Wszyscy się boją

Jarosław Pytlak, pedagog: Problemem szkół nie będzie to, że w tysiącu z nich pojawi się 20 tys. zakażonych, tylko że w stu pojawi się po dwóch. To wystarczy, by nakręcić emocje.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

 / il. MAGDALENA BURDZYŃSKA
/ il. MAGDALENA BURDZYŃSKA

 

ANNA DZIEWIT-MELLER: Czy pandemia i zdalna edukacja nauczyły nas czegoś dobrego?

JAROSŁAW PYTLAK: Nauczyły nas, że nie chcemy się uczyć zdalnie. To niestety pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy. Ale jeśli mam odpowiedzieć choć trochę konstruktywnie, to oczywiście, dała nam pewne nowe rozwiązania – np. okazało się, jak wiele spraw można rozwiązać bez spotkań na żywo. Tego typu drobnych korzystnych doświadczeń jest sporo.

Ale niestety nie widzę w tym zwiastuna wielkiej rewolucji w edukacji – nie wierzę w rewolucję niewspomaganą systemowo. Polski system oświaty to jest ze 30 tysięcy szkół i 4,5 miliona uczniów. Entuzjaści w swoich placówkach mogą korzystać z okazji do zmian i wiem, że to robią. Ale jeśli chcemy być zadowoleni ze stanu ogólnopolskiej edukacji, nie możemy tego oprzeć na entuzjastach.

Rodzice pierwszy raz mieli tak głęboki wgląd w lekcje, w relacje w klasie, w podstawę programową. Może więc najważniejszą rzeczą, którą wyciągamy z pandemii, jest to, że rodzice nagle zobaczyli, czym jest szkoła? Wielu jest w szoku, jak wygląda źle.

Jest takie powiedzenie: jak lubisz kiełbasę, nie pytaj, jak jest produkowana. To daje się do pewnego stopnia zastosować także do systemu edukacji. Rodzic niestety zazwyczaj nie ma pojęcia o szerokim kontekście, w jakim funkcjonuje jego dziecko w klasie, wszak skąd miałby je mieć? Pandemia zaś spowodowała, że nagle rodzice znaleźli się w centrum systemu.

Czego wcale nie chcieli.

Zaczęli się rozglądać i okazało się, że mnóstwo rzeczy im się nie podoba. I ten nauczyciel, który nie bulwersował nas, kiedy dziecko raz na jakiś czas powiedziało coś o jego pracy, zaczął nas bulwersować, gdy zobaczyliśmy np., jakie zadania wysyła.

Z drugiej strony, rodzice wchodząc do systemu, mogli w końcu na własne oczy z bliska zobaczyć, jak ten system jest bezsensowny na wielu poziomach. Np. podstawa programowa, i to nie tylko dlatego, że jest zbyt obszerna. Młodzież nie uczy się dziś dużo więcej niż wtedy, gdy ja chodziłem do szkoły, ale dziś świat jest zupełnie inaczej zorganizowany. U podłoża reformy, którą wprowadził rząd Zjednoczonej Prawicy, leży przekonanie, że straciliśmy coś ważnego: erudycję, solidne, ogólne wykształcenie. Ideolodzy tej reformy patrzą na to tak: jak mogliśmy zmarnować ten potencjał, my, nasze pokolenie, byliśmy po prostu dobrze wykształceni, a teraz? Sam pamiętam, jak się zdenerwowałem, że moje córki nie pamiętają daty bitwy pod Grunwaldem. Ale z drugiej strony – pomyślałem – one mają mnóstwo wiadomości, których ja nie mam. I lepiej obsługują współczesny świat. Coś za coś, po prostu.

Szanuję wiedzę, erudycję, ale jeżeli teraz do matury dochodzi ponad połowa społeczeństwa, a kiedyś dochodziło 5 proc., to siłą rzeczy wykształcenie musi być mniej warte, bo potencjał intelektualny ludzkości nie stał się wyższy niż sto lat temu. To nie obecne rządy zdeprecjonowały wykształcenie – uczyniło to przez ostatnie 20 lat kilka kolejnych politycznych rozdań. Przecież to Roman Giertych zrobił amnestię maturalną, co stanowiło ogromny wyłom w wartości wykształcenia. A teraz próbujemy na siłę przywrócić znaczenie solidnego, gruntownego, klasycznego, powiedziałbym, wykształcenia.


CZYTAJ TAKŻE

EDUKACJA WSPÓŁISTNIEJĄCA: Przywykła do eksperymentów polska szkoła takiego jeszcze nie przeżyła. Boją się go wszyscy: epidemiolodzy, rodzice, nauczyciele, dyrektorzy. Spokojny jest tylko minister >>>


Te wysiłki wydają się absurdalne. Młodzi nie rozumieją sensu tych działań, bo mają pod ręką zasoby, z których jednak nie umieją korzystać, ponieważ tego ich nie uczymy. A teraz wracamy do szkoły, którą obserwowaliśmy, i jesteśmy jeszcze bardziej skołowani, zastanawiając się, jak sobie poradzimy z tą edukacją w warunkach kompletnego rozchwiania.

Nieprzypadkowo mówi pani w kontekście nauki swoich dzieci: „poradzimy sobie”. To znak czasu. Problemem naszego systemu nie są wyłącznie złe podstawy, niezreformowani nauczyciele, ale również rodzice, którzy wykształcenie swoich dzieci traktują niezwykle osobiście. Jestem w stanie zaakceptować to, że rodzic po prostu troszczy się o swoje dzieci, a z drugiej strony, jak czytam w internecie te rozpaczliwe deklaracje rodziców, jak to oni całymi dniami uczyli się ze swoimi dziećmi, to pytam: po co się uczyliście? Dlaczego nie napisaliście do nauczyciela albo nie pozwoliliście dzieciom nie oddać pracy, choćby pod groźbą jedynki? Rodzice jako punkt honoru wyznaczają sobie, żeby to, co dziecko nauczycielowi odeśle, było idealne. Gdy jest idealne, wszyscy są zadowoleni, nauczyciel też, bo mało roboty. Tyle że nie ma żadnego pojęcia o tym, ile to dziecko faktycznie umie. Więc rodzice też strzelają sobie w kolano. Nie wiem, jak to zmienić, bo żadne argumenty zdroworozsądkowe na dużą skalę nie trafiają.

Wśród rodziców pojawiał się pomysł, by – biorąc pod uwagę iluzoryczność nauki online – zrezygnować z egzaminów.

Byłem za tym, by je sobie odpuścić. Ale z perspektywy czasu – a nie jestem życzliwy obecnej załodze MEN-u – chcę przyznać, że ten ich upór, by je przeprowadzić, miał sens. Fakt, że polityka informacyjna mogła być prowadzona inaczej, natomiast myślę, że rekrutacja do szkół średnich czy do wyższych odbywała się w znanych wszystkim ramach. Gdyby zaś te ramy trzeba było rzeźbić na nowo, nie wiem, czy szkody nie byłyby większe niż pożytki.

Egzaminy nie spowodowały wysypu zakażeń, więc akurat tutaj władza postąpiła rozsądnie. Nie wiem zatem, czy metodą na walkę z pandemią byłoby zupełne unieważnienie systemu, natomiast wiem, że ten system już przed pandemią ewoluował w kierunku ręcznego sterowania, opartego na obawie przed kontrolą, odpowiedzialnością. Brnęliśmy w to i bez koronawirusa. I – powiedzmy sobie jasno – to nie jest wymysł PiS-u. To robiły również poprzednie rządy. Wyliczanie liczby godzin, szczucie rodziców na nauczycieli. To zaczęło się wcześniej, a pani Zalewska zrobiła po prostu milowy krok w tym kierunku. I teraz mamy edukację, w której nikt nikogo nie lubi, nikt z nikogo nie jest zadowolony, wszyscy się z tym męczą.

Jestem pierwszy, który by zmienił podstawę programową. Ale to musiałoby być częścią dużej zmiany, jak ta, którą zrobiliśmy 20 lat temu, w ramach tzw. reformy Handkego. Politycy z wszystkich ekip pracowicie rozmontowywali ją zaś przez kolejne dwie dekady. Wie pani, można wyrzekać na tę wstrętną komunę, która różne brzydkie rzeczy robiła, ale miała chyba więcej szacunku dla wiedzy niż władza dziś.

Porozmawiajmy o początku roku. Nie nastąpiła żadna katastrofa po maturach, nie nastąpiła po egzaminach ósmoklasisty. Jak powinniśmy zachowywać się w rozpoczętym już roku szkolnym, by nie nastąpiła też teraz?

Wszystko zależy od definicji katastrofy. Śledzimy teraz pilnie doniesienia z Niemiec, gdzie w Nadrenii Północnej-Westfalii dzieci poszły do szkoły, i gdzie jest już prawie 30 placówek do zamknięcia, bo wykryto przypadki COVID-19. Problemem szkół nie będzie wcale to, że nagle w tysiącu z nich pojawi się 20 tys. zakażonych, tylko że w stu pojawi się po dwóch zakażonych. To wystarczy, by nakręcić emocje, pozamykać szkoły, no bo przecież z tych dwóch, jeżeli nic nie zrobimy, w ciągu tygodnia zrobi się dwudziestu. Problem COVID-19 w kontekście szkół jest przede wszystkim problemem psychologicznym. Wszyscy się boją: rodzice, nauczyciele, dzieci.

Rząd przyjął strategię: „idziemy do szkół i zobaczymy”, ale może ona okaże się dobra? Jesteśmy czujni, wyłapujemy potencjalnie zakażonych, zamykamy szkołę na dwa tygodnie na kwarantannę, a potem wracamy. To jest opcja niewątpliwe tańsza niż kupowanie pojedynczych ławek, chodzenie w maseczkach, już nie mówiąc o hybrydowym nauczaniu.

Choć oczywiście sam mam wiele wątpliwości. Moje obawy wiążą się z zajmowanym stanowiskiem.

Odpowiedzialność, zdaniem MEN, jest po Pana stronie.

Emocje rodziców, nauczycieli, dzieci też najpierw spłyną na mnie. Mogę najwyżej zrezygnować z funkcji, natomiast działam w takich realiach, jakie minister stworzy. To powoduje, że nie ma we mnie cienia entuzjazmu. Bo to kolejny ogólnonarodowy wyczyn: damy radę.

Jestem 30 lat dyrektorem szkoły, przez ten czas zrobiłem bardzo dużo fajnych rzeczy. Ale ostatnie pięć lat to jest jazda w dół. Wszystkie te dobre pomysły musiały ustąpić dostosowywaniu się do realiów, które są – nie zawaham się powiedzieć – coraz głupsze, nawet abstrahując od pandemii. Jestem zmęczony.

Rodzice pewnie też, zwłaszcza teraz. Co powinni zrobić, jeśli mają w domu kogoś z grupy ryzyka? Wielu z nich chciałoby mieć prawo wyboru, czy posłać dziecko do szkoły.

Ależ mają to prawo.

Owszem, ale jego dokonanie ma daleko idące konsekwencje. Edukacja domowa nie jest tym samym co lekcje zdalne.

Ale to wciąż możliwość wyboru. To niestety jest bardzo powszechna postawa: „Chcę mieć wybór, żeby mnie było dobrze”. Jak rodziców jest w szkole czterystu i każdy widzi tylko koniec swojego nosa, to do wszystkich innych kłopotów, jakie mam, dochodzi jeszcze konieczność wytłumaczenia każdemu, z jakiego powodu czegoś nie ma lub czegoś się nie da zrobić. Bo to nie jest, proszę państwa, Burger King i nie serwujemy tu hamburgerów! Jeżeli słyszę prośbę, której spełnienie jest osiągalne – nie ma problemu. A jeśli nie, to co ja poradzę, że komuś będzie niewygodnie? No na Boga, wszystkim jest niewygodnie!

Rodzice nie są zgodni w sprawie otwarcia szkół.

Proszę to wytłuścić w tekście: stary dyrektor zapewnia, że nie ma żadnej sprawy, w której rodzice byliby zgodni. Zawsze znajdzie się grupa, która będzie mieć zdanie przeciwne. To jest elementarz pracy w zarządzaniu oświatą: muszę słuchać, ale robić po swojemu. I kwestią mojej zręczności jest, czy zaspokoję znaczącą część oczekiwań, bo wszystkich zaspokoić się nie da. Rząd przyjął taką opcję, że wracamy do szkół. Moim zdaniem zaoferował za mało, ale sama decyzja mnie nie dziwi. Nie ma możliwości wyboru, że część uczy się zdalne, a część w szkole, bo ten system tego nie udźwignie. Może w szkole społecznej, a i to z trudem, ale na pewno nie w szkole publicznej. Mogę przekazać rodzicom przesłanie: drodzy państwo, będziecie często niezadowoleni. Już jesteście.

Jesteśmy. Ale Państwo też są. Czytałam wypowiedź Krystyny Starczewskiej, że trzeba patrzeć na dobro dzieci, które potrzebują powrotu do szkoły. Ale jej zdaniem ten powrót jest tak fatalnie przygotowany, że to się może skończyć ponownym zamknięciem szkół.

Proszę pani, naród uznał, że ta opcja polityczna rządzi dobrze. To niech naród się teraz odczepi. Tak – szkoły mogłyby być lepiej przygotowane. Atmosfera w szkołach mogłaby być lepsza. Rodzice mogliby być bardziej zadowoleni ze szkół. Dzieci mogłyby… I tak dalej, i tak dalej. Ale nie są. Pogódźmy się z tym.

A co my, rodzice, możemy zrobić, by w atmosferze ogólnego chaosu było wszystkim trochę lepiej?

To, co mógłbym zalecić, jest bardzo niepopularne w dzisiejszych czasach. Zalecałbym bowiem odrobinę pokory, gotowości do zrozumienia, że nie wszystko jest możliwe. Często zdarza się, że ktoś ze mną rozmawia na temat przeniesienia dziecka do mojej szkoły. Słyszę wtedy, że poprzednia placówka nie uczy albo nie ma warunków, by rozwinąć talenty dziecka. Jeden z ojców przyszedł do mnie kiedyś ponarzekać, że niepokoi się, bo jego syn nic się nie uczy, nie ma ambicji intelektualnych. Żeby podkreślić beznadziejność tej sytuacji, powiedział, że kupił synowi mikroskop. I że syn ten mikroskop obejrzał, a po piętnastu minutach odstawił w kąt.

Co Pan odpowiedział?

Zadałem pytanie, czy w ogóle pytał syna, czy chce ten mikroskop. Istnieją bowiem wyobrażenia rodziców, jak ma być, i oni je realizują, nie biorąc pod uwagę tego, że największą misją rodzicielską jest usamodzielnienie swoich dzieci.

Dzisiaj problemem społecznym jest to, że dzieci długo są przy rodzicach. Muszą wciąż inwestować w siebie, świat nigdy nie jest dostatecznie dobry na ich geniusz. Więc rada następująca: zostawcie w spokoju swoje dzieci. To, czego potrzebują najbardziej, to jasne ramy, w których postępują. Tymczasem w domu pojawia się kłopot: jeden rodzic potrafi wyznaczyć te ramy, drugi ulega. I jeszcze się wkurza, bo dziecko nie robi postępów, a „ten głupi nauczyciel” nie potrafi pomóc.

Fora rodzicielskie puchły od wyrażanych między sobą opinii, jakie kłopoty są z dziećmi, bo nie mogą się zorganizować. Ale czy ktokolwiek zadał pytanie: a co my źle robimy, że nasze dzieci są takie nieogarnięte? Jeżeli rodzic uznaje, że ponosi odpowiedzialność za efekty pracy swojego dziecka, no to ma problem. I to jest problem, który wykracza poza pandemię, wykracza nawet poza szkołę, bo to jest problem życiowy.

Od ludzi, którzy profesjonalnie zajmują się rekrutacją, wiem, że stopień samozachwytu młodych ludzi nad sobą jest kuriozalny, dużo większy niż kiedyś. Świat po prostu nie jest wystarczająco doskonały na ich doskonałość. To się bierze właśnie z tego, że w takiego młodego człowieka się inwestuje, nie wymagając od niego, że tak powiem, wkładu własnego.

Na koniec: czy ma Pan konkretne oczekiwania wobec ministerstwa?

Swoje oczekiwania wobec ministerstwa artykułuję publicznie od mniej więcej czterech lat. Żadne z nich nie zostało spełnione. Ten system się wali. Rewelacyjną metaforą tej sytuacji jest powieść „Paradyzja” Janusza A. Zajdla. Opisał planetę, którą zwiedza gość z Ziemi. Przy okazji tego zwiedzania orientuje się, że szkielet, na którym ona się opiera, jest kompletnie przerdzewiały. Są tam ekipy naprawcze, które coś spawają, coś próbują gorączkowo ratować, ale on ma refleksję: to musi runąć, jak nie jutro, to za miesiąc, ale musi. Polski system jest jak Paradyzja. Rozsadzi go niezadowolenie rodziców. Będą współwinni, bo nie mają poczucia realiów, ale też są jako jedyni siłą sprawczą, która może to wszystko rozsadzić.

Nie nauczyciele, którzy są często zainteresowani utrzymaniem status quo. Na razie w relacjach z władzą jesteśmy tylko petentem. Możemy się ucieszyć, że czegoś tam posłuchali, bo widzę po tamtej stronie brak gotowości do jakiegokolwiek dialogu. Więc po prostu czekam – nie wiem, czy pierwsza się rozpadnie edukacja, czy gospodarka, czy będziemy mieli mnóstwo szczęścia albo pecha, i nic się nie rozpadnie. Natomiast wiem, że dywagacje na temat uzdrowienia polskiej edukacji to mrzonka. Próbujemy utrzymać usta na powierzchni wody i tyle. ©

JAROSŁAW PYTLAK jest pedagogiem, nauczycielem, kieruje zespołem szkół Społecznego Towarzystwa Oświatowego na warszawskim Bemowie. Twórca kwartalnika „Wokół Szkoły” i bloga wokolszkoly.edu.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020