Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W miesiącach pandemii na nowo polubiłem spacery. Częściej dzwonię do znajomych, żeby pogadać, co słychać. Znalazłem też czas na lekturę książek, które zawsze chciałem przeczytać: projektujących inny świat niż ten, który znamy. Chętnie słucham w internecie dyskusji o tym, jak powinna wyglądać polityka, gospodarka i życie społeczne po zwycięstwie nad koronawirusem. Mam nadzieję, że większość z nas już wie lub przynajmniej przeczuwa, że nie powinny wyglądać tak samo. I że np. to, iż nasz system ochrony zdrowia okazał się niewydolny, jest rezultatem nie tylko błędów popełnionych przez obecnie rządzących, ale całego sposobu myślenia o zdrowiu i – szerzej – polityce społecznej. Naszego myślenia. Takie kryzysy, jak obecny, pokazują, jakimi wartościami rzeczywiście żyjemy, a jakie są tylko zapisane na papierze.
W ostatnich miesiącach dokonujemy rozmaitych odkryć. Jedni odkrywają, czego ich dzieci naprawdę uczą się w szkole. Inni odkrywają, że pracę, której poświęcali osiem godzin dziennie, można wykonać w ciągu czterech. Jeszcze inni zdali sobie sprawę, że nigdy nie wychodzą z pracy – że było tak przedtem i jest tak również teraz. Wielu ludzi odkryło, że bez mnóstwa rzeczy mogą się obyć. Niektórzy odkryli, że nic już ich nie wiąże z Kościołem, inni – że chcą w Kościele zostać, ale nie chcą, żeby wyglądał tak, jak do tej pory. Są tacy, którzy odkryli, że mogą być wolontariuszami, i zapukali do starszych sąsiadów. Spora grupa, zwłaszcza młodych, odkryła, że trzeba wyjść na ulice i protestować. Nie wszyscy wiedzą, co z tymi odkryciami zrobić, ale wszystkich te odkrycia zmieniły. Bardziej lub mniej, ale zmieniły.
Teraz chodzi o to, jacy z tych doświadczeń wyjdziemy. Jest wielu takich, którzy chętnie wróciliby w stare koleiny. Ostatecznie z nowym zawsze wiążą się jakieś niebezpieczeństwa. Lepiej po staremu palić Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. W dodatku z wielu miejsc sączy się w dusze lęk przed jakąkolwiek zmianą. Szczególne zasługi mają tu ci, którzy tropią wszelkiego rodzaju „lewactwo”. Nie jest dla nich problemem, że w dotychczasowym świecie wielu ludzi skazanych było na pracę bez sensu albo że to, co robili, niszczyło ich otoczenie i w konsekwencji również ich samych; problemem jest każdy projekt, który inaczej niż do tej pory rozłożyłby akcenty. Żadnym słowem nie manipuluje się dziś tak bardzo, jak słowem „wolność”. Moja rada: „wolność” sama z siebie niewiele znaczy, ważne w kontekście jakich innych słów się pojawia. Zawsze sprawdzajcie ten kontekst.
Na czym powinniśmy się dziś skoncentrować? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi. Mnie interesuje – wiem, że ostatnio używam tego pojęcia zbyt często – ludzka nadzieja. Nie uważam, że trzeba ją ratować, uważam, że trzeba ludziom dostarczyć dobrych argumentów za nadzieją, którą jeszcze w sobie mają lub która właśnie się w nich obudziła. Kiedy byłem na studiach, dyskutowało się o kryzysie wielkich utopii. Głównie dlatego, że oglądaliśmy spektakularny upadek jednej z nich. Samo słowo nabrało znaczenia pejoratywnego, wiało od niego smutkiem, grozą, także śmiesznością. Dziś coraz więcej głosów mówi o potrzebie nowej utopii – utopii dla realistów. Utopii, która byłaby zbudowana nie na kłamstwie, wmówieniach czy resentymentach, ale na szczegółowej analizie tego, co – jako społeczeństwa i państwa – robimy źle i jakie mamy możliwości, żeby to naprawić.
Nadzieja będzie nam potrzebna. Najprawdopodobniej niebawem czekają nas kolejne wyzwania, podobne do tego, z którym się zmagamy. Nadzieja, pisze Rebecca Solnit w sławnej książce, tkwi w założeniu, że nie sposób „przewidzieć, co się stanie w przyszłości, i że w tej szczelinie niepewności pojawia się przestrzeń do działania”. Zapewne i tym razem nie wszystko zrobimy, jak należy. Ale możemy przynajmniej spróbować zrobić najlepiej, jak potrafimy. ©