór, jako katalog ulubionych słów PiS. HiT nie jest pomocą, jest nowym obciążeniem.

Zmiany nie będzie

Co będzie dalej? Mówiąc wprost, w środowisku widać zauważalny podział na nauczycieli szukających, czasem w rozpaczy, skutecznych form nauczania młodego pokolenia oraz na tych, jednak dość licznych, którzy uważają, że szkoda nerwów na te poszukiwania. Wystarczy stare, dobre nauczanie w systemie „Zapisz i zapamiętaj”. Zanim ktoś zacznie wyszydzać tę postawę, niech ugryzie się w język. Wielu tęskniących do „starych, dobrych czasów” po prostu ma dosyć. Dosyć zmian, na które, prawdę mówiąc, szkoła ma mały wpływ, jak zawziętość krytycznych rodziców (nie wszystkich!) czy emocjonalna i intelektualna rozsypka młodzieży. Ma dość polityki opartej na założeniu, że do szkoły muszą chodzić wszyscy, a pedagog ma zarabiać grosze, bo w końcu kto mu kazał cudze dzieci uczyć. Ma dość rosnącej liczby dzieci, jak to się określa elegancko, „z orzeczeniami”, ale wcale nie rosnącej uważności systemu szkolnego na takie dzieci i wsparcia kadry pedagogicznej.

Ludzie, którzy mają dosyć, nie są skłonni do poszukiwań ani nie pragną nowych wyzwań. Zrealizują HiT po swojemu, mało oglądając się na dumne zapowiedzi ministerstwa, starając się, by lekcje jak najbardziej przypominały te, które do tej pory już robili, tyle że nie wiedzieć czemu teraz zrobią Gierka w klasie I, a nie w IV. W mediach i mediach społecznościowych gorączkowo wypowiadać się będą nauczyciele i nauczycielki wciąż goniące króliczka i prawdopodobnie wk... na „Czarnkową historię”.

Zmiany w polskiej edukacji historycznej nie będzie, a potem nadejdzie nowy minister i pewno też niewiele się zmieni. Aż w końcu ktoś znowu przyjdzie podpalić dom, w którym mieszkasz, Polskę i, jak zawsze, wielu będzie walczyć, a niektórzy nie, i to bez względu na to, według jakiej podstawy programowej uczyli ich w szkole.©

JAN WRÓBEL jest nauczycielem historii w Społecznym Liceum „Bednarska” w Warszawie, które współzakładał i był także jego dyrektorem.


Agnieszka Jankowiak-Maik: Czterdzieści pięć minut należy do nas. Choć jest też wielu nauczycieli tak zmęczonych, że robią tylko minimum, a potem wracają do domu. Lubią wskazówki, gotowce, proponowane w mediach podręczniki. Z drugiej strony, coraz więcej historyków skrzykuje się w sieci – dzielą się pomysłami, dodają sobie nawzajem odwagi, by iść pod prąd.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2022