Sztukmistrz z Anina

W jego rękach jest dalsze trwanie rządu i całej formacji politycznej. Niektórzy twierdzą, że również los pacjentów, ale to akurat nieprawda, bo ten zależy od ludzi, których Łukasz Szumowski od dwóch lat wodzi na pokuszenie i wystawia na próbę.

06.04.2020

Czyta się kilka minut

Prof. Łukasz Szumowski,  kierownik Kliniki Zaburzeń Rytmu Serca  w Instytucie Kardiologii w Aninie, Warszawa, styczeń 2015 r. / PAWEŁ PAWŁOWSKI / PAP
Prof. Łukasz Szumowski, kierownik Kliniki Zaburzeń Rytmu Serca w Instytucie Kardiologii w Aninie, Warszawa, styczeń 2015 r. / PAWEŁ PAWŁOWSKI / PAP

Profesor, kardiolog. Trzy lata temu szerzej nieznany wiceminister nauki, skoncentrowany na innowacjach. Niedawno, jakby od wczoraj – minister zdrowia. Dziś: twarz rządu w wojnie z epidemią i najbardziej decyzyjny, po Jarosławie Kaczyńskim, polityk obozu rządzącego. Jutro, można to sobie wyobrazić, kandydat Zjednoczonej Prawicy do prezydentury.

Bo choć Prawo i Sprawiedliwość nie ustaje w próbach forsowania rozwiązań, które umożliwiłyby przeprowadzenie wyborów w terminie, obóz władzy w tej sprawie pęka. Prawdopodobne staje się przesunięcie ich o rok. Gdyby ten scenariusz był realny, oznaczałoby to rozpoczęcie gry o Pałac Prezydencki od początku.

W pierwszych tygodniach epidemii buduje swoją pozycję i zdobywa społeczne wsparcie. Jeszcze w lutym ufał mu niespełna co piąty Polak. Pod koniec marca – niemal co drugi, co daje Szumowskiemu podium tuż za Dudą, a przed premierem Mateuszem Morawieckim. Minister budzi też dużą sympatię, nawet wśród części wyborców niesprzyjających PiS. Mógłby być dla partii rządzącej kandydatem marzeń. O ile oczywiście wyjdzie z tarczą z pojedynku z patogenem.

Prawicowe – i nie tylko – media od początku epidemii kreują ministra niemal na zbawcę narodu. Chwalą za sprawność komunikacyjną: konkretny, powściągliwy, spokojny, nawet jeśli ma do przekazania trudne informacje. Budzący również współczucie: kolejne doby z minimalną ilością snu odciskają na jego twarzy coraz większe piętno.


CZYTAJ WIĘCEJ:


Sprawność komunikacyjna to nie wszystko. Ktoś przypomina sobie o artykule z „Małego Gościa Niedzielnego”. Zdjęcie Łukasza Szumowskiego i jego przyszłej żony Anny ze spotkania z Matką Teresą króluje w mediach społecznościowych. Młodzi medycy (żona ministra jest anestezjologiem w Centrum Zdrowia Dziecka) przepracowali część wakacji w jednej z tzw. umieralni prowadzonych przez świętą z Kalkuty.

W 2004 r., gdy powstaje artykuł, Łukasz Szumowski to młody, dobrze zapowiadający się lekarz i naukowiec, pnący się po szczeblach kariery w Instytucie Kardiologii im. Stefana kard. Wyszyńskiego w Aninie. Pracę w prestiżowej placówce rozpoczął zaraz po studiach w 1998 r. W tym samym, w którym prof. Zbigniew Religa objął stery w II Klinice Kardiochirurgii. Gdy Religa w 2001 r. zostaje dyrektorem w Aninie, Szumowski przygotowuje doktorat.

Konserwatysta, człowiek deklarujący głęboką wiarę, ojciec czworga dzieci, miłośnik nart, żeglarstwa, a także boksu, o którym ma rozmawiać w wolnych chwilach z prezesem Kaczyńskim. Specjalista od spraw beznadziejnych. Prawdziwy sztukmistrz.

Sztuczka pierwsza: warto rozmawiać

Gdy w styczniu 2018 r. Szumowski zgadza się przyjąć tekę ministra zdrowia w rządzie Mateusza Morawieckiego, trwa najostrzejszy od ponad dekady protest lekarzy. Rezydenci, doprowadzeni do rozpaczy, tygodniami upokarzani przez poprzedniego ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła, po proteście głodowym, który zaangażował nielicznych, ale zyskał młodym lekarzom szacunek i sympatię opinii publicznej, przechodzą do ograniczenia czasu pracy. Bez dodatkowych dyżurów młodych lekarzy grafiki szpitalne trzeszczą w szwach. Wiadomo, że system przetrwa – większość lekarzy pozostaje bierna – ale wizerunkowo rząd wypada fatalnie.

Szumowski zaprasza młodych medyków do stołu. Robi to, co potrafi znakomicie – rozmawia. Przede wszystkim – słucha. Ba, przyznaje rację. Liderzy protestu są pod wrażeniem. Tłumaczą – sami sobie i tym, których reprezentują – że konieczny będzie kompromis. Ten, który wcześniej bezskutecznie proponował Radziwiłł. Mieli protestować, aż rząd zgodzi się na zwiększenie publicznych nakładów na zdrowie do 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat, ale nowy minister mówi, że to niemożliwe. Trzeba się zgodzić na 6 proc. do 2024 r.

Nie tylko w sprawie nakładów potrzebne jest miarkowanie żądań. Chcieli dla lekarzy w trakcie specjalizacji dwóch średnich krajowych, dla specjalistów – trzech. Minister oferuje znacznie mniej, ale dorzuca bon lojalnościowy dla rezydentów – kilkaset złotych miesięcznie w zamian za zobowiązanie do pracy w Polsce po specjalizacji przez określony czas. No i – to dla młodych lekarzy równie ważne jak podwyżki – minister obiecuje, że będzie duża nowelizacja ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty. Projekt przygotuje zespół z silną reprezentacją środowiska lekarskiego.

Przed kamerami minister i lekarze podpisują stosowny dokument. Na formalnych uściskach dłoni się nie kończy. Medycy symbolicznie wpinają ministrowi w klapę znaczek Porozumienia Rezydentów. Jeden z liderów protestu wylewnie ściska Szumowskiego.

Profesor deklaruje dialog. „Zdrowie nie ma barw politycznych, potrzebne jest porozumienie” – mówi posłom Komisji Zdrowia, partnerom w Radzie Dialogu Społecznego. Wznawia zawieszone za Radziwiłła spotkania Zespołu Trójstronnego ds. Ochrony Zdrowia. Podpisuje zarządzenia powołujące kolejne zespoły eksperckie. Wreszcie ogłasza narodową debatę „Wspólnie dla Zdrowia”. Przez rok – od czerwca 2018 do czerwca 2019 r. w różnych miejscach Polski – teoretycy i praktycy mają dyskutować nad kluczowymi problemami ochrony zdrowia. Pokłosiem debaty, obiecuje minister, będzie raport, a wnioski staną się podstawą do wypracowania strategii, na podstawie której ministerstwo przedstawi projekty…

Tak, rację mają ci, którzy jeszcze przed inauguracją debaty przeczuwają, że nic z tego nie będzie. Że chodzi o rozwodnienie w dziesiątkach konferencjogodzin zasadniczej kwestii: rząd nie zamierza przeznaczyć na zdrowie żadnych, a w każdym razie żadnych znaczących dodatkowych pieniędzy.

Istotnie, debata kończy się niczym. Raport i wnioski lądują w szufladzie u ministra i nie wiadomo, czy kiedykolwiek zostaną z niej wyciągnięte. Ale czas udało się kupić: trwa kampania parlamentarna, Szumowski jest lokomotywą listy w Płocku. PiS nie wysyła ministra na pierwszą linię frontu – okręg płocki to jeden z tych, w których może liczyć na świetny wynik.

Sztuczka druga: dowożenie

Szumowski nie prowadzi w Płocku dużej kampanii. To również efekt wewnątrzpartyjnych ustaleń – o głosy biją się tam miejscowi działacze i zasłużeni posłowie. To ich plakaty wiszą na płotach i ogrodzeniach. Łukasz Szumowski plakatami walczyć nie musi. Jest stale obecny w mediach: a to jako minister ogłaszający istotne decyzje, a to z powodu awarii warszawskiej oczyszczalni Czajka, gdy troszczy się o jakość wody płynącej przez Płock Wisły, a to dzięki porozumieniu między PKN Orlen a Instytutem Onkologii w Warszawie. Koncern, zatruwający płockie powietrze, zobowiązuje się do finansowania programu profilaktyki onkologicznej dla mieszkańców. Firmy nie mogą wspierać finansowo kampanii, ale na tydzień przed wyborami Szumowski jest specjalnym gościem dwudniowego pikniku zdrowotnego na Orlen Arenie.

Ostatecznie minister zdobywa nieco ponad 35 tys. głosów – wynik, w porównaniu z innymi lokomotywami rządowymi, przeciętny, ale nieprzynoszący wstydu. PiS utrzymuje stan posiadania w okręgu – nikt jednak do Szumowskiego pretensji nie ma. Ministerstwo Zdrowia to niewdzięczny kawałek chleba. Zewsząd i stale pretensje – że płace niskie, mało pieniędzy, długi szpitali rosną, w kolejkach do badań i zabiegów czeka się nie miesiącami, ale latami. Minister zdrowia w rządzie może zaś niewiele, żeby nie powiedzieć – nic.

To nie jest specyfika rządów PiS. Ministrowie zdrowia na przestrzeni ostatnich trzech dekad, poza nielicznymi wyjątkami, nie byli ani filarami kolejnych gabinetów, ani też przesadnie mocnymi osobowościami. Te wyjątki to na pewno Franciszka Cegielska (rząd Jerzego Buzka), której misję po kilkunastu miesiącach przerwała śmierć z powodu raka trzustki, oraz prof. Zbigniew Religa (rządy PiS 2005-07). Z nimi liczyli się i premierzy, i ministrowie finansów. Ci drudzy oczywiście w ramach kultywowanego w swoim resorcie przekonania, że zdrowie to studnia bez dna, więc nie ma co przesadnie dosypywać do niej pieniędzy, bo znikają.

Mateusz Morawiecki jako wicepremier i minister finansów na zdrowie patrzy dokładnie tak samo: obcina wszelkie zapędy Konstantego Radziwiłła zmierzające do zwiększania udziału ochrony zdrowia w wydatkach publicznych. – Macie swój budżet, szukajcie w nim pieniędzy na nowe zadania – słyszy np. resort zdrowia, gdy planuje reorganizację systemu ratownictwa medycznego.

Ale jesienią 2017 r. rezydenci mówią: „Dość!”. Wpisują na sztandary hasło „6,8 proc. PKB na zdrowie”. Dlaczego tyle? To, według WHO, minimalny poziom finansowania w krajach rozwiniętych. Polska na zdrowie wydaje 4,5 proc. PKB. Rząd, przyparty do muru, obiecuje 6 proc. – za kilka lat. I stopniowe podnoszenie wskaźnika. Konstanty Radziwiłł, autor ustawy, mówi o setkach miliardów dodatkowych środków, które w ciągu dekady wpłyną do systemu. Po cichu jednak – jeszcze za Radziwiłła – rząd zmienia ustawę. Wskaźnik z roku na rok będzie rosnąć (w 2020 r. Polska ma wydawać już ponad 5 proc.), ale punktem odniesienia będzie PKB sprzed dwóch lat. Zapis przechodzi przez parlament niezauważony (niewielkim usprawiedliwieniem dla posłów opozycji jest to, że ustawę Sejm uchwala na jednym posiedzeniu, w ciągu kilkudziesięciu godzin). Nie zauważają go również rezydenci.

Dopiero po wielu miesiącach – już za kadencji Szumowskiego – staje się jasne, że dzięki ustawowemu kruczkowi nie będzie dodatkowych środków na zdrowie z budżetu państwa. Nie tylko dziesiątek miliardów, którymi budżet miał zasilać kasę NFZ, ale nawet kilkumiliardowych transferów. Ani w 2019, ani w 2020 r. budżet – by osiągnąć ustawowe minimum – nie musi dokładać do NFZ ani złotówki. Co więcej, realnie wskaźnik wydatków względem PKB praktycznie się nie zmienia. Budżet NFZ rośnie, ale ponieważ równo­legle idą w górę koszty świadczeń, więcej miliardów złotych wystarcza na tyle samo świadczeń, co kilka lat wcześniej. Albo nawet na mniej.

Rezydenci czują się zdradzeni. Zarzucają ministrowi oszustwo. „Nikogo nie oszukałem” – grzmi Szumowski. Ministerstwo konsekwentnie twierdzi, że na zdrowie Polska wydaje coraz więcej. I to nie jest jeszcze ostatnie słowo. „Co obiecujemy, dowozimy!” – przekonuje jesienią 2019 r. minister.

Ale z tym „dowożeniem” jest trochę tak, jak z zakupem sukienki na chińskiej platformie AliExpress. Na zdjęciu stylowa kreacja. W paczce – smętna ścierka. Tak właśnie jest z ustawą o zawodach lekarza i lekarza dentysty, na którą liczyli w lutym 2018 r. młodzi lekarze. Miała być gotowa w marcu 2019 r. Minął marzec, kwiecień, sierpień, październik. Ministerstwo Zdrowia nie dotrzymywało kolejnych terminów, by w końcu przedstawić projekt, a w nim – ułatwienie zatrudniania lekarzy spoza Unii Europejskiej. Konkretnie – z Ukrainy. To działanie nie tylko niezgodne z oczekiwaniami środowiska lekarskiego, ale całkowicie wbrew jego interesom. Sami lekarze mówią, że również wbrew interesom pacjentów, bo trudno będzie zweryfikować poziom wiedzy i przygotowania praktycznego specjalistów ze Wschodu.

Sztuczka trzecia: hokus-pokus, koronawirus

Tak czy inaczej, minister kolejną obietnicę uznał za wypełnioną, Sejm rozpoczął prace – ale ich nie skończył i prędko nie skończy. Bo, oczywiście, SARS-CoV-2.

Jeszcze pod koniec stycznia minister zdaje się nie dowierzać w powagę zagrożenia. Podczas spotkania z dziennikarzami (to zresztą jeszcze jeden świetny zabieg PR Łukasza Szumowskiego: od początku urzędowania systematycznie zaprasza wybranych dziennikarzy na śniadania prasowe, by w nieco swobodniejszej atmosferze porozmawiać o planach czy projektach ustaw) tonuje nastroje. „Wirus z Wuhan to jeden z koronawirusów, które wywołują przeziębienie. Nie jest groźniejszy niż grypa, a do grypy przygotowujemy się sezonowo” – mówi. I jeśli o coś apeluje, to po pierwsze – by media nie siały paniki. Po drugie – by zachęcały do szczepień przeciwko grypie.

W połowie lutego jedzie na narty. „Byłem we Włoszech” – mówi w rozmowie z Robertem Mazurkiem.

„– To jak pan wrócił z tych Włoch, to co? Pan się przebadał, zbadał, poszedł na kwarantannę?

– Ani się nie przebadałem, ani się nie zbadałem, nie poszedłem na kwarantannę, poszedłem do pracy…

– I rozsiewa pan.

– ...i kontrolowałem swój stan. Aczkolwiek to był jeszcze czas, kiedy nie było tzw. czerwonej strefy we Włoszech”.

Rzeczywiście, nie było. Jednak 26 lutego, gdy minister udziela tego wywiadu, już wiadomo, że północne Włochy dotyka kataklizm. Minister nadal utrzymuje, że koronawirus jest porównywalny pod względem zjadliwości i powodowanych powikłań z wirusem grypy.

Dwa i pół tygodnia później przeforsuje społeczną izolację i narodową, powszechną kwarantannę, zamknięcie granic. W całym rządzie on najlepiej wie, że każdy dzień zwłoki będzie powodował wysyp nowych zachorowań. A polski system ochrony zdrowia nie tylko nie przetrzyma takiej fali, jaka uderzyła w północne Włochy, ale załamie się pod kilka razy mniejszym naporem. Stąd zamknięcie szkół, uczelni, instytucji kultury, restauracji i galerii handlowych. I kolejne zaostrzenia, obejmujące również wydarzenia religijne.

To zresztą przykład, jak Szumowski doskonale radzi sobie z trudnymi partnerami. Kościół katolicki w Polsce niechętnie patrzy w lutym na decyzje, jakie zapadają we Włoszech – zamykanie świątyń, zakaz odprawiania mszy. Episkopat wyraża zgodę, by w czasie niedzielnych mszy odczytano list ministra zdrowia nawołujący do bezpiecznych w czasie zagrożenia epidemią zachowań, ale nie ma decyzji choćby o opróżnieniu kropielnic z wody święconej czy obligatoryjnym udzielaniu komunii na rękę. Nie ma mowy, przede wszystkim, o zamknięciu kościołów dla wiernych.

Choć wicepremier Jarosław Gowin publicznie mówi, że w czasach epidemii kościoły są szpitalami dla dusz i dlatego muszą zostać otwarte, Szumowski przeprowadza najpierw ograniczenie zgromadzeń religijnych do pięćdziesięciu osób, potem – do pięciu. Bez słowa sprzeciwu ze strony hierarchów. Ba – kurie same dyscyplinują księży, którzy próbują obchodzić epidemiczne rygory.

Rygory te są potrzebne nie tylko dlatego, że polska ochrona zdrowia od dekad niedomaga. W połowie marca 2020 r. jest kompletnie nieprzygotowana na skutki epidemii. Czas, jaki mieliśmy – ostatni tydzień stycznia i cały luty – rząd ­zmarnował na pozorowane ruchy, spotkania i narady, zamiast: kontraktować laboratoria, kupować setki tysięcy testów, zamawiać (gdzie się da) środki ochrony dla pracowników medycznych i sprzęt ratujący życie. Z tej listy – tak oczywistej – nie zrobiono niemal nic, za co zresztą w połowie marca stracił stanowisko szef Agencji Rezerw Materiałowych. Kozioł ofiarny, bo dlaczego ARM miała dokonywać nadzwyczajnych ruchów, skoro nic nadzwyczajnego – według resortu zdrowia – Polsce nie groziło?

W stan epidemii wkraczamy więc praktycznie nieuzbrojeni. Laboratoria zwiększają swoją przepustowość od stu testów na dobę (początkowo zresztą wykonują ich po kilkanaście, kilkadziesiąt) do 5 tysięcy (stan na początek kwietnia). Eksperci nie mają wątpliwości: polskie dane na temat liczby potwierdzonych przypadków są na tle innych krajów wyraźnie niższe (30 marca – 2055, w tym samym czasie np. Czechy – nieco ponad 3 tys., Norwegia – 4,5 tys.), bo wykonujemy mało testów. Powinno ich być przynajmniej trzy, cztery razy więcej. Wątpliwości budzi też metodologia uznawania COVID-19 za przyczynę zgonów. Polska, po pierwsze, nie przeprowadza badań u zmarłych, u których nie zdiagnozowano zakażenia, a można przypuszczać, że zgon wiąże się z koronawirusem, np. u osób z zapaleniem płuc. Po drugie, jeśli można orzec, że osoba zakażona zmarła z innej przyczyny – tak właśnie raportuje się w statystykach, dzięki czemu nasz kraj zdawał się pod koniec marca zieloną wyspą w ogarniętej pandemią Europie. Ministerstwo Zdrowia zarządza ograniczenie krytycznych wypowiedzi na tematy związane z epidemią.

Krytycznych głosów jednak nie brakuje. Zgodnie z zasadą, że najlepszą obroną jest atak, Łukasz Szumowski zarzuca „przespanie zagrożenia” Światowej Organizacji Zdrowia. WHO, jego zdaniem, szybciej powinna bić na alarm, zamiast wysyłać uspokajające komunikaty. Stawia też zarzuty Unii Europejskiej – za brak solidarności. Ale czy UE zawiniła, że polski rząd spóźnił się z przystąpieniem do procedury wspólnych zakupów, przez co wielka transza środków ochrony dla lekarzy i pielęgniarek przeszła nam koło nosa?

Szumowski broni się atakując, jednak nie przekracza cienkiej granicy śmieszności. Nie posuwa się, jak jego szef, do stwierdzeń, że Polska na epidemię „przygotowywała się od paru miesięcy”, gdy tylko w Wuhan zaraportowano pierwszy przypadek zakażenia.

I dobrze wie, że lepiej jest przedstawić rzeczywistość w nieco ciemniejszych barwach, niż bezpodstawnie uspokajać. „Możemy się spodziewać dwustu kilkudziesięciu, potem trzystu kilkudziesięciu, czterystu i pięciuset potwierdzonych przypadków na dobę – mówi pod koniec marca. – Tak wygląda rozprzestrzenianie się epidemii. Tego nie unikniemy. Możemy ograniczyć liczbę osób zarażonych. I to jedyne działanie, które spłaszcza tę krzywą, rosnącą jak fala tsunami”.

Czy on sam przetrwa uderzenie fali? Czy może, wykorzystując patent żeglarza, zdoła ją okiełznać? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce medycznej. Studiowała nauki polityczne i socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1997 roku rozpoczęła przygodę z dziennikarstwem, która trwa do dziś. Pracowała m.in. w „Życiu”, Polskiej Agencji Prasowej i… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020