Grzeszny zawód

Eustachy Rylski, pisarz: Smutek, w przeciwieństwie do rozpaczy, bywa przyjemnością. Daje dystans, miarę rzeczy i spokój. Znajdujemy w nim ukojenie.

15.04.2013

Czyta się kilka minut

Eustachy Rylski w swoim domu, Warszawa, 2007 r.  / Fot. Włodzimierz Wasyluk / REPORTER
Eustachy Rylski w swoim domu, Warszawa, 2007 r. / Fot. Włodzimierz Wasyluk / REPORTER

ŁUKASZ SATURCZAK: Czemu akurat w tym momencie?

EUSTACHY RYLSKI:
Bo się zestarzałem. Nosiłem się z pomysłem tej książki od dwóch dekad co najmniej, ale przekonanie, że to być może powinna być moja ostatnia rzecz, powstrzymywało mnie, jak pan rozumie, przed jej rozpoczęciem.

Ale los mnie wykiwał, bo po kilkudziesięciu stronach zauważyłem, że bohater, który w zamierzeniu miał być moim alter ego, wymknął się, zautonomizował i rozpoczął niezależne od moich zamiarów powieściowe życie. Nie nadaję się na bohatera swoich książek i zasada, że każdy pisarz powinien mieć w swoim dorobku przynajmniej jedną książkę biograficzną, że ona uwiarygodnia jego posłannictwo, w moim przypadku nie zadziałała.

W porównaniu z postaciami z moich poprzednich powieści, nowel, scenariuszy filmowych czy telewizyjnych to Jan Ruczaj przynajmniej w jakiś sposób mnie przypomina lub odwrotnie: ja w jakimś stopniu przypominam jego, bo z nas dwóch on jest ważniejszy. W każdym razie nie odżegnuję się od niego, jak w przypadku innych moich postaci.

Tak osobista książka mogłaby być równie dobrze Pańskim debiutem.

W wieku lat blisko siedemdziesięciu być może. Ale to byłby jakiś żart z siebie, debiutu i czytelników. „Obok Julii” nie nadaje się na pierwszą książkę, bo ona ze swej natury coś kończy, podsumowuje, a nie zaczyna. Wie pan, debiutanci robią błąd, pisząc o sobie, to znaczy najczęściej o niczym. Co zjadłem, gdzie poszedłem, z kim się przespałem i jaka niechęć do życia mi w tym towarzyszyła. Nie mówię, że to nie jest temat, ale skala trudności jest niewyobrażalna. Niedojrzałość i brak dystansu do siebie, charakterystyczne dla wielu młodości, niszczą najczęściej to, co w zamiarze było może i autentyczne, przeżyte, zdefiniowane. Oczywiście krytycy ich do tego bardzo namawiają mówiąc, że jak nie wiecie, o czym pisać, to piszcie prawdę o swoim życiu. Ale prawda się nie ujawnia, bo ma to do siebie, że nie jest na zawołanie. Nic nie wiedziałem o zasadzkach literatury, kiedy w pierwszym roku stanu wojennego zasiadłem do „Stankiewicza”, swej pierwszej książki, ale jedno wiedziałem na pewno: im dalej od siebie, tym lepiej i przede wszystkim bezpieczniej. I co prawda, doszukiwano się potem związków bohatera z moją osobą, ale na siłę i bez sensu.

Historia, nierzadko odległa, jest ważnym elementem pańskiej twórczości, zaś „Obok Julii” jest powieścią o współczesności.

Ssprecyzujmy, o co chodzi; czy wczoraj to jeszcze współczesność czy już historia? Akcja nowej powieści rozpoczyna się w roku 1963, w retrospekcjach cofa się do lat 40. i w stosunku do mojego debiutu to nawet bardziej zanurzyłem się w czasy. „Stankiewicz” rozpoczyna się w trakcie rosyjskiej wojny domowej i ten dystans czasowy między jego akcją a oddaniem go do druku jest krótszy niż w „Obok Julii”. Jeśli miarą powieści historycznej jest odległość czasowa między pisaniem a okresem, który się opisuje, to moja najnowsza powieść jeszcze bardziej zasługuje na miano historycznej.

Podział na książki historyczne i współczesne jest jeszcze głupszy niż podział na styl tradycyjny i nowoczesny. Jeżeli wziąć pod uwagę wszystkie moje scenariusze teatralne i filmowe, opowiadania, impresje, powieści, to więcej jest w nich teraźniejszości niż tego, co było.

Skądinąd najbardziej ceni się Pana jednak za powieści „historyczne”. Potrzebuje Pan dystansu, ucieczki w przeszłość, żeby opisać współczesność? Tak jak było w przypadku „Warunku”?

To karkołomny zamiar, by mówić coś o teraźniejszości, biorąc na warsztat przeszłość. Niech mnie pan o taki zamiar nie podejrzewa, bo mnie to obraża. Nie unurzałbym „Warunku” i jego bohaterów w odniesieniach do współczesności, bo ich na to szkoda. Nie rezygnuję z wymogów elementarnej lojalności wobec swoich postaci, tym bardziej że geneza powstania tej niezłej powieści była jak na mnie niecodzienna.

 Najpierw powstał scenariusz filmowy. Bez pudła. Tempo, napięcie, postaci, relacje między nimi, intermezza, puenty, wszystko jak trzeba. Namówił mnie na to, dzięki przyzwoitej zaliczce, niewielki producent filmowy z Australii, podsuwając epokę i miejsce, bo podobno modne. Lojalnie go uprzedziłem, że nie mam uprzedzeń historycznych, ale epoki napoleońskiej nie lubię. Nic zresztą w tym względzie nie zmieniło się do dziś. To połączenie grandezzy z okrucieństwem, te niekończące się pola bitew z konającymi w męczarniach i bez pomocy ludźmi i zwierzętami, a równolegle operetkowe rewie i wystawne bale, romanse, zaloty, bezwzględność i cynizm cesarza, rozwydrzenie jego młodych chciwych wszystkiego marszałków, to połączenie lekkomyślności z grozą wojen, jakich świat jeszcze nie zaznał, musiałem skonfrontować z wymogami przyzwoitej roboty literackiej. Dlatego do bohaterów tej historii przyłożyłem się jak nigdy. A oni mi się zrewanżowali.

Ten niezrealizowany z powodu braku środków scenariusz i powieść oparta na jego motywach byłyby gorsze, gdyby się działy w czasach, jakie lubię. Zdarza się, że nic tak dobrze nie robi opowiadanej historii jak niechęć do jej materii. Kapitan Rangułt i porucznik Semen Hoszowski to osoby mi w zasadzie obce, ale dla nikogo nie zrobiłem tyle, co dla nich.

Wracając do nowej powieści i kolejnej według mnie różnicy z pozostałymi Pana dziełami, to w końcu bohaterami są tutaj kobiety. Wcześniej stanowiły raczej tło.

I dalej stanowią. Niech pana nie zwodzi tytuł. Ale muszę powiedzieć, że we wspomnianym przez pana „Warunku” siostra kapitana Rangułta, Anna, jest jedną z ważniejszych postaci, choć nie ma jej tam wiele. A w „Człowieku w cieniu” matka notariusza Rańskiego jest jedyną osobą, która mu się na serio stawia. Bohaterką opowiadania „Jak granit” jest dziewczyna w dwóch swoich odmianach. W „Dworskim zapachu” nie byłoby mistrza, gdyby nie konfrontował swej starości z urodą żony i młodością jednodniowej kochanki. A w „Po śniadaniu” najważniejsza impresja dotyczyła Turgieniewowskiej Ariny Timofiejewnej, i można by tak jeszcze długo. Lecz jeżeli zostanę zapamiętany jako prozaik, to pewno nie z powodu kobiet, bo generalnie są one tłem dla mych męskich bohaterów, ich męskich spraw, czynów, zniechęceń, fantazji, obsesji i wątpię, by powieść „Obok Julii” stanowiła tu jakiś przełom.

Pański bohater ciągle mówi o śmierci, ale jednocześnie dodaje, że „nudy bał się bardziej niż piekła”. Czy jego życie to, oprócz pogoni za przyjemnością, również próba oswajania śmierci, oszukiwania jej?

Śmierci oszukać się nie da, bo gdyby się dało, niektórzy by ją oszukali. A nieustanna pogoń za przyjemnością nie czyni jej mniej ostateczną, chyba że jest to przyjemność nierozerwalnie związana z tym rodzajem charyzmatycznej męskości, jaką Hemingway, trzeci bohater mej nowej książki, kusi narratora i jego kompanów. Wtedy śmierć jest bardzo blisko przyjemności i choć mój bohater, Jan Ruczaj, nie ma najmniejszego zamiaru służyć tej hemingwayowskiej religii, to w miarę upływu lat ona zaczyna służbę u niego.

Twierdzi Pan, że to książka o życiu dla przyjemności i jej braku, gdy wchodzi się w dojrzały wiek...

Przyjemność jest jej treścią, ale to nie jest książka o życiu dla przyjemności, bo to są dwie różne, niezależne od siebie rzeczy. Każdy z nas, chce tego czy nie chce, ma jakiś sposób na absurd istnienia. Sposobem mego bohatera jest zuchwalstwo i brawura, jak na mizantropa, introwertyka i tchórza. Zasmakowuje w swoich przewagach nad życiem do tego stopnia, że posuwa się do czynów niedopuszczalnych i bezprawnych, choć nie upierałbym się, że niesprawiedliwych. Ochrona moralna, jaką mu zapewnia tytułowa Julia, okazuje się iluzją, bo ona sama by jej potrzebowała. „Jestem kolekcjonerem przyjemności, który na końcu został z niczym” – mówi bohater swemu kompanowi z młodości. Nie ma w tym zdaniu goryczy, bohater niczego nie żałuje, ale trudno ukryć, że to prawda. Niekoniecznie okrutna, lecz prawda.

Ruczaj twierdzi, że jest chory na niedowierzanie. Czy niedowierzanie jest wg Pana również oznaką pewnej dojrzałości, podobnie jak brak przyjemności dla bohatera. Czy mógłby powiedzieć to w każdym momencie swojego życia. Jak widzi to bohater, a jak widzi to Pan?

Niedowierzanie nie jest chorobą. Jest postawą wobec życia, w którym fascynacja cudem istnienia nie występuje. To coś więcej niż sceptycyzm, bo w sceptycyzmie jest dużo ironii, sarkazmu, których nie cierpię, a w niedowierzaniu jest bezbronność, która mnie wzrusza. Nie ma to nic wspólnego z dojrzałością czy niedojrzałością, bo młody Ruczaj, zafascynowany urodą otaczającego go świata, w równym stopniu mu nie dowierza co Ruczaj zbliżający się do sześćdziesiątki, gdy uroda świata mu nieco powszednieje. Czego panu brak? – pyta Ruczaja rosyjski bandyta. Wiary – odpowiada mój bohater i wchodzi natychmiast do klanu ludzi, których los wycenia ponad ich wartość. Nie znają wierzyciela. Mój bohater co najwyżej się go domyśla.

I smutny ten Pana bohater.

Bo smutek, w przeciwieństwie do rozpaczy, bywa przyjemnością. Daje dystans, miarę rzeczy i spokój. Znajdujemy w nim ukojenie. Ruczaj bywa smutny niejako na zawołanie. Jest zbyt inteligentny, by nie wiedzieć, że to poza, z którą mu do twarzy.

 To jest ten rodzaj smutku bliski memu bohaterowi i w jakimś stopniu mnie. Nie przepędzam go, odwrotnie, raczej go wabię. Czasami dla przyjemności.

Tworzenie jest przyjemnością?

Niech pan nie żartuje.

 Pisząc ma się chwile ewidentnej euforii, które, jeśli jest się człowiekiem rozgarniętym, należy tłumić. Natychmiast i bez litości.

Zaczynają się w momencie pomysłu?

W różnych. Najlepsze pomysły przychodzą do głowy, kiedy jeżdżę na rowerze albo prowadzę samochód. Oczywiście nigdy ich nie zapisuję, nie mam żadnego dyktafonu, wylatują z głowy. Albo jesteśmy zadowoleni z zapisanego zdania. Albo czytamy sobie w komputerze fragment i mówimy, że świetny. Albo powtarzamy sobie jakąś kwestię, którą jesteśmy coraz bardziej zachwyceni.

A na drugi dzień wręcz przeciwnie...

Bywamy zażenowani, normalne. Ale tak, to stan euforii, rozkoszy. Powiem panu jako człowiek, który sporo przeżył, że doświadczenie twórczości jest najbardziej ekscytujące, najmocniejsze. Mam na myśli romanse, przyjaźnie, dorabianie się, bywanie, podróże. Banał, ale jednak. Na stany euforii trzeba jednak uważać, bo wyprowadzają nas na manowce, często są śmieszne, a co najważniejsze potrafią nas bardzo oszukać.

Potrzeba pokory?

W żadnym wypadku. Pisaniu jest potrzebna pycha. W każdym razie mnie ona nigdy nie zawiodła. Nawet, gdy byłem skromny, przesadnie skromny, to podszywała to pycha.

Co jeszcze?

Pycha i egoizm. Nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości. Wtedy, gdy na swoje fascynacje, kaprysy, obsesje, często chybione diagnozy próbujemy namówić innych i czasem się nam to udaje. Przecież pisaniu nie przyświeca żadna szlachetna intencja. To introwertyczne zapatrzenie się w siebie, odkrywanie paskudnych cech, jakich byśmy się w sobie nie domyślali.

Inżynier z mojej nowej powieści, postać autentyczna, powiedział mi w młodości, że literatura nie jest zajęciem dla dżentelmenów. Powiedział to zaniepokojony moim zainteresowaniem literaturą, sugerującym, że być może, w przyszłości, sam chciałbym jej spróbować.

Najczęściej podkreślanym przeze mnie słowem w Pańskiej powieści jest śmierć.

Niech pan mnie nie irytuje. Nie będziemy teraz liczyć słów w mojej książce, ale myślę, że tych oddających zdumiewającą i uwodząca nas urodę świata jest więcej. Podobnie jak tych, które odnoszą się do bezsensu i jałowości bytowania w tym bezużytecznym pięknie. Ale skoro nie brakuje w „Obok Julii” słów oddających absurd istnienia, to nie może nie pojawić się śmierć, która tego absurdu jest ukoronowaniem. „Obok Julii” nie jest książką o śmierci. Za stary już jestem, by o niej pisać. 



WIELOKROTNY DEBIUTANT

Pisarz Eustachy Rylski debiutował dwukrotnie. Pierwsza jego powieść, dyptyk „Stankiewicz. Powrót” z 1984 r., wywołała zachwyt krytyki i entuzjastyczne przyjęcie czytelników. Jednak zamiast iść za ciosem, potwierdzić formę pisarza, jak to z miejsca określono, historycznego, zamilkł i przez kolejne dwie dekady nie napisał żadnej powieści. W 2004 r. pojawił się z niewielką książeczką „Człowiek w cieniu”, którą wielu krytyków uznało za dzieło... debiutanta, chłodnego analityka współczesności.
Rylski nie lubi określenia „pisarz historyczny”, ale rok po powrocie potwierdził, że w tym literackim gatunku nie ma sobie równych. Kolejna powieść, „Warunek”, stała się jednym z najgłośniejszych wydarzeń roku, a autor ostatecznie potwierdził pisarską formę. W opowieści o czasach napoleońskich dopatrywano się alegorii do lat współczesnych. Rylski stał się zatem jednocześnie autorem historycznym i bacznym obserwatorem rzeczywistości. I znów zamilkł.
Dwie kolejne jego powieści („Na grobli”, 2010, i wydana właśnie „Obok Julii”) rozgrywają się w 1963 r. Pierwsza mówi o literacie, w którym nawet mało zorientowany czytelnik dopatrzy się Jarosława Iwaszkiewicza. Oczekiwanie na Nobla jest dlań obsesją większą niż wszystko inne. Nawet niż zbliżająca się starość.
Dojrzały mężczyzna z „Na grobli” i niespełna dwudziestolatek z „Obok Julii”. Cechy wspólne? Starość, przyjemność i śmierć. Życie dla przyjemności – walka o międzynarodowe uznanie w pierwszej – młodzieńczość i wszystkie jej pochodne w drugiej. Poświęcenie się przyjemności i jej brak, gdy kończy się dojrzałość. Dwie osobiste książki. Najnowsza najbardziej osobista ze wszystkich.
Nie wiem, czy nazwano już „Obok Julii” polskim „W poszukiwaniu straconego czasu”, zresztą pisarze podobno nie lubią określeń: „polskie...”. Nie dziwię się. Byłem ciekaw, jakim adwokatem nowej powieści będzie Rylski. Dlaczego najbardziej osobistą książkę napisał w wieku 69 lat, skoro mógłby być to jego debiut, czemu ciągle powtarza te same motywy (śmierć, starość, rywalizacja) i czy książka podsumowująca życie oznacza kolejne lata milczenia.
„Obok Julii” przywołuje młodzieńcze doświadczenia każdego, kto zaczytując się w „męskich” powieściach, rywalizując o kobiety czy skrywając swoje namiętności pod płaszczykiem niepokornego macho, doświadczył chociaż raz takiego lata jak Janek Ruczaj z powieści Rylskiego. Wiek nie ma nic do rzeczy...
ŁS

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2013