Tajemnica rąk

„Rodzice chcieli, żebym nauczyła się mówić i była jak oni. Czułam się jak rodzinny pies. Wszyscy dookoła byli słyszący. Siedziałam więc przy stole i patrzyłam” – mówi głucha od urodzenia kobieta.

04.10.2021

Czyta się kilka minut

 / magda wolna dla „TP”
/ magda wolna dla „TP”

Można zacząć od wyobraźni. Jak to musi być, gdy ludzie wokół otwierają i zamykają usta, a z tych ust wydobywa się jakaś tajemnica.

Nie zwraca się zresztą na te czyjeś usta specjalnej uwagi, chyba tylko wtedy, gdy za bardzo zbliżają się do naszej twarzy. Są na wysokości oczu, poruszają się, czasami uśmiechają. Odpowiada się wtedy uśmiechem, tyle da się zrobić. Poza tym zwykle stoi się i patrzy.

Patrzy się na tych, których usta poruszają się obok codziennie. Po pewnym czasie zauważa się, że usta czasami poruszają się tak samo, a wtedy dzieje się też to samo. Na przykład dostaje się zupę (słowo „zupa” nie jest znane) albo idzie się spać (słowo „spać” nie jest znane). Niektórym ruchom ust towarzyszą ruchy ciała. Lubi się je bardziej, bo łatwo je naśladować: machanie ręką, wskazywanie palcem, łapanie się za głowę.

Patrzy się też na nowych ludzi, których usta poruszają się jakoś mniej wyraźnie. Raz wolniej, raz szybciej. Raz szerzej, raz spod wąsa. Nie przepada się za nimi i w związku z tym nie zwraca się na nie szczególnej uwagi.

Do pewnego czasu.

Pojawiają się nowe budynki (słowa „przedszkole” i „szkoła” nie są znane) i nowi ludzie (słowa „nauczyciel” i „logopeda” nie są znane). Ci nowi ludzie robią wszystko, by być ze swoimi ustami jak najbliżej nas. Coraz trudniej je ignorować. Po jakimś czasie zaczyna się rozumieć, że ignorowanie ich nie jest w naszym interesie, więc się patrzy, nawet wtedy gdy usta widzi się z boku albo nie widzi się ich wcale, bo ich właściciel stoi do nas tyłem.

Patrzy się też na usta innych dzieci. Ze zdumieniem przyjmuje się fakt, że dzieci i dorosłych łączy ta sama tajemnica ust.

Od tego patrzenia robi się jakoś niedobrze, więc woli się patrzeć, ale w inną stronę. Tam, gdzie nie ma żadnych ust.

I tak to trwa, nawet przez pierwszych kilka lat.

Można podać dane. Z badań wynika, że głuche dzieci są w stanie odczytać około 20 proc. komunikatu z ruchu ust. Muszą jednak znać słowa, które odczytują. Jeśli znają tylko niektóre, znaczenia reszty zdania próbują się domyślać. Do rzadkości należą osoby, które odczytują z ruchu ust pełny komunikat. Osoby głuche przyznają, że nigdzie nie czuły się tak samotne, jak wśród słyszących.


GŁUSI W POLSCE - NIEWYSŁUCHANA MNIEJSZOŚĆ: zobacz serwis specjalny "Tygodnika">>>


– Moi rodzice – zaczyna Anna, głucha od urodzenia – bardzo chcieli, żebym nauczyła się mówić i była jak oni. Czułam się wtedy jak rodzinny pies. ­Zabierali mnie ze sobą, gdy jechali w odwiedziny, i sadzali przy stole. Wszyscy dookoła byli słyszący. Siedziałam więc i patrzyłam. Nie rozumiałam, o czym rozmawiają. Błagałam, żeby pozwolili mi zostać w domu. Ale nigdy się nie zgadzali.

Anna trafia do szkoły dla słyszących. Tam przepisuje wszystko z tablicy albo z książki do zeszytu, jak szlaczki. A po szkole spotyka się z korepetytorami (język polski – cztery godziny tygodniowo, matematyka – dwie, geografia – dwie, biologia – dwie, i tak dalej). Dzięki temu ma odrobione lekcje, których potem uczy się na pamięć. Nie ma żadnych koleżanek, bo nie potrafi się z nimi porozumieć. – Dzieci śmiały się z mojej głuchoty – pisze.

Można wrócić do wyobraźni. Po jakimś czasie takiego patrzenia w inną stronę zaczyna się coś dziać. Ludzi siedzących blisko naszej twarzy jest coraz więcej, a rodzice zaczynają być smutni bardziej niż wcześniej. Teraz swoim smutkiem przypominają nawet trochę nas. Ewidentnie sprawdzili i wyszło, że to coś jest nie tak. A ponieważ sprawdzali blisko nas, może się okazać, że to coś nie tak z nami. Przeczuwaliśmy to od dawna, więc nie jesteśmy aż tak znowu bardzo zdziwieni. (Słowa „pedagog”, „logopeda”, „psycholog” nie są dalej znane, przynajmniej z nazwy).

Wsiada się z rodzicami do samochodu albo pociągu i jedzie nową drogą do nowego budynku (słowo „szkoła” chyba dalej nie jest znane, ale widziało się już taki szlaczek, a słowa „internat” na razie się nie zna i jeszcze się nie wie, czy chce się je znać kiedykolwiek).

W zależności od tego, jak długo się jedzie, dzień może potoczyć się na dwa sposoby. Jeśli krótko, jest szansa, że samochód rodziców pojawi się za oknem nowego budynku po południu, a wtedy wróci się na noc do własnego łóżka. Jeśli jedzie się dłużej, może się okazać, że ma się nowe łóżko, a obok tego łóżka stoją łóżka innych dzieci, które się widzi po raz pierwszy, ale odtąd będzie się je widywało codziennie, nawet przez kolejnych kilkanaście lat.

Jeśli chodzi o dzieci, to są one inne od tych, które spotykało się do tej pory. Inność ta polega na tym, że są trochę bardziej podobne do nas.

Po pierwsze, nie za często używają własnych ust. A po drugie, nie są skoncentrowane przesadnie na ustach ludzi dookoła. Zaczyna się je przez to trochę bardziej lubić niż te dzieci, które łączyła z dorosłymi jakaś tajemnica ust.

W nowym miejscu są też starsze dzieci, które – co przyjmuje się z ulgą – nie używają własnych ust, a i na usta innych nie zwracają specjalnej uwagi. Te starsze dzieci poruszają za to rękami. Gdy jedno porusza, inne patrzą na jego ręce, a potem odpowiadają też rękami. Jest więc ewidentnie jakaś tajemnica rąk.

Wyciąga się szybko wnioski: poru­szanie rękami musi coś znaczyć. I drugi, ważniejszy: ja też mogę poruszać i wtedy inni będą poruszać swoimi rękami do mnie.

Używa się więc rąk coraz częściej i dzięki temu sporo rzeczy zaczyna się wyjaśniać. Że na przykład to miejsce, w którym się jest, to jest „szkoła”, a ci na środku klasy to „nauczyciele”, itd. A to poruszanie rękami to jest „język”. Można się też zorientować, że poruszanie ustami to też język, tylko inny.

Problem jest jeden, który raczej nie może nam przyjść do głowy sam z siebie. Otóż: im bardziej porusza się rękami, im bardziej zdaje się sprawę z tego, że poruszanie rękami zmienia wszystko wokół, im bardziej wchodzi się z innymi ludźmi poruszającymi rękami w jakąś tajemnicę, tym mniej zwraca się uwagę na usta.

Anna: – Nie wiem, czy mnie pani zrozumie, ale ja byłam szczęśliwa w szkole dla głuchych. Bo zobaczyłam ludzi takich jak ja, z którymi mogłam rozmawiać. Moi rodzice stwierdzili jednak, że odkąd tam jestem, mniej pracuję nad głosem. Dlatego przenieśli mnie do szkoły dla słyszących, a ja próbowałam wyskoczyć przez okno.

Przy okazji można spróbować wyobrazić sobie jeszcze coś. Chodzi o głos. Własny głos. Choć gdy się go nie słyszy, trochę trudniej uznać go za własny.

Przez wiele lat różne osoby robią bardzo dużo, by wydobyć z nas głos. Z naszym głosem jest coś grubo nie tak, bo ludzie-nieeksperci krzywią się, gdy próbujemy go używać, a ludzie-eksperci twarzą ciepłą od troski zachęcają, żebyśmy go wydobywali dalej (zwykle). Biorą na przykład naszą rękę i przykładają ją sobie do klatki piersiowej, blisko gardła. Drugą ręką pokazują na swoje usta, które zmieniają w sposób dość widoczny kształt. Na początku nie za bardzo wiadomo, o co chodzi z tym kształtem ust i drżeniem skóry na klatce (słowo „głoska” nie jest znane). Potem kładą naszą dłoń na naszej klatce piersiowej i pokazują palcem na nasze usta. Orientujemy się, że mamy zrobić to samo. Często odbywa się to przed lustrem, więc najpierw układa się usta w zapamiętany kształt (to jest łatwe), ale, o dziwo, klatka nie chce drżeć. Próbuje się więc znowu i znowu, i znowu. Dopiero gdy uda się coś tak zakombinować z powietrzem, że klatka zaczyna lekko drżeć, obserwuje się uśmiech na twarzy osoby siedzącej naprzeciw. A jej usta układają się w słowo „pięknie”, które się odczytuje, albo i nie, w zależności o tego, czy się je zna czy nie. Tyle z wydobywania głosu jest dla nas.

Zwykle mówi się, że osoby głuche, które „pięknie mówią”, są „dobrze wyrehabilitowane”. Co wcale nie musi oznaczać, że potrafią dobrze komunikować się z otoczeniem.

Prof. Marek Świdziński, językoznawca, prekursor badań nad polskim językiem migowym: – Oralizm, XIX-wieczna, uznana przez wielu badaczy za nieskuteczną metoda nauczania głuchych języka fonicznego, jest czymś skrajnie nienaturalnym i niezgodnym z potrzebami człowieka.

Może być inaczej. Odkąd się pamięta, wszyscy w domu migają do siebie. Zna się dużo słów, na przykład słowa „nauczyciel” i „szkoła”. Migają rodzice, rodzeństwo, czasami dziadkowie, a nawet ciocie, wujowie i kuzynki. Przez chwilę wydaje się, że wszyscy na świecie migają.

Sporo się wyjaśnia pierwszego dnia w szkole albo jeszcze wcześniej w przedszkolu.

Stoi się wtedy przed osobą, która porusza ustami zamiast rękami. W ogóle się nie wie, o co jej chodzi, więc miga się do niej na początku uparcie. Osoba dalej mówi. Miga się więc jeszcze bardziej uparcie. Osoba mówi. Płacze się i miga dalej, a płacze dlatego, że od samego początku chodzi o to, że potrzebna jest szybko toaleta.

Potem się okazuje, że większość z nauczycieli nie miga albo miga jakoś tak inaczej. Z tego migania jakoś tak inaczej rozumie się niektóre słowa, czasem bardzo dużo słów, ale nie do końca się wie, o co chodzi.

Miga się o tym wszystkim w domu mamie, już spokojniej. Mama przychodzi do szkoły, miga do tej samej pani, do której my próbowaliśmy, ale pani dalej mówi, więc mama się denerwuje trochę bardziej niż my.

Opinie. Głusi rodzice głuchych dzieci alarmują, że bardzo często nie są w stanie porozumieć się ani z wychowawcami, ani z dyrekcją szkoły dla głuchych dzieci. Na polski język migowy nie są tłumaczone wywiadówki ani komunikaty dotyczące ich dzieci.

Głuche dzieci z głuchych rodzin są dziś w szkołach dla głuchych mniejszością. To one, często jako jedyne, przychodzą do szkoły ze znajomością polskiego języka migowego, ale bez znajomości języka polskiego. W większości szkół dla głuchych lekcje są prowadzone w języku polskim. W tym języku dzieci zdają egzaminy. Ale nie uczą się języka polskiego jako obcego, co wydawałoby się oczywiste, skoro zaczynają edukację bez znajomości tego języka.

Co więcej: głuche dzieci z głuchych rodzin nie rozumieją, co się dzieje na lekcjach, które są prowadzone wyłącznie po polsku. Są więc wykluczane z dostępu do edukacji.

Wracając do wyobraźni. Dzień po porodzie nasze dziecko leży z czymś, co przypomina pilota do telewizora. A potem przychodzi lekarz i mówi, że syn nie słyszy.

Wraca się do domu, odpala komputer i wpisuje w wyszukiwarkę zdanie „moje dziecko jest głuche”. Najpierw trafia się na strony, na których piszą, że wszystko, co czujemy, jest normalne. Złość. Normalne. Strach. Normalne. Rozpacz. Normalne. Można płakać, krzyczeć i znów płakać. Normalne. Można poczuć stratę dziecka. Normalne. A nawet przeżyć żałobę (normalne), choć nie wiadomo, jak sobie z tą żałobą poradzić, bo przecież nasze dziecko żyje.


MARZY MI SIĘ POLSKA, KTÓRA BĘDZIE TEŻ DLA NAS

Z Małgorzatą Talipską, głuchą aktywistką, rozmawia ANNA GOC: Pracujemy i płacimy podatki tak samo jak osoby słyszące. Dlaczego na każdym kroku napotykamy bariery?


Potem przegląda się strony ze skomplikowanym słownictwem. Zapamiętuje się: „każdy tydzień się liczy”, „im wcześniej dziecko otrzyma implant, tym ma większą szansę, że będzie słyszało i mówiło” (czyli było jak słyszące – tak to się mniej więcej czyta). „Złoty okres dla nauki języka kończy się, gdy dziecko ma dwa lata”, na innej stronie: „gdy ma pięć lat”, jeszcze na innej: „siedem lat”. Na ostatniej: „głuche dziecko nie będzie rozwijało się językowo jak słyszące”, gdzie indziej: „głuche dziecko może się rozwijać jak słyszące, wszystko zależy od tego, do jakich ekspertów trafi”.

„Wszczepienie implantu, terminy” albo „wszczepienie implantu, cena” – wpisuje się dalej w wyszukiwarkę, aż się w końcu trafia na stronę jednej z największych klinik, w której są operowane dzieci z całej Polski.

W międzyczasie czyta się fora. Rodzice są wściekli. Bo implant nie działa, „oszustwo”. Inni szczęśliwi, bo implant to „cud”, ich dziecko słyszy. Jeszcze inni: żałują, że zdecydowali się na implant, aparaty słuchowe były lepsze. Ktoś pyta: dlaczego aparaty nie są dofinansowywane, a implanty tak. Im dłużej się szuka, tym na dziwniejsze strony się trafia. Na przykład ktoś pisze, że do głuchego dziecka trzeba mówić, nawet jak nie słyszy. Mówić w ciemności, mówić za plecami, mówić zza zamkniętych drzwi. I że takie metody były już znane trzysta lat temu. A poza tym głusi muszą się jakoś przyzwyczajać, że żyją wśród słyszących.

– Gdy się rodzi głuche dziecko – mówi Adam, słyszący ojciec głuchego Marcina – i jest to pierwsze głuche dziecko w rodzinie, i nie zna się nikogo głuchego, to się zupełnie nie wie, co robić. I w żadnym szpitalu ani w żadnej przychodni nie radzą, co należy zrobić.

Wtedy znajduje się lokalny oddział Polskiego Związku Głuchych albo inną fundację/stowarzyszenie/cokolwiek i wraca się do domu z jako takim planem. Umawia się na wizytę w klinice, w której wszczepiają implanty. I czeka się na termin.

Po operacji cieszy się, jak nigdy chyba dotąd w życiu, gdy dziecko reaguje na pisk opon samochodu, a jeszcze bardziej, gdy usłyszy śpiew ptaka za oknem. Ale po paru miesiącach zaczyna się najgorsze.

– Marcin, nasz syn, nie słyszał dźwięków mowy. Mimo wszczepienia implantu nie potrafił ani odebrać dźwięków mowy, ani mowa się u niego nie rozwinęła – mówi Katarzyna, mama Marcina.

Wszystko zaczyna się od nowa. Najpierw: martwienie się i zadanie pytań, co dalej. Potem wpisywanie w wyszukiwarkę „moje dziecko nie słyszy z jednym implantem” albo „implant nie działa”. Dociera się do forów internetowych jeszcze gorszych niż te dotychczas, więc czyta się je na raty, powtarzając sobie, że to ostatni raz. Ale kolejnego dnia, mniej więcej przed zaśnięciem, wpisuje się znowu to samo, nie trzeba nawet pamiętać frazy, bo wyszukiwarka ją od razu podpowiada, i czyta się te strony, które nie są podświetlone jako przeczytane.

Na końcu dzwoni się do chirurga i umawia się na kolejną wizytę.

– Poradzono nam, że powinniśmy wszczepić drugi implant, może to coś da – mówi Adam.

– Okazało się, że nie ma terminów na NFZ, można prywatnie, za jakąś kosmiczną cenę – mówi Katarzyna.

– Powiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie sprzedać dom, by nasz syn miał drugi implant, termin się znalazł, na NFZ – mówi Adam.

Gdy po kilku miesiącach od operacji syn dalej nie mówi i nie słyszy mowy, a lekarze rozkładają bezradnie ręce, zaczyna się wpisywanie w wyszukiwarkę „mój syn jest głuchy”. I „jak porozumieć się z głuchym dzieckiem?”.

Posyła się głuche dziecko do masowego przedszkola, bo tak dalej radzą eksperci. Także dlatego, że w okolicy nie ma ani jednego dla głuchych dzieci, a jeszcze nie wyguglowało się słowa „internat”.

Tylko gdy dziecko wraca codziennie, absolutnie codziennie, z płaczem, a wychowawczyni na koniec roku, tak trochę żartem, mówi, że ona zawsze najpierw tłumaczyła wszystkie zadania słyszącym dzieciom, potem dzieciom, które miały kłopoty z nauką, a na końcu synowi, bo do niego było najtrudniej dotrzeć, i że gdy jemu skończyła tłumaczyć, to inne dzieci już zrobiły zadanie, to się robi coraz dziwniej, a nawet najdziwniej na świecie.

– Marcin miał już prawie pięć lat, a my nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Wszyscy eksperci dotąd odradzali nam naukę języka migowego, bo on „rozleniwia” głuche dzieci i potem nie chcą się uczyć mówić – opowiada Adam.

Wpisuje się wtedy w wyszukiwarkę coraz częściej „szkoła dla głuchych, opinie”. Zapisuje się na kurs języka migowego w swoim mieście, dajmy na to organizowany przez jakieś stowarzyszenie. Chodzi się na zajęcia i uczy słówek.

Znajduje się szkołę dla głuchych dzieci, która jest jakieś 50 kilometrów od domu i zawozi się tam codziennie dziecko, licząc na to, że to będzie taka sama szkoła, jak te dla słyszących dzieci, tylko w innym języku.

Potem przychodzi pandemia. I widzi się lekcje online. I jest się w szoku.

Bo nie wszyscy nauczyciele migają do głuchych dzieci, niektórzy po prostu mówią.

Bo ci, którzy migają, robią błędy albo, idąc na łatwiznę, literują słowa literka po literce alfabetem migowym, a i tu robią błędy.

Bo zauważa się, że własne dziecko miga inaczej niż my uczący się na kursie „języka migowego”.

Bo odkrywa się, że jest polski język migowy (PJM), czyli język, którym posługują się ludzie głusi. I system językowo-migowy (SJM), sztuczny kod, który ma polską gramatykę, inną od gramatyki PJM. A więc: głusi rozumieją słowa, które się miga, ale mają problem ze zrozumieniem sensu wypowiedzi. I wtedy wpada się w panikę, w złość, we wściekłość taką, że nie wiadomo, gdzie i w czyją stronę ma nastąpić wyładowanie.

Bo nasze dziecko posługuje się znowu językiem, którego my tak do końca nie znamy. A posługuje się nim dlatego, że w szkole poznało głuche dzieci głuchych rodziców i one nauczyły je migać.

Wpisuje się w wyszukiwarkę „kurs PJM” i nazwę miasta. I się okazuje, że nie ma czegoś takiego.

Adam: – Zorganizowaliśmy profesjonalny kurs PJM na własną rękę. I zapisaliśmy się wszyscy: my, czyli słyszący rodzice głuchych dzieci, i głuche dzieci.

Przy okazji odkrywa się.

Że w szkole dla głuchych dzieci nie ma przedmiotu „polski język migowy”. A jeśli jest, to w ramach tzw. rewalidacji.

Że w szkole dla głuchych dzieci nie wszyscy nauczyciele posługują się polskim językiem migowym. Ktoś zna PJM na wysokim poziomie, ktoś na niskim, część zna SJM na wysokim lub niskim poziomie, część wcale nie miga i uważa, że w kontakcie z głuchym dzieckiem język migowy nie jest potrzebny.

Na końcu odkrywa się, że to wszystko jest zgodne z wymogami, które stawia się nauczycielom pracującym w szkołach dla głuchych dzieci, którzy są absolwentami surdopedagogiki. A na tych kierunkach dopiero od niedawna zaczyna się pojawiać PJM, dotąd był zwykle SJM, w niewielkim wyborze godzin. A poza tym na wielu uczelniach w Polsce panuje przekonanie, że do głuchych dzieci należy mówić i uczyć je mówić, bo nic ich tak nie przygotuje do życia wśród słyszących.

Na koniec. Zaczyna się samemu docierać do badań, z których wynika, że większość krajów dawno temu odeszła od metod stosowanych w Polsce i wprowadziła inne, m.in. metodę edukacji dwujęzycznej. Polega ona na tym, że głuche dzieci uczy się dwóch języków. Najpierw polskiego języka migowego, który potrafią przyswoić, a potem języka polskiego jako obcego, zwłaszcza w piśmie, a jeśli to jest możliwe, także w mowie. Dotyczy to przede wszystkim dzieci, które mimo noszenia aparatów słuchowych lub wszczepienia implantu nie słyszą i nie rozumieją dźwięków mowy.

Być może trafia się także na strony internetowe polskich szkół dla głuchych, zaledwie kilku z ponad trzydziestu, które starają się stosować metodę dwujęzyczną, a także dbają o kompetencje językowe pedagogów (tak jest m.in. w Instytucie Głuchoniemych i w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Głuchych przy ul. Łuckiej w Warszawie). I na informację, że tam głusi uczniowie zdają egzaminy i maturę z sukcesami.

* * *

Ministerstwo Edukacji i Nauki nie odpowiedziało na pytanie, czy jest potrzebna reforma w szkołach dla głuchych dzieci. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2021