Terapia piekłem

Zmarł Krzysztof Miller, wybitny fotoreporter wojenny. Przypominamy rozmowę, którą przeprowadziliśmy z nim, gdy wydał książkę „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”.

15.03.2013

Czyta się kilka minut

fot. Anatol Chomicz / FORUM
fot. Anatol Chomicz / FORUM

KRZYSZTOF MILLER: Bardzo męczyłem się z tą książką. Zacząłem ją pisać w styczniu 2012 r. i miałem oddać do 30 czerwca. Skończyłem w listopadzie. Rok poświęciłem, olane studia, porzucona magisterka...

ŁUKASZ SATURCZAK: Odniosłem wrażenie, że jest napisana jednym ciągiem, w bardzo krótkim czasie.

Potrafiłem napisać pięć stron dziennie, a później, przez tydzień, miałem doła i nie mogłem się zebrać w sobie, wskoczyć w ten rytm. Pisanie jednym stylem sprawiało mi ogromną mękę, tak samo jak pisanie dwoma palcami na klawiaturze, nie – dziesięcioma. Nienawidzę pisać na komputerze. Kompletnie nie miałem rozeznania, gdzie jestem. Kolejne rozdziały kończyłem i wysyłałem do redaktora, który na początku próbował popędzać mnie kijkiem, ale później zrozumiał, że lepsza będzie marchewka.

Irytuje mnie ten kontrast. Na okładce czytam, że „13 wojen i jedna” to opowieść o śmierci i demonach. Ale czytając, nie mogłem przestać się śmiać. Chociażby wtedy, gdy opisałeś historię, jak gruziński żołnierz sprawdzał, czy nie jesteś rosyjskim szpiegiem, pytając, kto był „największym polskim poetą”, a ty nie mogłeś się zdecydować: Słowacki? Mickiewicz? Miłosz?

To i tak wygląda całkiem nieźle. Początkowo miał być na okładce napis, że „widziałem więcej trupów niż żołnierze GROM-u”. Ale skąd ja mam to wiedzieć? Przecież nigdy nie brałem udziału w akcji GROM-u.
Zresztą książkę też pisałem w zupełnie innej kolejności, niż w końcu wyszło. Najpierw RPA, Rumunia, Kongo i dopiero później Gruzja, która jest pierwszym rozdziałem. To widać w konstrukcji, bo tylko rozdział o RPA ma początek, środek i koniec, ale później się zdenerwowałem i pisałem, jak miałem ochotę, bo akademicki porządek mi wadził.

Akurat tu widzę zaletę. Stworzyłeś opowieść o tym, jak wskakujesz na czołg i jedziesz na akcję. Gdybyś napisał filozoficzny esej na temat źródła ludzkiego cierpienia, trąciłoby to jednak fałszem.

No, ej...!? To moja pierwsza książka przecież! Jestem fotografem, kolesiem od pokazywania obrazków. Zawsze mnie to cieszyło: wracałem z jakimś dziennikarzem z wyprawy – ja już byłem po robocie, a on dopiero zaczynał pisać.

Ale wracałeś do zdjęć, oglądałeś je ponownie i układałeś w całość, czy najpierw były wspomnienia?

Najpierw starałem się sobie wszystko przypomnieć. Później dopiero zacząłem ogarniać zdjęcia, które pomagały mi dojść do chronologii wydarzeń.
Książka nie była psychoterapią, jak zakładaliśmy, tylko zwyczajną drogą przez piekło. Co do zdjęć, musiałem znów dogłębnie je przeanalizować, co wiązało się z ponownym doświadczeniem tego całego cierpienia...

Zdarza się, że te zdjęcia opowiadają dziś inną historię?

Tak i nie. Oglądając fotografię, w pierwszej chwili przypominam sobie cały kontekst; temperaturę, światło, otoczenie, jak się czułem. Chociaż już rozbierałem zdjęcia na czynniki pierwsze, czytałem je na wiele sposobów, to nie mówią mi nic nowego.
Oglądając zdjęcia z wakacji przypominasz sobie, że obiad był niedobry albo kiepska pogoda, więc to jest przede wszystkim pomoc, ściąga w pisaniu. Te wszystkie wspomnienia, emocje, kolory, wszystko, czego nie pamiętasz bez nich.

Żyją już własnym życiem. W książce opowiadasz o fotografii z RPA, na której kilku reportażystów robi zdjęcie leżącym na ulicy zwłokom. Dla Ciebie to uchwycenie waszej pracy, ale dziś wszyscy odczytują je jako portret hien.

Było tyle tych wojen, historii, że one zaczęły mi się nakładać, przenikać. Ja nawet nie wiem, na ilu wojnach byłem. Sam Afganistan odwiedziłem kilkanaście razy i za każdym razem na innym etapie tej wojny, która trwała ze trzydzieści lat.
Moja fotografia nie żyje własnym życiem, bo leży w archiwum i może dopiero przy okazji książki to się zmieni. Tysięcy moich zdjęć nikt nigdy nie zobaczy. To jest zasadniczy problem. Dlaczego sportretowałem tych, a nie innych, którzy stali obok? Czemu eksponuję właśnie ten fragment, a dla innych zabrakło miejsca? Czy ci mogli więcej zjeść, a tamci umrzeć z głodu? Każdy widząc, że go fotografuję, miał w głowie pomysł na poprawienie swojego losu, tak mi się wydaje. Myśl, że fotografia odmieni ich los.

O wyborze decydowała sama pamięć? Wygrywały te, które pamiętałeś najlepiej?

W dużej części pamięć.

Widzę pewną niekonsekwencję: chciałbyś zapomnieć o demonach, ale pisząc książkę, znów je przywołujesz.

Masz rację, ale psychoterapia uczy oswajania problemów, życia z nimi na co dzień, żeby przestały być twoimi problemami. Pisanie książki było oswajaniem demonów, które przychodzą do mnie, gdy bujam się w fotelu albo zasypiam. Może kiepsko mi wyszło, nie udało się, może za krótką książkę napisałem?

Zacząłeś ją pisać, żeby powstrzymać strach przed pozornym spokojem?

Na pewno. Pomysł pisania książki czy pójścia na studia, gdy byłem przed pięćdziesiątką... Skróciły mi się wszystkie wyjazdy, coś trzeba było zrobić.

Zacząłeś studiować fotografię?

Na łódzkiej filmówce – dokładnie. Piątek, sobota, niedziela do szkoły. Chciałem usystematyzować wiedzę o fotografii, jej historię. Za tobą wisi nawet fragment mojej pracy zaliczeniowej, ale z fotografii prasowej byłem zwolniony i dostałem piątkę. Było mniej pracy, musiałem coś zrobić ze swoim życiem.

Czemu nigdzie nie wyjechałeś?

Po co? Nie ma zapotrzebowania. Mam ogromne poczucie obowiązku i chęci wykonywania swojego zawodu. Najlepiej sprawdzam się w zadaniu zadanym. Wiesz: „Wypier... do Czeczenii i robisz materiał, a my to publikujemy”. Jeśli natomiast coś się rozłazi, to nie bardzo wiem, co z tym zrobić. Szukać, nie szukać kogoś, kto opublikuje? Źle bym się czuł z tym, że coś zrobiłem, ale jeszcze muszę się zastanawiać, czy ktoś to weźmie. To jak ze skokami do wody, które uprawiałem. Kiedyś starałem się to wykonywać jak najlepiej, teraz ten sport ma zupełnie inną rangę. A ja muszę się ciągle sprawdzać, może nie hardkorowo, ale odrobiny adrenaliny potrzebuję na pewno.

No i książka trochę Ci to dała. Mówisz o oswajaniu demonów, ale może się to wymknąć spod kontroli: zaczną się wywiady, radio, telewizja...

Absolutnie nie masz racji. Po pierwsze, nie wierzyłem, że napiszę książkę, a ten cały szum to już w ogóle... Czuję się jak dziecko we mgle, bo dopiero teraz do mnie dociera, co ja popełniłem.

Założę się, że myślisz o kolejnej książce.

Tak! Już myślę o takiej historii pt. „37. klatka”, bo jak wiesz, negatywy mają 36 klatek, ale do niektórych aparatów można tak nawinąć film, że można zrobić o jedno zdjęcie więcej. Chciałem przejrzeć wszystkie swoje filmy i napisać esej o przypadku, mniej emocjonalny. Poczytać Susan Sontag...

Oswajanie demonów i strachu jest dla mnie zasadniczym problemem Twojej książki. Ta Twoja metoda bycia cwanym warszawiakiem, który nie da sobie w kaszę dmuchać, byle przetrwać, poradzić sobie w każdej sytuacji.

Cały czas oswajam. Kiedy zaczynałem pracę w „Gazecie Wyborczej”, to jak każdy oswajałem się z zawodem. Ilu tam było zawodowych dziennikarzy? Skalski, Łuczywo, Michnik? Cała reszta to smyki. Nie było nad tobą mistrza, który pokaże ci palcem i powie, że masz się położyć w okopie, na lewym boku, wtedy będzie ci wygodnie i zrobisz świetne zdjęcie. Z Bartkiem Węglarczykiem, który teraz pracuje w telewizji śniadaniowej, ponad 20 lat temu byliśmy na wojnie w Mołdawii i Górnym Karabachu i nikt nam nie mówił, że macie robić tak czy siak. Nikt nas za materiał, który przywieźliśmy, nie strofował. Ale też: nikt nas nie chwalił.

W Twojej książce najmocniejszy kontrast jest między samym konfliktem a rzeczywistością „po konflikcie”. Przy tym pierwszym nierzadko dopisuje Ci poczucie humoru, czujesz adrenalinę, w drugiej mamy już tylko smutek, beznadzieję, pojawiają się te demony, o których ciągle wspominasz.

W każdym rozdziale masz inną formę wojny. Strzelanina to jedno, ale historia zaplecza, czyli tej drugiej linii, kiedy wychodzą babcie czy matki i czekają na synów wracających z frontu, bo mają przygotować posiłek, jest czymś zupełnie innym. Przez wszystkie rozdziały masz analizę wojny z różnych stron. Jednej formuły nie ma, chyba że ją sobie założysz i będziesz się jej trzymał. Nawet powrót na tę samą wojnę, ale w innej fazie, daje ci odmienny obraz.

Wspomniałeś, że wyjazdy to przede wszystkim praca i możliwość publikowania Twoich świadectw w prasie, ale musiał działać również ten aspekt psychiczny, ta próba zagłuszania koszmarów, które zaczęły się już od Afryki.

Wiele z tych wyjazdów nie było w ogóle przygotowanych. Odbywały się z dnia na dzień. Zlecenie – i jedziesz. Życie na plecaku też determinowało zdrowie psychiczne. Konflikt gonił konflikt i nie miałeś czasu usiąść, rozleniwić się nieco, zastanowić i przestraszyć: co ja zrobiłem?!

Boże Narodzenie 1989 r. Dziennikarze chcą spędzić pierwsze święta demokracji w domu, a Ty wsiadasz do samochodu i jedziesz do Rumunii.

To pierwszy krwawy konflikt, na którym byłem. Dwa miesiące wcześniej rewolucja w Pradze była aksamitną rewolucją, aksamitne pały. W Rumunii? Sam wiesz... Poza tym okej, sprawa wyglądała tak, że wtedy ludzie bali się podjąć jakiekolwiek wyzwanie. Wbrew pozorom Polska nie ma długiej tradycji fotografii wojennej. Przychodzą mi na myśl jedynie zdjęcia Damazego Dzikowskiego, ale zrobił je w Afganistanie pod osłoną Rosjan, którzy go tam w latach 80. zawieźli. Wszystko, co robiliśmy, było przecieraniem szlaku. Dopiero co dostaliśmy paszporty i jak jechaliśmy do Rosji, okazało się, że nie mamy wiz, więc kumpel z Associated Press wystrugał pieczątkę z ziemniaka i przy kawie nam te paszporty stemplował – i tak do Karabachu wjeżdżałem. Wszystkiego się uczyliśmy, szukaliśmy skrótów, ścieżek i było fajnie, bo to była zarówno partyzantka fotograficzna, jak i dziennikarska, bo Wojtek Jagielski też nie został reporterem wojennym ni stąd, ni zowąd, tylko przyszedł do „Gazety” w 1991 r., jak był pucz moskiewski – został ściągnięty z PAP... Kurde, ciężko mi się to pisało, trzeba było chodzić na ustępstwa.

Bywa... Twoja książka bez wątpienia jest również hołdem złożonym fotografii wojennej. Piszesz, że Cartier-Bresson na wojnie zweryfikowałby swoje pojęcie na temat decydującego momentu, zaś Avedon mógłby się ze swoim rozstawianiem studyjnego sprzętu zwyczajnie wypchać.

Oczywiście. Albo jak piszę o aparacie, który jest jak piękna kobieta. W tej książce więcej miało być o fotografii, tylko ta książka zaczęła mi spływać z głowy i pisałem o konkretnych wydarzeniach, bo lepiej mi się pisało o tym, czego doświadczyłem.
Teoria to trochę odrabianie lekcji, do których przygotowywałem się na filmówce, odrobinę też z własnych przeżyć. Natomiast wstępnie każdy rozdział miał zawierać kilkanaście uwag na temat fotografii i operowania sprzętem. Może nie idealnie, ale ostatecznie się to wszystko wypośrodkowało. Odrobinę.

Piszesz o wojnie, fotografii wojennej, własnych przeżyciach, ale etykiem nie zostajesz, nauczycielem tym bardziej.

Ja na siebie nie mam pomysłu. Nie uważałem się za wyrocznię, kogoś, kto może dawać szkolne uwagi. A tym bardziej uwagi związane z fotografią wojenną, gdzie możesz dać komuś głupią uwagę i on straci życie albo zostanie okaleczony. Piszę wyłącznie o sobie, choć nie wprost, o swoich odczuciach i o tym, jak zachowałbym albo zachowałem się w danej sytuacji, ale to nie jest instrukcja obsługi fotoreportera wojennego. Gdy młodzi fotografowie do mnie dzwonią i pytają: „Miller, a czy warto jechać na wojnę gdzieś tam?”, odpowiadam, że oczywiście nie warto. Jeśli ktoś ma wątpliwości już na tym wstępnym etapie, to później albo nic nie zrobi, albo coś mu się stanie – i zwali wszystko na mnie.

Może to mit, który obalisz, ale kiedyś było łatwiej o tyle, że opaska „PRESS” dawała pewne poczucie bezpieczeństwa. Dziś nie ma to dla nikogo znaczenia. Złapią, utną głowę i puszczą nagranie z egzekucji w świat.

To przykład Adżmala Nakszbandiego zabitego w Afganistanie. Sfilmowane i pokazane światu „ku przestrodze”. Dziennikarze zabici w Syrii, dziennikarz zabity w Somalii. To bardzo spektakularny łup formacji stosujących przemoc – nie partyzantów ani mudżahedinów, nie należy ich tak nazywać. Zmieniła się forma wojny i dziennikarz stał się dobrym łupem, o którego śmierci będą trąbić wszystkie media i informacja pójdzie w świat szybciej, niż gdyby na jego miejscu był cywil czy pracownik z platformy wiertniczej.
Wojna zmieniła formę. Reporterzy może nie byli nietykalni, bo zawsze mogli wejść pod ogień, ale był szacunek dla tego zawodu – obojętne, czy miałeś notes, czy aparat. Byłeś uważany za neutralną osobę, która poniesie informacje w świat. Z Wojtkiem Jagielskim na wojnie Sojuszu Południowego z talibami spokojnie chodziliśmy ulicami Kabulu, co teraz jest absolutnie niemożliwe.
Po co im reporter, skoro strony konfliktów mają komórki i wysyłają filmy na YouTube’a? Sami szafują informacją.

Złapali Kaddafiego, nagrali jego śmierć i puścili w obieg. Po co im dziennikarze?

W swojej książce nie podchodzisz do tego krytycznie. Piszesz, że dostajemy informacje z centrum wydarzeń.

Nie neguję tej informacji, ale pamiętaj: to dalej jest informacja niesprawdzona. Od reportera wymaga się absolutnej prawdy i wiarygodności, rzetelności. Od osoby, która nie ma nad sobą redaktora, już nie. Pociągnij teraz kogoś do odpowiedzialności za nieprawdziwy news. Nie ma takiej możliwości. Z drugiej strony masz śmierć Kaddafiego, który schował się gdzieś w rowie i go tam złapali i zabili przed obiektywem na miejscu. Jaki zawodowiec miałby zdążyć?

Może rozwiązaniem jest dokumentowanie obrazu „po konflikcie”. Robiłeś to wielokrotnie, jak wtedy, gdy dokumentowałeś uciekających z Rwandy Hutu.

Konflikt przepływa błyskawicznie. Konsekwencje są dużo mocniejsze, rozłożone w czasie. Widzisz uchodźcę, który nagle jest zupełnie innym człowiekiem niż parę miesięcy wcześniej, przed konfliktem. To nie tylko historia o tym, że stracił dom, czy ktoś mu tam zginął... On został przemielony psychicznie. Starałem się w książce skoncentrować na tych bocznych historiach. Gdy opisuję kobiety w Karabachu, które czekają na bliskich wracających z linii frontu i liczą, czy tylu samo wróciło, co wyjechało. Albo wspominam ważenie dziecka w obozie dla uchodźców w Kongu, bo im mniej dziecka, tym więcej jedzenia dla rodziny... Pojadę z Janiną Ochojską do tej Syrii.

Nie da się wysiedzieć?

Klin trzeba klinem. Chciałbym zrobić sobie tam bazę wypadową i z obozu dla uchodźców jeździć dalej, w głąb kraju.

Jest w tym, co mówisz, pewna niekonsekwencja. Opowiadałeś o tym, że najważniejsze jest dla Ciebie to, aby zdjęcie poszło w świat. Przecież Syria może już nikogo nie obchodzić, sam wiesz, jak zmieniła się polityka gazet.

Ważne jest, żebym je opublikował, ale przecież tyle moich zdjęć nigdzie nie poszło. Przy pisaniu książki ciągle przychodziła ta myśl: czemu ten zdychający z głodu jest na moim zdjęciu, a nie inny? Jakiś palec wskazujący od Boga, że to, a nie to? Przyzwyczaiłem się w końcu do tego. Potrzebuję samej pracy. Niedawno w centrum Warszawy, gdy robiłem zdjęcie na lodowisku, poproszono mnie o legitymację prasową.

W dalszym ciągu jesteś przesądny?

Trzynastka? Dziś jest trzynastego. Moja szczęśliwa liczba.

Ciągle zaklinasz rzeczywistość. Te wszystkie zaklęcia, które może pomogły Ci uniknąć śmierci. Można wymieniać fotografów, jak chociażby z Bractwa Bang-Bang, którzy zostali zabici w czasie wykonywania pracy. Tobie się jednak udało. Jeden z tych, którzy przeżyli, zapytany o to, czy poszedłby dokładnie tą samą drogą, odpowiedział, że nie. A Ty? Wymazałbyś któryś fragment, gdybyś mógł?

Mam to szczęście, że praca mnie naznaczyła, ale nie fizycznie. Może Czeczenia, do której wyjechałem bez Wojtka Jagielskiego, o co się bardzo pokłóciliśmy. Ja dostałem nakaz, że muszę jechać. I stamtąd mam najgorsze wspomnienia. Rozciągająca się wojna, niespójny front, okrążony Grozny, beznadzieja...

No, jesteś szczęściarzem.

Ta praca uczy pokory. Skręciłeś w prawo zamiast w lewo i... zostałeś tam zabity. Przypadek, szczęście, wszystko jednocześnie. 


KRZYSZTOF MILLER „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”, Znak 2013

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2013