Bądźmy poważni

Rzadko wypowiadam się na tematy polityczne, ale ilekroć to czynię, przytaczam jedno proste zdanie filozofa i polityka, które proponowałbym umieszczać w nagłówku wszystkich oficjalnych dokumentów i traktować jako bezwzględne zobowiązanie: System demokratyczny polega na tym, że ludziom można powiedzieć prawdę.

23.10.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Z przedpołudniowej wizyty w lokalu wyborczym w niedzielę 25 września zapamiętałem dwie duże karty papieru. Jedną, prawie pustą, choć z listą nazwisk i adresów wyborców na marginesie - tę, na której kazano mi się podpisać, kiedy pokazałem dowód osobisty. I drugą - obszerną płachtę papieru zapełnioną wieloma, w przytłaczającej większości nic mi niemówiącymi nazwiskami. Miałem, jak wiadomo, znaleźć wśród nich to jedno, przy którym zdecyduję się postawić znak poparcia. Tego jednego nazwiska kazano mi szukać wśród kilkunastu list sygnowanych przez “komitety wyborcze".

Czas antenowy

Nie przysporzyłoby mi to szczególnego zmartwienia, gdyby nie fakt, że przez kilka ostatnich tygodni wielokrotnie słyszałem o spięciach między przywódcami partii a lokalnymi organizacjami partyjnymi, dotyczących tego właśnie, kto i na jakiej pozycji znajdzie się na ich liście wyborczej. Nie słyszałem natomiast, żeby nad kandydaturami i składem list dyskutowało coś, co się nazywa “komitet wyborczy" albo tym bardziej “komitet wyborców". Ponadto nawet w stosunku do partii, którą zdecydowałem się poprzeć, przez długi czas nie byłem w stanie wyrobić sobie zdania o osobowościach i politycznej jakości proponowanych przez nią kandydatów. Najsilniejszą i najbardziej intensywną informacją, która do mnie docierała, były ich fotografie rozwieszone na ulicach. Po części mili ludzie, po części jednak - i to niemałej - sam sposób, w jaki ich przedstawiono, sugerował, że nie mają zamiaru rozmawiać ze mną o tym, co jest prawdziwym przedmiotem decyzji wyborczej, ale co najwyżej zrobić na mnie dobre wrażenie. Większość osiągnęła efekt przeciwny, ale może ja nietypowy jestem? Nie wchodzę w szczegóły, bo szkoda na to miejsca i czasu. Każdy widział plakaty wyborcze, zakładam więc, że mniej więcej wie, o czym mówię.

Chętnie bym posłuchał, co ma do powiedzenia osoba, która zabiega o moje poparcie, ale w żadnym razie nie miałem ochoty słuchać ponad 150 osób zabiegających o moje poparcie. Próbki tego, co usłyszałem w radiowych programach ich partii (włącznie z tą, którą ostatecznie poparłem), po raz kolejny wprowadziły mnie w zażenowanie z elementami złości. Naprawdę nie sądzę, żebym tylko ja był tak wybredny, a pozostali wyborcy na masową skalę dawali się nakłonić do poważnej decyzji politycznej za pomocą luźnych obietnic, nieskoordynowanych narzekań, infantylnych piosenek czy ciemnych zarysów tego, co nas czeka, jeśli pozwolimy rządzić tym, którzy już byli.

Z pewnym wysiłkiem wyszukałem wśród kandydatów osobę, którą jako tako znam - w przekonaniu, że jeśli nie coś innego, to choćby zdrowy rozsądek takiego kandydata uchroni mnie przed poparciem czegoś, czego poprzeć nie chcę. Wolałbym jednak móc to sprawdzić w rozmowie - i to możliwie przed dokonaniem wyboru. Szans na taką rozmowę jednakże nie miałem i nie mam. Nie należę do ludzi, którzy mają chęć i czas biegać do biura poselskiego. Z wybranym przeze mnie posłem spotkam się w czasie kadencji kilka razy przelotnie przy okazji oficjalności uniwersyteckich czy innych. To i tak dużo. Większość faktycznych i potencjalnych wyborców zobaczy go jeszcze bardziej przelotnie w telewizji - chyba że nasz przedstawiciel wplącze się w jakąś aferę lub w wyjaśnianie afery (komisja śledcza). Wtedy będzie go w tzw. czasie antenowym więcej.

Czy tamtego wieczoru wyborczego czekałem na wyniki z napięciem? Nie bardzo, i zupełnie nie byłem nimi zdziwiony. Po przyjrzeniu się pustej płachcie papieru, na której powinny być podpisy wyborców, którzy głosowali przede mną, na podstawie mojej średniej inteligencji politycznej wiedziałem już mianowicie, której partii zabraknie wyborców do pełnego sukcesu, a która znajdzie się w parlamencie z niezłym wynikiem, mimo że powinna ze wstydem siedzieć w kącie. Nie przewidziałem natomiast w mojej naiwności tego, co zobaczę i usłyszę zarówno z ust triumfatorów, jak też zawiedzionych.

Rozumiem wprawdzie (albo przynajmniej staram się rozumieć), że przez dwa tygodnie między jednymi a drugimi wyborami wypowiedzi te były naznaczone drugą trwającą kampanią wyborczą i że trudno było tego uniknąć. Bardzo chciałbym właściwie odczytać sygnały i rozumieć scenariusze, które przedstawili nam ludzie obu stron najbardziej prawdopodobnej koalicji. Jednakże trudno mi się uwolnić od wrażenia rzeczy dawno i fatalnie znanej. Że wbrew pozorom rozmów przy otwartej kurtynie, znowu nie słyszę wszystkiego. Że poza tym, co słyszę, są rzeczy i tzw. ustalenia, których nie słyszę, i to nie dlatego, że rozmowy polityczne o trudnych sprawach z zasady powinny toczyć się w koniecznej dyskrecji, ale dlatego, że nie uznano mnie za godnego / dojrzałego / uprawnionego / dostatecznie poważnego / przygotowanego (niepotrzebne skreślić), żebym mógł usłyszeć o wszystkim. Że takimi właśnie drzwiami, znowu wkracza na scenę ta sama fatalna państwowa tandeta i brak poważnego traktowania siebie samych i tego, co mamy razem do zrobienia - znamy to wszyscy od tak dawna. Raczej rzadko wypowiadam się na tematy polityczne, ale ilekroć to czynię, przytaczam jedno proste zdanie filozofa i polityka, które proponowałbym umieszczać w nagłówku wszystkich oficjalnych dokumentów i traktować jako bezwzględne zobowiązanie: “System demokratyczny polega na tym, że ludziom można powiedzieć prawdę" (Carl Friedrich von Weizsäcker).

Opisałem moje wrażenia może nadmiernie szczegółowo i w związku z tym proszę o wybaczenie Czytelników, którzy przeżyli mniej więcej to samo, a nie czują szczególnej potrzeby, żeby im to przypominano. Mówię o tym dlatego, że z takiej właśnie perspektywy rzecz ogląda naprawdę wielu. Znacznie więcej niż tych, którzy potem wypowiadają się publicznie w imieniu wszystkich. Co ważniejsze: z takiej perspektywy rzecz oglądają ludzie naprawdę bardzo się różniący od tych, którzy wypowiadają się publicznie.

Jak nas widzą

Jestem zdecydowanym wyborcą. Chodzę na wszystkie możliwe wybory, nawet na te do rady dzielnicy, w których bierze udział tylko kilka procent uprawnionych do głosowania. Idę też na nie zawsze jako człowiek, który podjął już decyzję, komu da znak swojego poparcia. Podczas tegorocznych wyborów parlamentarnych zdarzyło się nawet - po raz pierwszy w mojej historii wyborczej! - że poparci przeze mnie kandydaci do Senatu i kandydat do Sejmu rzeczywiście znaleźli się w parlamencie. Ale w ciągu 15 lat wolnych wyborów jeszcze nigdy nie głosowałem na partię, program i ludzi, których popierałbym w całej rozciągłości - bo takich nie było i nie ma. Może i również pod tym ostatnim względem jestem wyborcą nietypowym, tylko dziwi mnie, że ile razy z kimś o tych sprawach rozmawiam, okazuje się, że spotykam bratnią nietypową duszę. Coś nas “nietypowych" dużo.

Mam też wrażenie, że bynajmniej nie jestem wyborcą wyjątkowym, kiedy oglądając sposób przygotowania wyborów, a także słuchając tego, co mają mi do powiedzenia ich mniej lub bardziej autorytatywni komentatorzy, czuję się traktowany coraz bardziej niepoważnie. Sposób, w jaki kandydaci usiłują kokietować wyborców - używając słów, języka obrazów i skojarzeń, o których sądzą, że muszą być im bliskie albo zrobić na nich wrażenie, jest obraźliwy dla nas wszystkich. Obecnie na dużą skalę zaczęli to robić obaj kandydaci na prezydenta, każdy oczywiście nieco inaczej, ale z tym samym z góry ustalonym wyobrażeniem o wyborcy. To właśnie taka fatalna wyobraźnia, która “zakłada" sobie wyborcę, doprowadziła do największego skandalu obecnej kampanii prezydenckiej (mam na myśli wypowiedzi Jacka Kurskiego o przodkach Donalda Tuska). Jednak podkreślam: ta sama logika i ta sama chęć manipulowania pojawia się po wszystkich stronach politycznych podziałów, i tylko nie zawsze - na szczęście - ujawnia się tak drastycznie. Dlatego nie o poszczególne przypadki mi tu chodzi. Chodzi natomiast o wyobrażenia o współobywatelach, które rządzą proponowanymi nam komunikatami, o konstrukcję tego wszystkiego, a także - i to chciałbym szczególnie podkreślić - o lekceważenie rzeczy z pozoru niezwiązanych z walką wyborczą i decyzjami politycznymi, ale wbrew pozorom bardzo istotnych i o wiele silniej niż może się wydawać wpływających na wynik tej walki, a zwłaszcza na gotowość uczestniczenia w spektaklu wyborczym.

I komu to przeszkadzało?

Dlatego powiem teraz o czymś, o czym zazwyczaj nie mówi się w kontekście “analiz powyborczych" - o kilku na pozór niezwiązanych z wyborami, prostych, ale dojmujących wrażeniach miejskiego przechodnia z tych samych dni. Może się mylę, ale sądzę, że w istocie są to rzeczy głęboko ze sobą powiązane. Powiem impresyjnie, podając cztery przykłady z wielu - podkreślam: z bardzo wielu! - innych. Zastrzegam zarazem, że to nie jest tekst interwencyjny, a tylko nieco dokładniejszy opis przeżyć średnio uważnego miejskiego przechodnia. Otóż, to samo narastające wrażenie, że nie jestem traktowany poważnie, o którym wspomniałem wyżej, każe mi patrzeć ze zdumieniem na chodzących po ulicach przedstawicieli jednej z najważniejszych instytucji państwowych, ubranych w stroje sugerujące, że będą oni za chwilę wykonywali prace porządkowe na torach przy niewstrzymanym ruchu pociągów. Mam na myśli Policję Państwową patrolującą ulice w czapkach bejsbolówkach i tandetnych kubraczkach koloru kanarkowego. Przy wielkim szacunku dla pracowników utrzymania torów, policja to jest chyba jednak coś innego (uprzejmie proszę ewentualnych polemistów o oszczędzenie mi wyjaśnień, dlaczego taki strój jest świetny i właściwie dobrany). Mówię o skutkach emocjonalnych tego, co widzę, kiedy patrzę na to jako wędrujący tymi samymi ulicami obywatel. Może to jakiś defekt we mnie, ale nie jestem w stanie poważnie traktować tak prezentujących mi się przedstawicieli państwa. A to nie jest sprawa izolowanej emocji izolowanego obywatela, ale istotny element pewnej “tkanki", z której wyrasta moje odniesienie do rzeczy małych i dużych w życiu publicznym.

To samo wrażenie każe mi odwracać wzrok od fasady dworca głównego w moim mieście, na której “niewidzialna ręka rynku" za zgodą odpowiednich urzędników wiesza co pewien czas kolejną straszliwie tandetną reklamę zajmującą całą dostępną powierzchnię. Na coś takiego starcza pomysłu, natomiast nie starcza na umycie i odmalowanie dworcowej szarości - wiat, poręczy, ławek itd.

Jesteśmy już tak przyzwyczajeni do tandety w przestrzeni publicznej, że prawie tego nie zauważamy. Różnica między tym, co jest, a tym, co mogłoby być, uderza mnie dopiero, kiedy wyjeżdżam za granicę (choć oczywiście nie każdą). Dlatego proszę popatrzeć uważnie na nakładające się na siebie warstwy przestrzeni dowolnego fragmentu naszego kraju - nie tylko dużego miasta; zobaczyć, jak byle jaka jest większość tego, co ludzie dodali do przyrody, a zwłaszcza jak byle jaka i tandetna jest ostatnia, najświeższa i najbardziej ulotna warstwa tego wszystkiego (zarazem najbardziej żywa, zmienna i rzucająca się w oczy) - właśnie warstwa doraźnej komunikacji: reklamy, informacji, agitacji politycznej itd. - choć także dużej i małej architektury.

Coś bardzo podobnego na innym poziomie - tym razem na poziomie szacunku dla czasu i pracy innych - obserwuję dzień po dniu dojeżdżając do Wydziału Teologicznego, miejsca mojej działalności. Od kilku miesięcy toczy się tam remont torowiska tramwajowego. To jest kolejny remont tego samego torowiska, ostatni odbywał się kilka lat temu i najwyraźniej okazał się mało skuteczny, a ponieważ wyglądał mniej więcej tak samo jak obecny, trzeba pewnie za kilka lat oczekiwać następnego. W pierwszej fazie prace wyglądały jak zazwyczaj w takich przypadkach: na rozległej przestrzeni remontowanych torów gdzieniegdzie siedział i spokojnie stukał niewielkim narzędziem pojedynczy zagubiony pracownik. Były też fazy pośrednie z nieco większą intensywnością prac. W fazie ostatniej - wobec zbliżającego się terminu oddania inwestycji rzecz znowu wygląda jak zwykle: liczni pracownicy gorączkowo wykańczają, co jest do wykończenia. Przy okazji zamknięto dwa pasy ruchu bardzo ruchliwej trasy dojazdowej do centrum miasta. Na każdym z zamkniętych pasów leży co kilkaset metrów kilka kamieni lub jedna paleta cementu. Wokoło cisną się setki samochodów. Każdy może sobie łatwo wyobrazić, co słyszą wnętrza tych samochodów.

Byłbym gotów uznać to wszystko za przykrą konieczność, gdyby mi się nie zdarzyło przeczytać wspomnień Władysława Czarneckiego, urbanisty i inżyniera miasta Poznania do roku 1939. Opowiada on m.in. o wykonanym w ciągu 38 godzin (sic!) przez służby publiczne zadaniu polegającym na wymianie torów tramwajowych i bruku na jednej z centralnych ulic miasta (wówczas ulicy Nowej, dziś Paderewskiego). Po dokładnym poinformowaniu mieszkańców o tym, co będzie się działo, ulicę zamknięto o godzinie 18.00. Nad bezpieczeństwem pracujących i przechodniów czuwała policja. Po dwu nocach i jednym dniu intensywnej pracy o 8.00 rano kolejnego dnia prezydent miasta - wówczas Cyryl Ratajski - położył osobiście ostatnią kostkę bruku i dał sygnał do otwarcia ulicy. Kiedyś pytano w Poznaniu: i komu to przeszkadzało?

Mam tyle szczęścia, że nie muszę korzystać z publicznej służby zdrowia. Z ostatniego spotkania z jej przedstawicielką - dentystką - zapamiętałem tylko jedno pytanie: czy chce ksiądz mieć wypełnienie dobre czy za darmo? Na szczęście stać mnie na dobre. Ale dlaczego “za darmo" znaczy: byle jakie? A może to jest zarazem objaśnienie bylejakości kampanii wyborczych finansowanych z tych samych, naszych podatków - czyli dla kandydatów “za darmo"? Mógłbym jeszcze dopowiedzieć coś o doświadczeniach z wymiarem sprawiedliwości. Ale nie chodzi tu przecież o historię żalów jednego obywatela.

Dlaczego nie głosują

Powiem, dlaczego o tym piszę. Wiem oczywiście, że dworzec i ulica to sprawy lokalne - nie państwowe, a samorządowe czy też w odpowiedzialności przedsiębiorstw służby publicznej. Ale to są zarazem elementy tej samej przestrzeni publicznej, w której toczą się wszystkie inne nasze rozmowy i sprawy, i w której oczekuje się od nas powagi i odpowiedzialności wyrażanej zwłaszcza przemyślaną wizytą w lokalu wyborczym. Powtórzę: nie chodzi o historię żalów jednego obywatela.

Chodzi o komunikaty, a raczej o jeden wielki komunikat, który nieustannie otrzymuję, i który nie może być bez wpływu na mnie i moje zachowania publiczne. Ludzie krążący w tego rodzaju zdegradowanej czy tandetnej przestrzeni publicznej musieliby być obdarzeni dość niezwykłymi cnotami, żeby w końcu nie zniechęcić się do rzeczy, za które nie są w stanie wziąć rzeczywistej odpowiedzialności, i nie zająć się tym tylko, za co naprawdę sami odpowiadają: swoją pracą, jeśli ją mają, swoimi pieniędzmi, swoją rodziną i domem.

Powtórzę: to nie jest tekst interwencyjny. To nie jest też nostalgia za dawnymi dobrymi czasami. To próba spojrzenia w możliwą przyszłość. Może się wydawać, że to przyszłość niedościgła. Tak jednak nie jest. Ta przyszłość jest niedościgła tak długo, jak długo ludzie, którzy cokolwiek robią dla innych, nie wierzą, że mogą inaczej, i dlatego nie szanują i nie traktują poważnie ani siebie samych, ani swojej pracy, ani tych, dla których pracują. A szacunek dla siebie samych i wypływający z niego szacunek dla drugich nie jest czymś, co leży poza naszym zasięgiem i może być jedynie przedmiotem nostalgicznych westchnień. Poważne traktowanie ludzi, bez których nie da się niczego osiągnąć w tak skomplikowanym organizmie jak współczesne państwo oraz tworzące je społeczności i instytucje, nie jest poza naszym zasięgiem i nie potrzeba do tego ani pieniędzy, ani przerastających realne możliwości zabiegów organizacyjnych. Mam na myśli poważne traktowanie wszystkich, począwszy właśnie od siebie samych: bez obrażania się na to, co z nami jest, ale jeszcze bardziej bez traktowania innych, spoza siebie i własnego najbliższego kręgu, jako z zasady głupszych i wymagających pouczenia lub przywołania do porządku.

Staram się rozumieć motywy tych, którzy mówią teraz z wielkim niepokojem o coraz niższej frekwencji wyborczej. Rozumiem, choć nie w pełni podzielam wygłaszane przy tej okazji krytyczne opinie - przede wszystkim o politykach i stylu życia politycznego III RP, zwłaszcza na jego poziomie najwyższym. Ale nie rozumiem kilku rzeczy, które można w powyborczym kontekście zobaczyć i usłyszeć. Żeby o nich powiedzieć, wyjdę z dotychczasowej “perspektywy żaby" i przeniosę się na chwilę na nieco inny poziom rozmowy o tym, co dzieje się w Polsce - nie tylko “wyborczej" czy “powyborczej".

Nie rozumiem mianowicie, jak można mówić o nieodpowiedzialności (a nawet, jak gdzieniegdzie słyszeliśmy, o grzechu) tych, którzy nie biorą udziału w wyborach, bez próby spojrzenia ich własnymi oczyma nie tyle na samo “zaproszenie do wyborów", choć i ono jest ważne, ale właśnie na całość wrażeń i emocji, które kierują ich prywatnymi i publicznymi zachowaniami. Większość tych wrażeń i emocji jest współtworzona z zewnątrz. Wcale nie należy do porządku świadomej odpowiedzialności. Jest wypadkową czynników poważnych i niepoważnych, ale oddziałujących realnie. Najwyższy czas, żeby o te czynniki zapytać dokładnie i dogłębnie - i to nie z perspektywy moralnego zatroskania “odgórnego" i kilku prostych zasad pozwalających wszystko oceniać z tą samą pobłażliwą nonszalancją, albo z perspektywy równie odgórnego skrótu dziennikarskiego; nie z perspektywy ludzi, którzy już dawno wiedzą lepiej niż reszta, czego brakuje pozostałym, lecz naprawdę “z perspektywy żaby", która siedzi w samym środku tego wszystkiego, co się w Polsce dzieje, i z niedowierzaniem łypie okiem w górę, a potem wskakuje w to, co jest najbardziej jej własne i swojskie, nawet jeśli to tylko bajoro.

***

Mniej niż połowa dojrzałych obywateli uczestniczy w wyborach politycznych, ale i to uczestnictwo jest tylko niewielkim i bardzo kruchym fragmentem ich życiowej i społecznej aktywności. Tymczasem wybierają naprawdę wszyscy obywatele: dojrzali i niedojrzali - także ci, którzy nie mają chęci, potrzeby albo tylko dosyć przekonania i samozaparcia, żeby poświęcić pół godziny na wizytę w lokalu wyborczym. Trzeba to wreszcie zrozumieć. Bądźmy poważni i nie ograniczajmy rozmowy o ich wyborach do kilku dni gorączkowego komentowania nowego składu najwyższych organów państwa i niskiej frekwencji w lokalach wyborczych, która towarzyszyła jego ustaleniu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2005