Zmiana dla zmiany

Jan Wróbel, nauczyciel: Niewybaczalnym grzechem reformy szkolnej jest to, że wszystko opiera się na intuicji ludzi, z których większość nie pracowała w gimnazjach.

05.12.2016

Czyta się kilka minut

Jan Wróbel, w tle plakat autorstwa Andrzeja Budka na wybory w 1989 r. / Fot. Filip Klimaszewski dla „TP”
Jan Wróbel, w tle plakat autorstwa Andrzeja Budka na wybory w 1989 r. / Fot. Filip Klimaszewski dla „TP”

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Lubi Pan swoją robotę?

JAN WRÓBEL: Łatwo się w niej wypalić, bo codziennie spotykasz ludzi. Ale przekazywanie innym czegoś, co sam wiesz, jest rajcujące. To jeden z najlepszych zawodów dla osób aktywnych umysłowo. Młodzi ludzie są dziś inni niż byli, powiedzmy, 10, 20 lat temu. Nie ujmując ich zaletom, bardzo słabo magazynują wiedzę. Do tego stopnia, że podważa to właściwie sens tradycyjnego nauczania humanistyki, a w jej przypadku ciągłość myśli jest istotą. To jest wyzwanie, które mnie mobilizuje.

Wstaje więc Pan rano, myśli: „praca”, „uczniowie” – i nie cierpi?

Nie, choć uważam, że w Polsce powinno się nakazać każdemu nauczycielowi roczny urlop raz na dziesięć lat – właśnie w związku z wypaleniem.

Krótki test na wypalenie: przed chwilą skończył Pan ostatnią dzisiaj lekcję w „Bednarskiej”, czyli I Społecznym LO w Warszawie. O czym było?

O czymś, co bardzo lubię: Piłsudski jako niespełniony powstaniec. Z filmikiem z 1937 r., który jest na YouTubie. Ilekroć nauczyciele narzekają, że nie ma podręcznika do „nowej reformy edukacyjnej”, ja akurat myślę sobie: „Całe szczęście, że nie muszę na niego tracić czasu”.

Ten niespełniony Piłsudski ich kręci?

Tak, kręci nawet trochę zblazowanych uczniów! Po pierwsze, to historia barwna, po drugie, historia polskiej porażki. Historie polskich porażek lepiej wchodzą do głów niż historie polskich sukcesów.

Historie porażek, będące jednocześnie moralnymi zwycięstwami?

Nigdy tak o tym nie uczę! Tydzień temu miałem lekcję, na której dużo uwagi poświęciłem Hipolitowi Cegielskiemu. To jest dla mnie przykład moralnego zwycięstwa.

A jakaś zapamiętana lekcja historii najnowszej?

W tym roku nie doszedłem jeszcze z pierwszą klasą do okresu powojennego. Z drugiej strony, każde zajęcia z historii powinny być o współczesności. Obcinam bez pardonu większość lekcji, o których możemy powiedzieć tylko: „erudycyjnie ważne”, i z których niewiele można się dowiedzieć o dzisiejszym świecie.

Często jest na odwrót. Nauczyciele boją się współczesności, zwłaszcza tej emocjonującej – jak komunizm, Solidarność, Wałęsa – i ją omijają.

Jedni omijają, drudzy nie. Stanowimy dwie drużyny, które patrzą na siebie pewnie z niechęcią. Nie czuję solidarności z nauczycielami, którzy „przerabiają materiał historyczny”. Oni przypominają drwali, którzy układają sosny na trocinach. Powinni zacząć wreszcie robić coś pożytecznego, np. zostać tymi drwalami. Bo złe nauczanie historii jest gorsze niż nieuczenie jej wcale.

Zaczął już Pan uczyć historii prawdziwej czy nadal uczy kłamliwej?

Historia prawdziwa to historia emocjonująca: zawsze takiej uczyłem i będę uczył.

„Zapewniam państwa, polska szkoła będzie uczyła prawdziwej polskiej historii. Historii, w której wiadomo, kto był zdrajcą, a kto był bohaterem” – powiedział niedawno prezydent Andrzej Duda.

Prawdziwość historii Lecha Wałęsy czy „Bolka” – bo o nią pewnie m.in. chodzi – polega na tym, że ona emocjonuje ludzi. Czyli jest historią typowo szkolną. A co do polityki, żadna nie zmusi mnie, by np. przedstawiać Lecha Wałęsę jako „świetlanego bohatera, którego opluwają prawicowe, niespełnione życiowo pluskwy”.

Teraz akurat mamy odwrotną wersję „prawdy” o Wałęsie.

Jako nauczyciel nie mam obowiązku, by przyjmować czyjąś wersję, jestem zobowiązany zachęcać uczniów do poszukiwań, nie do nauczenia się „prawdy” na pamięć.

A wracając do prezydenta, zachowuje się jak generał, który wie, jak należało wygrać ostatnią z wojen, ale nie ma pojęcia, jak zwyciężyć w tej nadchodzącej.

Jaka była ostatnia?

O historię – w latach 90. To wtedy środowisko, umownie mówiąc, „Gazety Wyborczej” próbowało zbudować most łączący najbardziej światłych ludzi zaangażowanych w budowę PRL-u z „najlepszą”, „najzdrowszą”, czyli liberalną częścią opozycji antykomunistycznej. Koledzy z „GW” mieli do budowania tego mostu prawo, ale rozumiem, że jakaś część opinii publicznej, którą sam wtedy akurat reprezentowałem, oceniała ten projekt jako cyrk na kółkach.

Podam przykład, bodaj z końca lat 90. Kończył się właśnie w „GW” trzyczęściowy cykl artykułów o Piłsudskim, a zaczynał o Bierucie. W konkluzji tego pierwszego cyklu napisano mniej więcej, że „trudna to i złożona postać”. W konkluzji drugiego: to samo!

Zarzuty wobec tak przedstawianej historii uważałem za zasadne, sam je zresztą podnosiłem. Kłopot w tym, że w Polsce A.D. 2016 to już nie jest istotny problem. Problemem dzisiejszej młodzieży nie jest to, że ma w głowach nachrzanione, gdyż nie wie, kto z dwójki Piłsudski-Bierut był zdrajcą. Ta wojna o pamięć się już nie toczy.

Co się zmieniło?

Dla moich dzisiejszych uczniów porozumienie dawnych elit komunistycznych z częścią Solidarności to opowieść równie atrakcyjna jak opowieść o reakcji pogańskiej w czasach Polski piastowskiej.

Proszę zresztą zwrócić uwagę: większość patronów, których biorą sobie polskie szkoły, to nie są postacie „niejednoznaczne” i „złożone”. A nawet jak są, to nie dlatego tymi patronami zostały. Jeśli ktoś bierze sobie za patronkę Marię Curie-Skłodowską, co się dzieje – niestety – rzadko, to nie dlatego, że była częścią „establishmentu europejskich naukowców”, ale z tego powodu, że była „wielką Polką”. Powtarzam: pan prezydent walczy ze zwierzęciem, które uważa za tygrysa. A tak naprawdę staje do walki z kotkiem.

A mnie w tej wypowiedzi uderza przesadna chyba wiara we własną moc. Historii w polskich szkołach uczą nie pracownicy kancelarii prezydenta, ale historycy. Każdy z nich ma swój warsztat i swoje poglądy.

I tak, i nie. Jedna czy druga wypowiedź polityka, taka, a nie inna podstawa programowa, nalot na szkołę mniej lub bardziej inteligentnych kontrolerów – te wszystkie rzeczy mogą w ogóle nie zmienić szkoły. Ale już stała presja na rzecz tego, by np. nie poruszać tematów, które kogoś zdenerwują, może przynieść oczekiwany rezultat. I to nie będzie taki rezultat, jaki niektórzy infantylnie przewidują: że od teraz nauczyciele historii będą uczyć np. wyłącznie „dobrej historii Kościoła”.

Tak mogą robić tylko najsłabsi nauczyciele, a jak najsłabsi, to też niemający specjalnie wpływu na uczniów. Nauczyciele realizujący w klasie zamówienie polityczne idą drogą wytyczoną przez swołocz – dziedziców najgorszej swołoczy PRL-owskiej, która była dziedzicem najgorszej swołoczy carskiej – ale są marginesem.

To gdzie jest zagrożenie?

W opuszczeniu flagi do połowy. Nie pojadę z dziećmi na wycieczkę w jakieś miejsce, nie będę specjalnie szaleć, wychylać się, bo po co? Boję się rezygnacji nauczyciela z ryzyka, skłonności, by wybierać tematy neutralne, bezpieczne.

Po co jest reforma edukacyjna PiS?

Wybiorę na początek to, co jest w pragnieniach nowej władzy do obronienia. Rzecz pierwsza to pewnego rodzaju nostalgia za czasami, gdy młody człowiek przychodził do szkoły jako miejsca, w którym stawiało się mu z jednej strony wymagania, a z drugiej formułowało jasne komunikaty: „To wolno, a tego nie, to jest dobre, a tamto niekoniecznie”. To nostalgia za przywróceniem szkole formacyjnego ładu.

Rzecz druga: w PiS panuje przekonanie, że polska szkoła porzuciła klasyczne wykształcenie humanistyczne, ulegając nowinkom sprzed kilkudziesięciu lat o tym, że „człowiek powinien się w szkole przede wszystkim rozwijać”, „czuć swobodnie”, a na dodatek szkoła winna „przygotowywać ucznia do rynku pracy”.

Pięknie powiedziane...

...bo ja w ogóle potrafię lepiej sprzedać reformę MEN niż sam MEN (śmiech).

Kłopot w tym, że ja ani razu nie słyszałem takiego uzasadnienia tej reformy.

To niech pan poczyta, co pisał o niej Andrzej Waśko, literaturoznawca, kiedyś sekretarz stanu w MEN, teraz związany z władzą szwarccharakter edukacyjnej reformy. Otóż zanim się ta reforma na dobre zaczęła, paliwem dla niej były właśnie poglądy, które pokrótce wyłożyłem.

Sęk w tym, że wskutek uderzenia strukturalną zmianą w edukację te dające się obronić – choć kontrowersyjne – elementy „dobrej zmiany” poszły w kąt. Polski system edukacyjny nie ma takiej siły, by jednocześnie zajmować się przebudową strukturalną i głęboką odbudową duchową. W idiotyczny i – nawiasem mówiąc – antyprawicowy sposób postawiono na zmiany strukturalne kosztem zmian głębokich i długookresowych.

Teraz pozostał jeden silny przekaz: wygaszanie gimnazjów.

Nie byłem ich zwolennikiem, gdy były wprowadzane. Wiele z tych szkół do dzisiaj zresztą nie ma żadnych zalet. Tyle że my, konserwatyści, wiemy, że nie psuje się rzeczy dobrze funkcjonujących. Bo wśród polskich gimnazjów mamy też całkiem udane przedsięwzięcia. Pomysł, że zaczniemy od likwidowania czegoś, co jest dobre, a następnie się zastanowimy, jak zbudować coś lepszego, jest radykalnie lewicowy. I to nie w wersji szwedzkich socjaldemokratów, bo tam reformę szkolną wprowadzano przez 14 lat!

Gdyby w Polsce rządziła prawdziwa prawica, co przecież może się jeszcze kiedyś wydarzyć, toby zrobiła tak: reformujemy, ale najpierw sprawdzamy, co działa dobrze. Niewybaczalnym grzechem tej reformy nie jest chęć zmiany, ale to, że wszystko opiera się na intuicji. Intuicji ludzi, z których większość nie pracowała w gimnazjach – nie mówiąc już o tym, że nigdy też do gimnazjów nie chodziła. Co zrobić z tymi elementami systemu, które dobrze działają? Na to pytanie minister Anna Zalewska nie potrafi odpowiedzieć, bo też takiego pytania sobie nie stawia. A nie stawia go, bo już dawno nie ma na to czasu: od rana do wieczora jeździ i rozmawia, mówiąc w kółko to samo.

Protestuje Pan? Podpisuje Pan listy otwarte?

Nie, choć przyznam uczciwie, że charakter tego akurat protestu Związku Nauczycielstwa Polskiego jest inny niż dotychczasowe. Pod Sejm nie chodzę, ale tym razem potrafię sobie chociaż wyobrazić siebie – stojącego nieco z boku z jakąś flagą.

Bo?

Bo w tym proteście widzę mniej niż zwykle troski o to, by nic nie zmieniać, a więcej eksponowania bezduszności planowanych zmian.

ZNP jest szczególnie wyczulony na bezduszność w stosunku do nauczycieli, którzy mogą stracić etaty.

Ja akurat nie miałbym nic przeciwko temu, by liczba nauczycieli w Polsce spadła, choćby o połowę. By przychodzili do pracy na ósmą, wychodzili o szesnastej, i by zarabiali dwa razy więcej.

Tylko że w wyniku tej reformy pracę stracą nie najgorsi, ale ci, którzy mają pecha, bo zatrudnili się w gimnazjach. Polski system nie odróżnia nauczycieli dobrych od złych. A pomaga w tym Karta Nauczyciela, przeciw której ZNP chyba nie protestuje.

Sprawa Karty jest trochę przebrzmiała, bo coraz więcej szkół się do niej nie stosuje. Problem jest gdzie indziej: selekcja do zawodu i weryfikacja pracy nauczycieli opiera się dzisiaj na dyrektorach. Jestem prawie pewien, że potrzebne jest nam coś w rodzaju powiatowych rad szkolnych, w których zasiadaliby również rodzice.

Po co?

Łatwiej dyskutować, czy dany nauczyciel nadaje się do zawodu, jeśli ta dyskusja odbywa się w środowisku większym niż jedna placówka. Zwłaszcza że np. w mniejszych miejscowościach szkoła jest jedynym nauczycielskim środowiskiem. Wtedy odseparowanie merytorycznej oceny od tego, kto kogo lubi, jest niemożliwe.

Po drugie, należy systemowo i nie szczędząc grosza nagradzać tych, którzy w środowisku lokalnym mają dobrą opinię. Opartą nie tylko na tym, że nauczyciel X osiąga dobre wyniki na teście gimnazjalnym, ale też na tym, co mówią o nim uczniowie, rodzice i inni nauczyciele.

Zanim włączyłem dyktafon, usłyszałem że ma Pan – oparty na własnych doświadczeniach – program dla minister Zalewskiej. Bardzo proszę!

Nie chcę, by wyszło, że za pośrednictwem szacownego „Tygodnika Powszechnego” urządzam lokowanie produktu. Ale rzeczywiście kilka lat temu założyliśmy z grupą nauczycieli czteroletnie liceum – Bednarską Szkołę Realną. Wydaje mi się dość dziwne, że gdy do władzy zaczęła dochodzić ekipa pragnąca czteroletnich liceów, nikt nie zobaczył, jak działa oddalona o jakieś półtora kilometra od siedziby MEN szkoła. Nie „planowane”, ale realnie istniejące czteroletnie liceum! Na pewno prowadząc tę szkołę, popełniliśmy, powiedzmy, 76 podstawowych błędów. Mogliby więc mędrcy od reformy wpaść, i w ten sposób mieliby już z głowy – za stosunkowo niewielkie pieniądze – eksperyment, dzięki któremu można by było uniknąć popełnienia 76 podstawowych błędów, i to w skali całego kraju. Pies z kulawą nogą nie przyszedł!

Jest Pan za czteroletnimi liceami.

Bo one mają większą formacyjną siłę. To jest jakiś model dojścia. Gdybyśmy mieli rozpisany plan, jak wyjść od działających dobrze gimnazjów, a dojść do dobrych czteroletnich liceów, to powiedziałbym, że mamy najlepszy projekt zmiany edukacyjnej po 1989 r.

Wróćmy do programu dla minister.

Jest prosty: postawiliśmy w naszej szkole bardziej na rozwiązywanie zadań niż gromadzenie informacji.

Proszę o przykłady.

Kiedy za jazdę rowerem, który zmontowałeś od śrubki, dostaniesz szóstkę, będzie to szkoła przyszłości. A dopóki jest tak, że sprawę roweru będziesz mógł „zaliczyć”, obkuwając się np. z grubości dętki, to ta szkoła będzie zawsze szkołą z XIX wieku.

A historia?

Można kazać przeczytać uczniom pięć stron podręcznika o historii Indii, a następnie zderzyć to z filmem i postawić za zadanie – choćby ustalenie, jak bardzo jeden twórca czerpał od drugiego.

Tylko cóż biednej minister po takim programie? Ma przekształcić polskie szkoły w zadaniowe?

Szybko i trwale. Czemu nie?

Bo to również projekt gruntownej reformy kształcenia nauczycieli. Bo oznacza wieloletni proces odchodzenia od dogmatów, których nie da się wygasić jak gimnazja. Bo władza chce mieć zawsze efekt już, a nie w 2030 r.

Co do nauczycieli, to – jeżdżąc po Polsce – bardzo rzadko spotykam takich z papieru, którzy najmniejszym wysiłkiem chcą nauczyć jak najmniej, żeby tylko wszyscy zdali i był święty spokój. Zdecydowanie więcej jest osób, które mają śrubkę tam, gdzie należy ją mieć przykręconą w zawodzie nauczycielskim, i szukają po prostu sposobu, by nawiązać kontakt z młodymi ludźmi.

Dzisiaj problemem jest nie zły nauczyciel czy fatalna podstawa programowa. Cechą szkolnej rzeczywistości jest to, że uczeń A.D. 2016 jest dość bierny. Metoda zadaniowa pozwala go z tej bierności wyrwać. I jednocześnie uniemożliwia mu uczenie się po łebkach. Kiedy robisz test, to do zaliczenia wystarczy 60 proc. A rower złożony w 60 procentach nie pojedzie.

Czy ta reforma może zatopić PiS?

Może. Przypomnę reformę sześciolatków, która była znacznie lepiej przygotowana i nieco lepiej skonsultowana, a na dodatek dotyczyła drobniejszej kwestii niż obecna zmiana. Gdy Platforma zaczęła się chwiać z innych powodów – sześciolatki ją dobiły.

Elbanowscy zabili Platformę?

Platforma trafiła na takiego ówczesnego Mateusza Kijowskiego, czyli właśnie państwa Elbanowskich, którzy wzbudzili wielkie poczucie nieufności względem tej partii.

To był błąd „wyłącznie” polityczny?

Wyłącznie, bo wysłanie sześciolatków do szkół w sensie edukacyjnym się broniło.

Wróćmy do obecnej reformy: co 90 proc. społeczeństwa obchodzi, czy będą gimnazja, czy nie?

Doświadczenie szkolne jest jedynym doświadczeniem absolutnie powszechnym. Jak ludzie się dowiadują, że jestem nauczycielem, to odruchowo mi zaczynają opowiadać, jak było u nich w szkole albo jakiego mieli nauczyciela historii.

Ta reforma nie ma pozytywnego przesłania, jest – w opinii wielu – „zmianą dla zmiany”. W dodatku gdy fala gimnazjalnej przemocy, która jest zresztą w dużej mierze wyolbrzymiana i mistyfikowana w mediach, przeniesie się do podstawówek, to za dwa lata PiS się zatrzęsie. Wystarczy, że pojawi się pierwsza wiarygodna mama albo charyzmatyczny nauczyciel, który powie: „Nasze dzieci są zagrożone”, i wszystko zacznie się sypać.

Doradzał Pan wizerunkowo premierowi Buzkowi...

I byłem przekonany, że wprowadzenie gimnazjów wykończą detale. Że kamery telewizyjne będą śledzić marznące, czekające na gimbusy dzieci. Myliłem się: nic takiego nie nastąpiło. Być może dlatego, że strach przed reformą edukacyjną został „przykryty” chaosem w służbie zdrowia.

Może to pomysł dla Anny Zalewskiej: namówić Konstantego Radziwiłła na gruntowną reformę służby zdrowia?

Pomysłem jest słuchanie. W moim środowisku – środowisku „Bednarskiej” – popularność tej reformy jest bliska zeru. Widzimy chaos i na ogół złą wolę. Ja widzę dobrą wolę – ale też chaos, czyli różnica niewielka. Ale jestem przekonany, że nawet takie środowisko jak moje mogłoby wiele rozsądnych rzeczy doradzić.

Poprzedni ministrowie słuchali rad?

Mirosław Handke i Katarzyna Hall mieli odwagę czynu, choć byli też dość autorytarni. Mimo tego słuchali bardziej niż obecna minister.

W Polsce reformator, który bierze pod uwagę inne głosy, uchodzi za „cienkiego”. Wszyscy chcą być Leszkami Balcerowiczami: nie słuchać, być przekonanym do swoich racji. To jest ideał polskiego reformatora. Fajnie by było, gdybyśmy wymyślili nowy ideał, reformatora kontynuatora. Tylko nie wiem, czy tego dożyję. ©℗

​JAN WRÓBEL jest dziennikarzem, publicystą, nauczycielem, historykiem. Jeden z założycieli I Społecznego LO „Bednarska” w Warszawie, przez 10 lat również jego dyrektor. Był doradcą i autorem przemówień premiera Jerzego Buzka. Napisał m.in.: „Jak przetrwać w szkole i nie zwariować” (2010) i „Historia Polski 2.0: Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom” (2015).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2016