Tłumacze i prorocy

Biblijne pojęcie świętości i to, co my zazwyczaj podstawiamy pod słowa sacrum i sakralny, to naprawdę bardzo różne światy. Dlatego zdarza się, że przekład niemądrze sakralizujący zdradza przekładane Słowo wcale nie mniej niż przekład desakralizujący.

11.12.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Spór o przekłady biblijne - a w szczególności o dopuszczalność użycia w nich takiego czy innego języka - jest oczywiście sporem o stosunek do Biblii jako Słowa Boga, toczonym jednakże zarazem jako spór o technikę, jakość, a przede wszystkim o kształt językowy biblijnych przekładów. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że są to w istocie dwa spory, dość różne, tu - szczęśliwie lub nie - połączone.

Spróbuję je na chwilę rozdzielić, bo zdaje mi się, że tylko tak mogę pomóc uporządkować nieco pole, po którym się poruszamy. Powiem zatem kilka fundamentalnych rzeczy o teologicznym rozumieniu naszego odniesienia do Słowa Boga (zwłaszcza w jego postaci biblijnej) i o możliwych konsekwencjach takiego odniesienia, ale najpierw powiem o tym, jak sam rozumiem dobry i niedobry przekład (nie tylko biblijny). Zacznę od tego drugiego, bo to pozwoli mi lepiej postawić pytanie bardziej zasadnicze.

Jak tłumaczyć (nie tylko Biblię)?

Nie jestem fachowcem od tłumaczeń i nie patrzę na rzecz od strony wiedzy translatorskiej. Być może to błąd, bo wiele tekstów przekładam, wśród nich także biblijne, i moje przekłady upubliczniam. Jednakże nie czuję się w tym też zupełnie niekompetentny. Wiele czasu i sił poświęcam moim przekładom i czynię to zarówno z praktycznej potrzeby, jak i z zamiłowania. Często przekładam rzeczy dawno przez innych przełożone i czynię to dlatego, że między tekstem oryginalnym a istniejącym przekładem czuję napięcie, które trudno znieść i które dlatego zamierzam zmniejszyć. Myślę, że przynajmniej tam, gdzie mogę się przyznać do przyzwoitej znajomości języka i tekstu oryginału, przyczyna tego napięcia nie jest jedynie subiektywna. Chodzi tu mianowicie o sposób łączenia dwu światów w przekładzie. To właśnie ma zrobić tłumacz.

---ramka 401222|prawo|1---“Techniczna" część sporu o przekłady (nie tylko biblijne) da się opisać jako spór o to, na jakim poziomie sytuuje się jakość przekładu. To bardzo stary i być może nierozstrzygalny spór. Chodzi w nim zazwyczaj o tzw. ekwiwalencję - a więc o to, czy i jaki uzyskujemy dostęp do oryginału. Dostęp do oryginału za pomocą przekładu (zawsze ograniczony) uzyskuje się oczywiście przede wszystkim przez przeniesienie wypowiedzi z jednego języka w inny, ale to oznacza zarazem poszerzenie i wzbogacenie języka, na który przekładamy, o rzeczy dotąd w nim niepowiedziane. Każdy tekst otwiera nowe światy. Dobry przekład wielkiego tekstu buduje język wcale nie mało i bynajmniej nie przypadkowo. Nie potrzeba przypominać, w jakim stopniu współczesne języki europejskie, włącznie z naszym, zostały zbudowane przez przekłady biblijne dokonywane u początków nowożytności. Dlatego naprawdę bardzo wiele zależy od tego, w jakim stopniu tłumacz jedynie transponuje sens oryginału w gotowy już język, a w jakim wprowadza odbiorcę przekładu w ciało i ducha oryginału, rozwijając zarazem język, na który tłumaczy. Każdy przekład musi łączyć jedno i drugie podejście. Może to jednak robić w różnej proporcji, przesuwając punkt ciężkości ku ekwiwalencji bardziej formalnej (pokazując odbiorcy kształt i smak przekazywanego dzieła) lub bardziej dynamicznej (zamierzonej jako współdziałanie z odbiorcą przekładu; umożliwienie mu “ruchu", w który może go wprowadzić przełożony tekst). Dlatego warto się spierać, ile w dobrym przekładzie ma być jednego, a ile drugiego. W jednym i drugim najmniej jednak powinno być tłumacza i jego interpretacji, a możliwie najwięcej przezroczystości, umożliwiającej porozumienie odbiorcy z oryginalnym tekstem.

Spór ten można opisać jako spór o to, czy ważniejsza jest bliskość językowa, a więc mniej lub bardziej mądra dosłowność, i z jej pomocą możliwie silne wprowadzenie czytelnika przekładu w brzmienie i smak oryginału, w świat jego barw i zapachów, znaków i wrażeń, figur i stylu języka (ekwiwalencja formalna), czy też chodzi raczej o przeniesienie w świat czytelnika przekładu zamiarów, treści i możliwych oddziaływań oryginału (ekwiwalencja dynamiczna). To pierwsze oznacza próbę zaproszenia lub wręcz zmuszenia czytelnika do wejścia w świat dotąd obcy i zamknięty - i to możliwie najgłębiej; to drugie, zdaniem wielu, wymaga porzucenia dosłowności i bliskości językowej na poziomie bezpośrednich wrażeń, i posłużenia się językiem odbiorcy przekładu (z jego własnymi brzmieniami i smakami) bardziej niż pierwotną ekspresją językową oryginału, często obcą zamierzonemu odbiorcy przekładu. Jedno i drugie musi być budowane na zaufaniu do odbiorcy i do tego, co może on zrobić z pokazanym mu tekstem.

Powiem od razu, że w mojej praktyce przekładowej jestem zwolennikiem raczej pierwszego rozwiązania, jako bardziej naturalnego. Uważam przekład możliwie bliski oryginałowi właśnie w brzmieniu i smaku za lepszy i bardziej adekwatny, także treściowo, niż taki, który wprawdzie przenosi sens, ale porzuca oryginalny językowy kształt na rzecz kształtu nowego, czytelniejszego dla odbiorcy. Na to pierwsze decydują się raczej ci tłumacze, którym przyświeca siła wyrazu samego tekstu, na to drugie - tłumacze “dydaktyczni", w lepszym lub gorszym znaczeniu tego słowa. Bywa jednak, i to chyba częściej, niż nam się wydaje, że tłumacz nie ma możliwości wyboru, bo narzędzia ekwiwalencji formalnej okazują się z różnych powodów niewystarczające. Wówczas oczywistym wydaje się - ze względu na cel nadrzędny przekładu, którym jest otwarcie drogi tekstu do odbiorcy i odbiorcy do tekstu - zwrot ku ofercie ekwiwalencji dynamicznej.

W sporach o przekłady biblijne ekwiwalencję dynamiczną traktuje się jako wariantywną, tymczasem, jak już wykazałem, powinno się ją stosować niejako w drugiej kolejności, po wyczerpaniu możliwości ekwiwalencji formalnej. Oczywiście nie sposób wykluczyć zaistnienia sytuacji granicznych, kiedy szala przechyłu jakości translacji nie jest jasno wyliczalna. Osobiście imponują mi dawni tłumacze, którzy w sytuacji niejasnego i nieoczywistego wyboru mieli dosyć odwagi, żeby próbować tego pierwszego. A warto, bo tekst biblijny to przecież nie tylko pouczenie. Podam tylko jeden przykład: proszę głośno przeczytać następujące hebrajskie słowa (zaznaczyłem akcenty) i spróbować odczuć, co w nich brzmi, a dopiero potem sprawdzić w polskim przekładzie, o co chodzi: “al taazwéni adonŕi, elochŕi, al tirchák miméni, huszŕh leezratě, adonŕi, teszuatě.". Może się mylę, ale sądzę, że większość ludzi wrażliwych na dźwięk nie rozminie się z tym, co wybrzmiewa z tego tekstu (oryginał to Ps 38, 22-23).

Z tego punktu widzenia za nie najlepszy pomysł uważam używanie w przekładzie języka według tłumacza “właściwego" dla odbiorcy, czy to będzie współczesny slang albo gwara, czy też nadpoprawna, standardowa polszczyzna religijna, którą aż nazbyt często posługują się oficjalne przekłady biblijne. Nie chodzi oczywiście o to, żeby język przekładu nadal stanowił dla odbiorcy trudność czy wręcz zaporę, bo taki przekład nie ma sensu. Chodzi - powtórzę - o łączenie światów, które jest zawsze wyzwaniem dla obu spotykających się - dla przekładanego tekstu i dla odbiorcy. Myślę, że akurat jeśli chodzi o przekłady biblijne, wyzwań obu rodzajów - a więc i “formalnych", i “dynamicznych" - powinno być jak najwięcej. Nie ma się czego bać.

Jeśli chodzi o przekłady biblijne, pojawia się jednak jeszcze trzecia - i w moim przekonaniu najbardziej niedobra - “technika przekładu". Doszła ona do głosu w dawnej i najnowszej krytyce przekładów Biblii na języki zbyt “wulgarne" (niekoniecznie w drastycznym sensie tego słowa). Jest nią próba nadania tekstowi przekładu charakteru sakralnego - i to według tego wyobrażenia o sakralności, które ma dzisiejszy tłumacz lub ci, którzy akceptują przekład - np. do użytku liturgicznego. Powiem tylko tak: gdybyśmy dzisiejszą liturgię, z całą jej mniej lub bardziej uzasadnioną wysoką sakralizacją odprawiali w potocznej grece, którą posługuje się ewangelista Marek, i mieli pełne wyczucie relacji między takim językiem a zsakralizowaną formą liturgii, to z punktu widzenia współczesnych wymagań “sakralności" liturgii poczulibyśmy się fatalnie. W tym języku nie da się stanąć na koturnach “stylu kościelnego". Wielu wyciąga stąd oczywisty, wydawałoby się, wniosek, że trzeba tekst Marka “podciągnąć" do sakralnego poziomu dzisiejszej liturgii. Najczęściej czyni się to przez zachowanie języka archaicznego i niecodziennego. Kiedy ktoś łamie taką regułę, zaczyna się spór - mniej więcej taki jak ten, który tu toczymy. Problem w tym, że Dobra Nowina według Marka została wypowiedziana i spisana językiem “niepodciągniętym". Kto go zatem “podciąga", musi wiedzieć, co robi i za co bierze odpowiedzialność. To nie tylko problem niesprawiedliwości wobec oryginału, ale także i może jeszcze bardziej problem niesprawiedliwości wobec odbiorcy. To jemu tłumacz próbuje narzucić swoje wyobrażenie o tekście i sposobie odbierania go, uniemożliwiając swobodny ruch - każąc jedynie słuchać solennie i, niestety w złym sensie tego słowa, nabożnie.

Otóż ta właśnie różnica i związana z nią niesprawiedliwość jest miarą problemu nie tyle przekładów biblijnych, ile całości “sakralnego stylu" naszego życia kościelnego, nie tylko ściśle liturgicznego. To za duża sprawa, żeby podjąć ją w kilku zdaniach. Ale trzeba wiedzieć, że taka sprawa jest i że się przed nią nie ukryjemy.

Widać zatem, że to nie jest bynajmniej spór “techniczny". To spór o sposób naszego uczestnictwa w świecie, o nasze odniesienie do siebie samych, do innych ludzi i ich języków i głosów, a w końcu do tego, co w słowach ludzkich stało się Słowem Boga, i do tego, co jest naszym własnym sposobem rozmowy z Bogiem i z innymi o Bogu. Naprawdę wielki splot spraw.

Na tym tle widać, jak myślę, podwójne nieporozumienie, dotyczące właściwego przedmiotu “Tygodnikowego" sporu o tzw. “Ewangelię hiphopową". Po pierwsze, uważam, że mamy w tym przypadku do czynienia mimo wszystko z próbą przekładu (choć niezbyt udaną), a nie z nieuprawnioną interpretacją. Jednakże próba ta jest nieudana przede wszystkim dlatego, że przez zbyt silny i zbyt specyficznie naznaczony język (zapewne też niezbyt trwały) nie osiąga tego, o co w istocie chodzi w przekładzie: przejrzystego otwarcia drogi do oryginału. Warto jednak zdać sobie zarazem sprawę z tego, że - jakkolwiek z innej przyczyny - celu tego nie osiągają także istniejące przekłady oryginalne. I nie jest to jedynie kwestia techniki przekładu i wyczucia językowego tłumaczy. Problem sytuuje się o wiele głębiej.

Sprowadzając rzecz z powrotem do punktu wyjścia powiem tak: to jest spór m.in. o to, czy chcemy w tej wielkiej rozmowie, o którą tu chodzi, uczestniczyć na nasz własny sposób, a zatem i w tych językach, które już opanowaliśmy i uznajemy za własne, czy też zgadzamy się na wyzwania - bardzo wielkie czasem - związane z językami, których dotąd nie opanowaliśmy i być może nigdy nie opanujemy. Można zdecydować się na to pierwsze, ale trzeba pamiętać, że są te inne języki i że są językami ludzi, którzy pragną ocalenia własnego życia tak jak my, i że także dlatego są i pozostaną dla nas wyzwaniem.

Czy Słowo Boga podlega ludzkiej władzy?

Zapewne większość z nas odpowie spontanicznie: oczywiście, że nie. Ale sprawa nie jest bynajmniej tak prosta. Nie znajdziemy przecież w tym świecie ani jednego słowa czytanego dziś jako Słowo Boga, które nie byłoby słowem człowieka, i to nie jakiegoś człowieka w ogóle, ale tego konkretnego, który to właśnie słowo wypowiedział. Co ważniejsze, nigdy nie było tak, żeby w momencie wypowiedzenia takiego słowa było zaraz, dla wszystkich i bezwzględnie oczywiste, że jest ono Słowem Boga i że właśnie dlatego nie podlega już żadnej ludzkiej władzy. Na tym tle trzeba widzieć problem “świętości" tekstu biblijnego. Wystarczy przypomnieć choćby tylko spory i wątpliwości wokół proroków, a zwłaszcza może to, jak często bardziej “religijni" i “sakralni" byli prorocy fałszywi.

W związku z przekładami “desakralizującymi" prof. Stanisław Koziara napisał: “istnienie osobnego porządku doświadczania tego, co święte i nie-święte, jest powszechnie wyróżnianą kategorią kulturową, dystynkcją, która w równym stopniu przekłada się na sferę zachowań językowych. I nie o dualizm tu idzie, lecz o niemieszanie owych porządków". Z kontekstu wynika, że chodzi o “sacrum" i sakralność, a nie o świętość w rozumieniu biblijnym. Otóż to nie jest bynajmniej prawda tak oczywista, jak to się wydaje z perspektywy pewnego typu doświadczenia religijnego. Co więcej, jest to rzecz wcale nie oczywista właśnie w stosunku do tego, z czym mamy do czynienia w Biblii. Trzeba widzieć, jak często, praktycznie we wszystkich jej księgach i formach literackich, mamy do czynienia z zadziwiającą swobodą desakralizacji - przynajmniej w stosunku do tego, co tuż obok autorów biblijnych, w religijnym otoczeniu Izraela, było traktowane jako nienaruszalnie sakralne. Gotowość desakralizowania tego, co inni uważają za nienaruszalnie sakralne, nie wynika bynajmniej z ludzkiej słabości autorów biblijnych czy z ich chęci do rewolucjonizowania języka, ale ma coś istotnie wspólnego z tym, dlaczego ich słowa odczytujemy teraz jako Słowo Boże. Nie znaczy to, że nie ma sakralności wewnątrzbiblijnej. Niemniej jednak sprawa nie jest tak klarowna, jak to się wydaje z perspektywy naszej dzisiejszej religijnej solenności. Trzeba mianowicie pamiętać, że biblijne pojęcie świętości i to, co my zazwyczaj podstawiamy pod słowa “sacrum" i “sakralny", to naprawdę bardzo różne światy. Dlatego zdarza się, że przekład niemądrze “sakralizujący" zdradza przekładane Słowo wcale nie mniej niż przekład “desakralizujący". To znowu jest kwestia nie na kilka zwięzłych uwag, warto jednak pamiętać, że także jej tak łatwo nie przeskoczymy.

Jak widać, mamy tu do czynienia ze sporem, którego korzenie, a następnie skutki sięgają głęboko i daleko. Na koniec zwrócę uwagę na rzecz w moim przekonaniu najważniejszą. Nawiążę krótko do tekstu, którym dopowiedziałem dyskusję o teologii Karla Rahnera (“TP" nr 40/05). Mówiłem tam o sile współzależności Bożego objawienia i sposobu, w jaki człowiek rozumie swoje człowieczeństwo, i powiedziałem, że bezwzględnie najważniejszą konsekwencją tego, co wyznanie wiary Kościoła mówi o Bożym objawieniu, dopełnionym w Jezusie Chrystusie, jest zrozumienie, że Bóg objawia się w człowieku i na sposób ludzki. A jeśli tak, to ogromnie dużo zależy od odpowiedzi na inne podstawowe pytanie - co to znaczy: na sposób ludzki? Starałem się pokazać, jak różne sposoby rozumienia tego samego Objawienia można wyprowadzić z takiego postawienia sprawy w zależności od naszego sposobu wnikania w rzeczy ludzkie. To ma oczywiste znaczenie także dla zrozumienia przedmiotu naszego sporu - to znaczy pytania o przystęp do tekstu biblijnego.

Można by to spróbować objaśnić bardzo solennie, bo sprawa jest niewątpliwie wielkiej wagi. Ale ja odwołam się do czegoś z pozoru błahego. Otóż obaj polemiści (ks. Andrzej Draguła i prof. Koziara) poruszają motyw języka reklamy i jego ewentualnego sensu religijnego. Że to jest język skuteczny, nie trzeba nikogo przekonywać. Czy może być punktem odniesienia dla przekazu religijnego? Prof. Koziara ilustruje swój sceptycyzm, mówiąc o przeprowadzonej pod jego kierunkiem analizie językowego obrazu świąt wielkanocnych we współczesnej prasie, której wyniki “dają się sprowadzić do stwierdzenia, że misterium wielkanocne w wydaniu prasowo-reklamowym to przede wszystkim wydarzenie kulinarne i na wszystkie możliwe przypadki odmieniane »jaja«, z rubasznymi kontekstami włącznie". Postawię w związku z tym pytanie, które już przed laty postawiłem w tekście o języku reklamy w przekazie religijnym (“TP" 3/93): dlaczego w takim razie jeden wielki koncern samochodowy użył w reklamie swoich produktów hasła “Nie ma nic niemożliwego", a drugi “...świętujcie z nami dwa wielkie wydarzenia w roku" - i podpisując się dodał: “to pełnia życia". Jakie to dwa wielkie wydarzenia w roku są świętowaniem “pełni życia"? Dla kogo “nie ma nic niemożliwego"? Do czego w głębokich pokładach naszej świadomości i nieświadomości nawiązują twórcy takich sloganów? Co wiedzą o nas jako czytelnikach Biblii i równocześnie przedmiocie zamierzonej przez nich komunikacji lub manipulacji? To, niestety, w żadnym sensie nie są owe nieszczęsne “jaja". To naprawdę poważna sprawa, o której trzeba zacząć rozmawiać równie poważnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2005